Reklama

Strzelił gola w La Lidze, mówił o nim Urban. Alemao, polski Brazylijczyk

Sebastian Warzecha

28 października 2025, 16:18 • 13 min czytania 5 komentarzy

Jego pseudonim znaczy „Niemiec”, ale jest Brazylijczykiem z polskimi przodkami. Od tego sezonu gra w hiszpańskiej La Lidze, a na początku roku wspomniał, że chciałby postarać się o nasz paszport. W sieci z miejsca pojawiły się wtedy pytania, czy mógłby przydać się reprezentacji Polski. No więc: czy mógłby? Co do tej pory osiągnął w karierze? I czemu w ogóle obserwuje go Jan Urban, skoro Alemao do niedawna nie miał jeszcze gola na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Hiszpanii?

Strzelił gola w La Lidze, mówił o nim Urban. Alemao, polski Brazylijczyk

Alemao do kadry? Czy Brazylijczyk mógłby zostać reprezentantem Polski?

– Alemao z Rayo Vallecano podobnie jak na przykład [Santiago] Hezze czy [Yarek] Gasiorowski. Ma na nazwisko Zurawski i nawet wie, że w naszym kraju był taki zawodnik i strzelał bramki. Jeśli piłkarze mają korzenie polskie i wiedzą coś o kraju, ciągnie ich do tego miejsca, to okej. Czasami jest jednak tak, że nie warto walczyć o piłkarza, skoro nie chce – powiedział jakiś czas temu Jan Urban na antenie Kanału Sportowego.

Reklama

Można wywnioskować z tego tyle, że… w sumie to nic nie powiedział. Nie wiadomo, czy Alemao jego zdaniem byłby przydatny polskiej kadrze i na ile zaawansowane są opcjonalne rozmowy. Co wiadomo? Że nie mamy w tej chwili drugiego napastnika grającego na tym poziomie – bo La Liga to jednak druga najlepsza liga Europy. Jest Robert Lewandowski, a za nim – pustka. Arkadiusz Milik wciąż jest kontuzjowany. Krzysztof Piątek strzela gole, ale na Półwyspie Arabskim. Karol Świderski pyka w Grecji. Blisko poziomu La Ligi jest co najwyżej Adam Buksa, gracz Udinese.

Polak podobnie jak Alemao niedawno trafił pierwszy raz do siatki w barwach swojego zespołu. Dla obu były to zresztą pierwsze gole w ligach TOP 5, a różnica między nimi jest taka, że Brazylijczyk jest o dwa lata młodszy. I chyba ma nieco więcej piłkarskich zalet.

Aczkolwiek warto sobie zadać pytanie: czy wystarczająco, by w ogóle rozważać go w kontekście powołań do kadry? Zanim jednak na nie odpowiemy – dowiedzmy się więcej o Alemao.

Skąd ten Niemiec i co go łączy z Polską?

– Przydomek wziął się od moich blond włosów. Co prawda, gdy byłem mały to w miejscowości gdzie mieszkaliśmy ludzie nazywali nas „Polacos”. Ale jak zacząłem trenować piłkę nożną, zaczęto nazywać mnie „Alemão”. Ponieważ moje imię „Alexandre” jest dosyć długie, a w Brazylii popularne są przydomki, tak zaczęto na mnie mówić – mówił sam zainteresowany w rozmowie z Eleven Sports.

W skrócie: blond włosy, znaczy Niemiec. A że polskie nazwisko, to inna sprawa. Zresztą gdyby cofnąć się w czasie, to te polskie nazwiska będą dwa, bo do Brazylii przybyli pradziadkowie z obu stron rodziny Alexandre’a. Żurawscy byli, oczywiście, od strony ojca. Od matki – Wypychowie. Kontakt z ojczyzną się im jednak w końcu urwał, Alemao nie miał już właściwie żadnego (co zresztą, w kontekście kadry, budzi nieco wątpliwości), nie zna też polskich słów, ale to nie jego wina – wszystko (nie) działo się pokolenie wcześniej, gdy dziadek Brazylijczyka nie nauczył języka swojego syna.

Alemao. Alexandre Zurawski. Real Oviedo

Alemao w barwach Realu Oviedo. Fot. Newspix

W dodatku rodzina nie zadbała też o to, by utrzymać polski paszport. Co zresztą po latach utrudnia jego pozyskanie.

