Reklama

Aryna Sabalenka wciąż na szczycie rankingu WTA. Ale czy jej panowanie imponuje?

Sebastian Warzecha

02 listopada 2025, 15:23 • 8 min czytania 3 komentarze

Około 15 na kort w Rijadzie wyjdą Jasmine Paolini i Aryna Sabalenka, która tym samym zainauguruje dla siebie tegoroczną edycję WTA Finals. Białorusinka już otrzymała jednak w stolicy Arabii Saudyjskiej trofeum – dla liderki światowego rankingu na koniec sezonu. Wiadomo bowiem, że nikt jej już w sezonie 2025 nie wyprzedzi. Czy jednak panowanie Sabalenki na szczytach WTA jest tak ciekawe, jak mogłoby być? I jak się ma do wcześniejszego królowania Igi Świątek?

Aryna Sabalenka wciąż na szczycie rankingu WTA. Ale czy jej panowanie imponuje?

Aryna Sabalenka i jej pobyt na szczycie rankingu. Jak go oceniać?

62 tygodnie. Tyle wybiło Arynie Sabalence w roli liderki światowego rankingu. Gdyby liczyć ciągiem, to jej obecny pobyt trwa już ponad rok – na ten moment 54 tygodnie. Można zakładać, że Białorusinka dorzuci jeszcze minimum trzynaście do obu statystyk – co najmniej do końca Australian Open. Wcześniej nikt nie powinien jej wyprzedzić.

Reklama

Do miejsca, w którym jest, Sabalenka zmierzała na raty. Zadebiutowała w roli liderki we wrześniu 2023, ale w listopadzie – po WTA Finals – spadła na powrót za plecy Igi Świątek. Polka okupowała potem to miejsce aż do października 2024 i to mimo tego, że druga połowa zeszłego sezonu jej się nie układała.

Wreszcie jednak Sabalenka weszła na szczyt tej góry. I do dziś tam siedzi. Czy jednak jej pobyt na tym wierzchołku sprawia, że mówimy sobie: „tak, to naprawdę liderka, znajduje się tam zasłużenie”?

No, z tym jest różnie.

Te kluczowe mecze…

Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że gdyby spytać o to kogokolwiek rok temu, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że Białorusinka zasłużenie znalazła się na szczycie. Rok 2024 ro dla niej dwa wygrane turnieje wielkoszlemowe – Australian Open i US Open – a do tego dwa tytuły rangi WTA 1000. A że w drugiej połowie roku zbiegło się to w czasie z kryzysem Igi Świątek – i jej krótkim zawieszeniem za nieumyślne stosowanie dopingu – to efekt był taki, że wymiana na szczycie nikogo nie zaskoczyła. Ba, wydawało się wręcz, że nastąpiła o kilka(naście?) tygodni później, niż powinna.

Ale nastąpiła. I Sabalenka została liderką. Co więc zrobiła w tej roli?

No właśnie w tym sęk – przez dłuższy czas niespecjalnie wiele. Jako liderka rankingu przystępowała już do ubiegłorocznych WTA Finals. I odpadła w nich w półfinale, pokonana przez Coco Gauff, a wcześniej – w grupie – dała się też ograć Jelenie Rybakinie. Dobrze zaczęła tegoroczny sezon – bo wygraną w turnieju w Brisbane, rangi WTA 500. Ale w Australian Open, choć doszła do finału, to po dwóch triumfach z rzędu, tym razem oddała koronę, którą przejęła Madison Keys.

Długo zresztą powtarzał się ten schemat – Sabalenka docierała w turniejach daleko, często grała o tytuły albo była ich blisko, ale jednak ten ostatni krok okazywał się dla niej niemożliwy do zrealizowania. Podsumujmy zresztą turnieje, w których doszła co najmniej do półfinału:

  • Brisbane (WTA 500) – wygrana.
  • Australian Open (Wielki Szlem) – porażka w finale (z Madison Keys).
  • Indian Wells (WTA 1000) – porażka w finale (z Mirrą Andriejewą).
  • Miami (WTA 1000) – wygrana.
  • Stuttgart (WTA 500) – porażka w finale (z Jeleną Ostapenko).
  • Madryt (WTA 1000) – wygrana.
  • Roland Garros (Wielki Szlem) – porażka w finale (z Coco Gauff).
  • Berlin (WTA 500) – porażka w półfinale (z Marketą Vondrousovą).
  • Wimbledon (Wielki Szlem) – porażka w półfinale (z Amandą Anisimovą).
  • US Open (Wielki Szlem) – wygrana.
  • Wuhan (WTA 1000) – porażka w półfinale (z Jessicą Pegulą).