– Pisało do mnie wielu ludzi, pytając, czy mam polski paszport. Nie mam, ale ktoś na stronie Transfermarkt dał informację, że taki posiadam. Oczywiście chciałbym go mieć, ale muszę trochę na to poczekać. […] Rozmawiałem z ojcem o tym, że musimy wybrać się do Polski nie tylko w poszukiwaniu naszych przodków, ale także po to, żeby poznać kraj, obyczaje i kulturę – mówił we wspomnianej rozmowie.

Przy innych okazjach – zwłaszcza w ostatnim czasie – dodawał, że chciałby postarać się o wspomniany dokument. Taka przerwa, która nastąpiła już w poprzednich pokoleniach, bardzo wszystko utrudnia. Dlatego na razie nie ma co przesadnie ekscytować się opcjonalną grą Alexandre’a dla Polski, bo procedury mogą nieco potrwać. Choć, jak wiemy choćby z przypadku koszykarskiej kadry, da się je czasem przyspieszyć.

Ale czy warto?

Lata przeciętności

To nie jest historia o wielkim brazylijskim talencie, który z miejsca świetnie się zapowiadał. Wręcz przeciwnie – Alexandre nie wyróżniał się przesadnie na tle rówieśników. Był na tyle wtopiony w tłum, że w wieku 16 lat rozważał zakończenie przygody z piłką. Do kontynuowania przekonała go rodzina i Claudia Daiana Carpeggiani, agentka, która zaczęła opiekować się karierą jego i innych młodych graczy.

Ta kariera wkrótce obrała zresztą ciekawy kierunek, bo po grze w juniorskich kategoriach kilku klubów, szansę dało mu czwartoligowe Metropolitano, w barwach którego Alemao wystąpił w kilku meczach stanowych rozgrywek. Trafił do siatki raz, ale w debiucie, więc od razu się pokazał. I przyciągnął uwagę organizacji Kuniy & W. Sports, zajmującej się marketingiem sportowym. Za ich sprawą trafił do drugiej ligi… w Japonii.

Tak, w Japonii. Gość, który rozegrał pięć meczów w Brazylii i to w rozgrywkach stanowych, nagle wyleciał na drugą stronę świata. Czy zrobił tam furorę? Nie no, gdzie tam. Przede wszystkim dlatego, że… nie zagrał nawet meczu. Wrócił więc z wypożyczenia i trafił na kolejne dwa. W drugoligowej brazylijskiej Criciumie zagrał raz. Więcej występów zaliczył w ekipie Fluminense… ale nie tym Fluminense, a lokalnej ekipie ze stanu Santa Catarina. Potem było jeszcze drugoligowe Avai, grający w czwartej lidze Juventus Jaragua i wreszcie – Novo Hamburgo, grające na najwyższym poziomie, ale w stanie Rio Grande.

Gdy tam trafiał, Alemao miał już 24 lata… i właściwie trudno powiedzieć, by cokolwiek w swojej karierze zdziałał. Zaliczył 6 różnych klubów, zagrał w 59 meczach i zdobył 14 goli, z czego dobrze ponad połowę na poziomie drugoligowych rozgrywek stanowych. Był jednym z tysięcy podobnych sobie zawodników w Brazylii.

Ale w życiu jest tak, że czasem wystarczy jedna okazja, łut szczęścia, który można wykorzystać. I Alexandre Zurawski taką szansę dostał.

Po czym z niej skorzystał.

Jeden mecz zmienił wszystko

Teoretycznie to był po prostu kolejny mecz. Ale dla Alemao już sama perspektywa zmierzenia się z jednym z największych brazylijskich klubów – Internacionalem – była piękną przygodą. Grał przecież w ekipie rywalizującej głównie w rozgrywkach stanowych. W Novo Hamburgo ostatecznie zaliczył zresztą tylko siedem występów, a to dlatego, że grał dobrze – przede wszystkim właśnie we wspomnianym spotkaniu.

Efekt był taki, że zwrócił na siebie uwagę. I niedługo potem był już piłkarzem… Internacionalu.

I wiecie co? Zaliczył tam znakomite wejście. W pierwszych kilkunastu meczach trafił do siatki siedmiokrotnie, ogółem w lidze ustrzelił dziewięć bramek, będąc jednym z najlepszych snajperów swojego zespołu. I to jako gość, który zaczynał z ławki, bo raczej nikt nie spodziewał się, że ma być pierwszoplanową postacią. Ot, silny fizycznie napastnik na końcówki – to była rola, jaką najpewniej dla niego przewidywano.

A on wszystkich zaskoczył, w tym – tak się wydaje – nawet samego siebie. Nagle strzelał, asystował, nawet rozgrywał. Kibice byli nim zachwyceni, w komentarzach pod jego występami pisali, że to czołg, napastnik „niemal kompletny”, a jedynie „mógłby nieco poprawić wykończenie”. No i właśnie… tego chyba zabrakło, żeby się w tym pierwszym zespole Internacionalu utrzymać, bo ostatecznie – w kolejnym sezonie – miejsce w składzie stracił, przestał strzelać i szybko okazało się, że był to krótki wybuch formy.

Ale jaki!

Gdy grał najlepszą piłkę w karierze, część kibiców zaczęła się nawet domagać, żeby… przetestować go w kadrze. I w sumie nie były to głosy bezpodstawne, bo akurat z napastnikami w reprezentacji Brazylii – szczególnie tych kilka lat temu – nie było jakoś przesadnie kolorowo, a mecz ze słabym rywalem pewnie można by na taki test poświęcić. Niemniej, powołanie nigdy nie przyszło, zainteresowania ze strony selekcjonera też raczej nie było i wkrótce okazało się, że słusznie.

Ale był taki moment, gdy Alemao miał najwięcej goli w klubie, liderował klasyfikacji kanadyjskiej, do tego był najczęściej faulowany, wywalczył najwięcej karnych i miał najlepszą skuteczność dryblingu. Serio, przez kilka miesięcy gość był czołowym graczem mocnej przecież ligi brazylijskiej.

A potem wszystko to się zatrzymało. Ówczesny trener „Interu” Mano Menezes publicznie powiedział wtedy nawet, że „Alemao powinien wnieść więcej do zespołu”, do tego zwiększyła się konkurencja, bo w klubie pojawił się Enner Valencia. To wszystko sprawiło, że Alexandre ostatecznie z zespołem się pożegnał, choć on sam chciał walczyć o miejsce w składzie. Rok później mówił:

Nie chciałem odchodzić, bo byłem też fanem tego zespołu. Ale to było niezbędne dla mojej kariery, bo po przyjściu Ennera Valencii byłem trzecim napastnikiem. Musiałem odejść, żeby kontynuować rozwój. 

W tym momencie kariery był już jednak w zupełnie innym miejscu, niż jeszcze dwa lata wcześniej. Miał sporo ofert, mógł wybrać wiele z nich. Ostatecznie stał się zawodnikiem… grupy Pachuca. A że jej właściciele zarządzają też Realem Oviedo, to Brazylijczyk, po raz pierwszy w karierze, pojawił się w Europie, na zapleczu La Ligi.

Alemao i wielka historia niewielkiego klubu

W Realu Oviedo grał przez dwa sezony. I był to najlepszy okres w jego karierze. Nie tylko pod kątem tego, że strzelił najwięcej bramek – łącznie 22, do tego 5 asyst w 84 meczach. W Hiszpanii po prostu rozkwitł piłkarsko. Sama kompilacja jego bramek z Oviedo wystarczy, żeby to zobaczyć.

Owszem, sporo tam typowej roboty dla stosunkowo wysokiego (182 centymetry) i bardzo silnego napastnika – a to gol z główki, a to przepychanka z rywalami i sam na sam, a to wreszcie po prostu czekanie na podanie i władowanie strzału na pustaka. Ale są też efektowne bramki zza pola karnego, choćby z woleja. Znajdą się rajdy po lewej lub prawej stronie boiska, bo nie boi się tam schodzić. Jest gol piętką po zagraniu Santiego Cazorli.

Alemao w Oviedo to ogółem ciekawy przypadek.

Jego warunki fizyczne sprawiały, że z jednej strony był typowym napastnikiem, dziewiątką czekającą na swoje okazje. A z drugiej przez to, że umiał się zastawić, często dogrywał rywalom. Zdarzało się też, że wykorzystując szybkość wychodził do prostopadłych podań, również tych na skrzydło, a tam albo mijał rywali, albo zagrywał w pole karne. Czasem cofał się nawet do środka pola i trudno było przewidzieć, co zrobi potem – utrzyma piłkę, przebiegnie z nią kawałek, odegra czy może zaskoczy czymś rywali?

Tak naprawdę sprawiedliwości nie oddaje mu liczba asyst, wydaje się, że powinien mieć ich więcej, koledzy bowiem często marnowali jego dobre podania. Sam też pewnie mógł pokusić się o to, by jego statystyki strzeleckie wyglądały lepiej. Ale to nadal solidny wynik, a przede wszystkim – taki, który ostatecznie pomógł Oviedo w awansie do Primera División. W pierwszym sezonie jeszcze się nie udało, choć Alemao trafiał do siatki w play-offach i ciągnął ekipę za uszy.

W drugim w play-offach nie strzelił. Ale nadal był bardzo ważny dla zespołu, bo harował, walczył, przepychał się, wypracowywał pozycje partnerom. I ostatecznie pomógł Oviedo powrócić na szczyty piłkarskiej piramidy w Hiszpanii.

To był historyczny moment. Mam gęsią skórkę, gdy tylko o tym mówię. Przeżyłem niesamowite chwile przez ostatnie dwa lata w Oviedo. Udało mi się zostać najlepszym strzelcem klubu w tym sezonie, dołożyłem cztery asysty i grałem dobrze nawet, gdy nie strzelałem. Byłem kluczowym graczem dla awansu. To był wspaniały sezon, zakończony w najlepszy możliwy sposób. Mam coś do opowiedzenia – mówił na łamach GE. Może nie w pełni skromnie, ale naprawdę zapracował na to, by móc tak o sobie w tamtym momencie opowiadać.

CZYTAJ TEŻ: ONI PRAWIE UPADLI, ON NIEMAL STRACIŁ STOPĘ. SANTI CAZORLA I REAL OVIEDO

Tym bardziej, że poświęcał się dla ekipy. W wielu meczach grał z urazem, na ambicji. Wiedział, o co grają. I możliwe, że chciałby zagrać z nimi i w La Lidze, ale to nie było mu dane. Grupa Pachuca stwierdziła bowiem, że lepiej byłoby, gdyby przeniósł się do meksykańskiego klubu, od którego wzięła ona swoją nazwę. Tak też się stało, a on… zagrał tam trzy mecze i jeszcze w tym samym okienku z Meksyku odszedł.

Wrócił do Hiszpanii. Ale nie do Oviedo – zamiast tego stał się zawodnikiem Rayo Vallecano. Kolejny sportowy awans, bo Rayo – po raz drugi w swojej historii – gra w tym sezonie w europejskich pucharach.

Orka na ugorze, czyli napastnik w Rayo

Dwie kolejki ligowe temu Alemao został bohaterem swojego nowego klubu, bo w 91. minucie meczu z Deportivo Alaves zdobył jedyną bramkę w spotkaniu i dał swojej ekipie trzy punkty. Akcja typowa dla niego – on w polu karnym, z lewej strony dośrodkowanie, więc Alexandre urywa się obrońcom, dostawia głowę i myk, jest gol. Brzmi to wszystko pięknie, prawda? Sęk w tym, że to był już siódmy mecz Brazylijczyka w ekipie z Vallecas. A gol pierwszy.

Tyle że w Rayo… to nic dziwnego.

Od kilku sezonów to klub, który napastnikami ewidentnie nie stoi. W zeszłym sezonie w lidze najskuteczniejszym zawodnikiem Rayo został Jorge de Frutos, skrzydłowy, czasem z konieczności ustawiany na szpicy. Zdobył całe sześć (!) goli. Drugi Alvaro Garcia – inny skrzydłowy – był drugi w tej klasyfikacji z czterema trafieniami. Najskuteczniejsza dziewiątka? Sergio Camello, trzy bramki. W Vallecano strzelać nie kazali, tak to wyglądało.

Przyczyn tego jest kilka. Po pierwsze – Rayo trenera Inigo Pereza opiera się na fizyczności. Kiedyś to była ekipa, która uwielbiała pressować, zwłaszcza na początku spotkań i próbować zaskoczyć rywali. Teraz jest nieco inaczej, raczej liczy się zasuwanie po całym boisku, czysta harówka, a do tego – przeskakiwanie z obrony do ataku, szybkimi przejściami, które mają tam wypracowane niemal do perfekcji, bo chwalą je nawet trenerzy rywali.

Lubią też, zwłaszcza skrzydłowi, wdawać się w pojedynki jeden na jednego. Dryblować potrafi tam kilku gości, to ich siła. Za to stosunkowo rzadko starają się obsługiwać napastników, ale to też efekt tego, że w ostatnich sezonach mieli ich niewielu na odpowiednim poziomie. Inaczej było w tyłach, gdzie obrona, bramkarz czy środek pomocy świetnie się rozumieją, grają od kilku sezonów ze sobą i są naprawdę ułożeni w swojej grze.

W ataku było za to lepienie czegokolwiek z niczego, a z pustego to i Salomon, jak wiadomo, nie naleje. Ale z Alemao może nie jest już tak pusto?

Brazylijczyk daje bowiem Rayo więcej opcji. Przede wszystkim – można przy nim próbować grać długą piłką albo próbować dośrodkowań. Przy mocnych skrzydłach i ofensywnie usposobionych – a przy tym naprawdę dobrych – bokach obrony to coś, co powinno być naturalne, a w Vallecano do tej pory nie było. Przestawienie się na to, że można zacentrować może trochę potrwać, ale mecz z Alaves jest pierwszym dowodem na to, że się da. I że Alemao gotów jest takie sytuacje wykorzystywać.


Możliwe więc, że zaraz Alexandre Zurawki rozbłyśnie jaśniej i na poziomie La Ligi. Choć jego liczby raczej nie będą przesadnie imponujące, ale powiedzmy sobie szczerze – jeśli w Rayo dobije do 10 bramek w lidze, to będzie spore osiągnięcie, warte docenienia. Do tego dorzucić może coś w Lidze Konferencji, w której zaliczył już debiut. A kolejny mecz Rayo rozegra dziś, przeciwko Lechowi Poznań.

Zobaczymy więc, jak Brazylijczyk poradzi sobie na tle ekstraklasowiczów.

To co z tą kadrą?

Czy warto starać się o naturalizację gościa takiego jak Alemao? Niespecjalnie. Ale jeśli jednak on sam się o nią postara… to cóż, może okazać się, że powołanie przyjdzie. I na ten moment to nie tyle dowód klasy Brazylijczyka, co słabości naszego ataku. Już teraz Zurawski pewnie łapałby się na czwartego, gdyby tylko miał paszport. Tym bardziej, że gwarantuje inną opcję rozegrania – silny, stosunkowo wysoki gość, dobrze grający głową zawsze może się przydać.

To dla wszystkich chyba oczywiste.

Powtórzmy jednak: fakt, że ktokolwiek rozważa naturalizację gościa, który do tej pory faktycznie dobre okresy w karierze zaliczał albo w Brazylii (i trwało to jakieś trzy miesiące), albo na poziomie drugiej ligi hiszpańskiej, świadczy o tym, że tych opcji w ataku na odpowiednim poziomie mamy po prostu marginalną liczbę. I każda dodatkowa może się okazać potrzebna. Alemao by taką był.

Czy cokolwiek by do tej kadry wniósł?

Trudno powiedzieć. Patrząc na jego karierę – chyba niczego nie można zakładać, dopóki nie pojawi się na boisku. Ostatnich kilka lat grał regularnie w miarę dużych klubach i trochę bramek strzelił. Wcześniej był przeciętniakiem grającym głównie w lokalnych rozgrywkach w Brazylii. Kto wie, może z czasem okaże się, że to historia jak tam Cristhiana Stuaniego? Urugwajczyk trafił do Girony w wieku niespełna 31 lat i absolutnie w Katalonii rozkwitł. W Gironie gra zresztą do dziś i jest niekwestionowaną legendą klubu i jednym z zawodników, których w Hiszpanii „ulice nie zapomną”.

Może więc Alemao też czeka taki przełom?

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o Rayo Vallecano:

5 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Hiszpania

Hiszpania

Kiedy skończyła się perfekcja? Anatomia kryzysu jedenastek Lewandowskiego

Wojciech Górski
15
Kiedy skończyła się perfekcja? Anatomia kryzysu jedenastek Lewandowskiego
Reklama
Reklama