Wygrana Sabalenki w US Open pomogła utrzymać jej się na szczycie rankingu WTA.

A więc: cztery wygrane turnieje, cztery porażki w finałach i trzy w meczach półfinałowych. Na pewno kryje się więc tu ogromna regularność, dzięki której jest na szczycie… ale i wielkie problemy z wygrywaniem kluczowych meczów. Sabalenka grała w tym sezonie w półfinale każdego Szlema, a w finałach trzech. Ostatecznie wygrała tylko jeden taki turniej, a zdaje się, że w takiej sytuacji powinna więcej. W końcu na papierze z jej umiejętnościami czysto tenisowymi równać może się właściwie tylko Iga Świątek.

Jednak gdy przychodziło do tych meczów o najwyższą stawkę, to sposób na nią znajdowały i tenisistki teoretycznie słabsze. Zresztą każda z tych półfinałowych lub finałowych porażek z tego sezonu to inna rywalka. To nie tak, że Sabalenka ma dwie czy trzy przeciwniczki zdolne ją pokonać. Najczęściej, tak się zdaje, przegrywa sama ze sobą, a jej rywalki po prostu z tego korzystają.

Bo w takich meczach liczy się nie tylko to, co kto ma w rękach, ale też w nogach, głowie, a nawet serduchu. I zdaje się, że czasem to w jednym, to w drugim, a bywało, że i trzecim – Sabalence czegoś brakowało.

Grupa pościgowa się wyrównała. Aryna na tym korzysta

Można więc zadać sobie pytanie: czy to sezon wystarczający na to, by zachwycać się jej postawą w roli liderki? Nie wydaje się. Jasne, wystarczył, by nadal to miejsce zajmować, bo zbiegł się z kryzysem Igi i wyrównaniem się dalszej części stawki. Szlemy wygrały w tym sezonie cztery różne zawodniczki, turnieje WTA 1000 powędrowały w ręce siedmiu tenisistek, z czego cztery nie wygrały przy tym Szlema.

I to właśnie ta „dywersyfikacja” wśród zwyciężczyń wielkich turniejów pomaga Sabalence.

Nie jest jej winą, oczywiście, że żadna z rywalek nie doskoczyła do jej poziomu regularności. Ale jeśli stosunkowo blisko znalazła się Iga Świątek, która „przespała” niemal połowę sezonu, to pokazuje, że Białorusinka nie odskoczyła tak, jakby mogła. I w sumie szkoda, że Świątek nie wywarła na nią większej presji (albo że nie zrobiła tego na przykład Coco Gauff), bo może doświadczylibyśmy finalnie sezonu podobnego do tego z 2012 roku, gdy Maria Szarapowa i Wiktoria Azarenka do końca walczyły o pozycję liderki.

I jasne, przewodzenie rankingowi to głównie prestiż, a wymierne korzyści to co najwyżej rozstawienie w turniejach. Ale te punkty prestiżu też warto w tenisie zbierać, choćby po to, by statystycy i historycy mieli za kilka dekad co rozważać w kontekście kariery danej zawodniczki. W tym sezonie udało się ich sporo dodać Sabalence, a w kolejnym… kto wie, czy to też nie ona będzie długo rankingowi przewodzić. O ile nie zaliczy wpadki w Australian Open – czy turnieju poprzedzającym rywalizację w Melbourne – powinna trzymać się na szczycie do marca i rywalizacji w Stanach Zjednoczonych.

W dodatku zaatakować ją może, tak się zdaje, wyłącznie Iga. Polka jest blisko, zaliczyła słaby okres od lutego do czerwca, może ciułać tam punkty. Tyle że Świątek zapowiedziała już, że w przyszłym sezonie nie chce aż tak patrzyć na punkty, bo woli ustalić kalendarz pod siebie, a nie wymogi WTA. Jasne, możliwe, że i tak da jej to dużo 0czek do rankingu. Ale czy tyle, żeby strącić Sabalenkę z jego szczytu?

Na razie Białorusinka korzysta. Na swojej regularności, kryzysie Igi Świątek z pierwszej części sezonu i tym, że tej zawodniczkom z „grupy pościgowej” – takim jak Coco Gauff czy Amanda Anisimova – brakuje umiejętności utrzymania gry na najwyższym poziomie na przestrzeni całego sezonu. Sam fakt jednak, że te dwa niezależne od niej warunki musiały zostać spełnione, by Sabalenka została na pozycji światowej jedynki, pokazuje, że nie jest to panowanie nie do podważenia.

A takim było na przykład to Sereny Williams czy… Igi Świątek.

Iga Świątek wyznaczyła standardy

Drugi okres przewodzenia przez Polkę rankingowi WTA – ten od końca sezonu 2023 do października 2024 – nie był już tak imponujący. Choć nadal naprawdę dobry. Świątek wygrała wtedy turnieje w Dausze, Indian Wells, Madrycie, Rzymie i na Roland Garros. Dopiero wtedy zaczął się jej wspominany już kilkukrotnie kryzys, ostatecznie zakończony tegorocznym występem na Wimbledonie, gdzie triumfowała w wielkim stylu.

Jednak to, jak wybitna może być liderka, Iga pokazała w 2022 roku.

Przypomnijmy: pozycję liderki WTA przejęła z rąk kończącej karierę Ash Barty, a na szczyt weszła po turnieju w Miami. W tamtym momencie miała już na koncie triumfy w Dausze, Indian Wells i właśnie Miami (choć tu warto dodać, że już w trakcie tej imprezy wiedziała, że zostanie jedynką, bez względu na to, czy ją wygra). Czy po wejściu na szczyt wyhamowała? Nie no, gdzie tam. Każdy, kto pamiętam tamten rok, wie dobrze, co było dalej.

Bo dalej była kompletna dominacja. Iga dobiła do 37 triumfów z rzędu, a po drodze zgarnęła jeszcze tytuły w Stuttgarcie, Rzymie i na Roland Garros. Po kilku słabszych – zresztą spodziewanych – występach – poprawiła to wszystko triumfem w US Open, a potem dołożyła jeszcze wygraną w San Diego. W pół roku w roli liderki wygrała dwa Szlemy, turniej rangi WTA 1000 i dwie „pięćsetki”. Wcześniej – goniąc za jedynką – zgarnęła jeszcze trzy inne trofea.

Łącznie osiem turniejów, w tym dwa wielkoszlemowe.

Mecz, którym Iga Świątek podsumowała pierwszy okres swojego panowania na szczycie rankingu WTA. Potem poprawiła to wygraną w US Open. 

Jasne, to był sezon w wykonaniu Igi absolutnie wybitny, prędko podobny się w WTA nie trafi. Ale też sezon, w którym Iga pokazała, że po wejściu na szczyt, można szybko potwierdzić, że się na to miejsce zasłużyło. Sabalence tak naprawdę się to nie udało – oczywiście, była regularna, grała w finałach, w niektórych nawet triumfowała, ale przeplatała to wszystko wpadkami i porażkami w najważniejszych starciach, które też się jej pamięta. Niekiedy bardziej niż triumfy.

Efekt tego wszystkiego był taki, że choć w pewnym momencie wydawało się to wręcz niemożliwe, to finalnie przez moment była nawet zagrożona utratą prowadzenia w rankingu. I dopiero wtedy udało jej się zanotować faktycznie wielką wygraną, czyli triumf w US Open. Gdyby i jej zabrakło, to w ogóle przeciwnicy Białorusinki dostaliby do ręki znakomity argument. Tak Aryna nieco utarła im nosa.

Ale tylko nieco.

Można zapytać: czy to doszukiwanie się w tym królowaniu problemów? Po części tak. Jednak, gdy spojrzy się na to, co trzeba zrobić w męskim tenisie, by być liderem rankingu – i jak walczą o to stale Jannik Sinner oraz Carlos Alcaraz – trudno nie uznać, że Sabalenka otrzymała w tym roku taryfę ulgową. I pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłym sezonie będzie inaczej, niezależnie od tego, czy rywalizować o jedynkę miałaby z nią Iga, czy inna zawodniczka.

Bo choć – jak stwierdziliśmy – ostatecznie to dodatek do samych tytułów, to powinien właśnie z tych tytułów wynikać. A u Białorusinki długo było inaczej.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

3 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama