Reklama

Nic do zapamiętania, ale Polska pokonała Nową Zelandię

Szymon Janczyk

09 października 2025, 22:50 • 4 min czytania 75 komentarzy

Takimi meczami jak ten z Nową Zelandią, można tylko stracić. To znaczy: pewnie można i zyskać, lecz odzwyczailiśmy się od tego, że reprezentacja Polski serwuje nam efektowne zwycięstwa, pozwala delektować się wgniataniem w ziemię niżej notowanego przeciwnika. Wieczór w Chorzowie bynajmniej nie zmienił tego stanu rzeczy. Odbębnione, trochę wymęczone przynajmniej zwycięstwo. Co zresztą w pewnym momencie nie było wcale oczywiste.

Nic do zapamiętania, ale Polska pokonała Nową Zelandię

Niechlujna, niedokładna, niemrawa. Pierwsze czterdzieści pięć minut gry można było opisywać poprzez dodawanie przedrostka „nie-” do każdego słowa, którego chcielibyśmy użyć do opowiedzenia o konfrontacji z takim rywalem. Bo przecież nie po to graliśmy z Nową Zelandią, żeby zastanawiać się, czy bohaterem meczu będzie także Kamil Grabara, czy tylko Bartłomiej Drągowski.

Reklama

Reprezentacja Polski wygrała z Nową Zelandią. Bartłomiej Drągowski bohaterem?

Drągowskiemu, który dostał szansę na otwarcie, brawa jak najbardziej się należą, bo to on najczęściej fruwał między słupkami. Trzy ważne interwencje bramkarza utrzymały nas w grze, co nie wystawia naszemu zespołowi najlepszej opinii. Sami dokładaliśmy do pieca, napędzając rywala licznymi kopnięciami prosto pod jego nogi lub — w optymistycznym wariancie — po autach. Kłopoty sprawiały nam też długie podania, konieczność ścigania się z przeciwnikami.

Pachniało golem, oj pachniało, gdy Ben Waine uciekł Tomaszowi Kędziorze i Janowi Ziółkowskiemu. Oddał strzał z ostrego kąta, ale jednak z pola karnego, zmuszając Drągowskiego do wysiłku. Golkiper Panathinaikosu zachował przytomność także po strzale, który przeniósł nad poprzeczkę oraz — to przede wszystkim! — gdy po stałym fragmencie gry Matthew Garbett dostał dwie szanse od losu. Pierwszą zaprzepaścił sam, trafiając w kolegę. Poprawka była zdecydowanie lepsza, bo Drągowski musiał interweniować na refleks, nogą.

Bramkarz Lechii Gdańsk w końcu był bezrobotny. Polacy nie dali mu się wykazać

Złościło, irytowało, że nie byliśmy w stanie wykreować sobie podobnej szansy. W końcu to nasz skład wyglądał poważniej. Nowozelandczycy też oszczędzili swoją największą gwiazdę, lecz nawet jeśli nasze zaplecze jest mocno ograniczone, to i tak oferuje większą jakość niż to, co zobaczyliśmy po przeciwnej stronie. Jeśli za kierownicą siedział tam facet z Baćkiej Topoli, jeśli na skrzydełku hasał chłopak z Silkeborga, to nie byłoby przesadą stwierdzenie, że mogliśmy oczekiwać dominacji nawet wtedy, gdyby Jan Urban wystawił skład Ekstraklasa All Stars.

My natomiast sprawiliśmy, że po raz pierwszy na polskich boiskach bramkarz Lechii Gdańsk — Alex Paulsen — nie był przesadnie zajęty. Niby strzałów było sporo, ale jakich? Przecież nasze najlepsze szanse przed przerwą to strzały niecelne. Najpierw, gdy wysoko piłkę odebrał Piotr Zieliński, który wpadł w pole karne i kopnął w boczną siatkę. Potem kiedy przypadkowo piłkę o nogi rywala obił Kacper Kozłowski (i to dwukrotnie!), aż wreszcie zagrał celnie i podał do Michała Skórasia, który w bardzo prosty sposób, przyjęciem kierunkowym, wyszedł na pozycję do strzału i posłał piłkę obok słupka.

Brakowało dokładności, ale też odwagi i chociaż odrobiny kreatywności. Można się podśmiewać z nowozelandzkiego rozgrywającego z Baćkiej Topoli, tylko co z tego, skoro nasz chłopak z Udinese, z ligi TOP5, każdą akcję najpierw spowalniał przyjęciem, żeby następnie podać do tyłu?

Jakość Piotra Zielińskiego dała zwycięstwo reprezentacji Polski.

Nie było absolutnie żadnego powodu, żeby zakładać, że to widowisko się rozkręci. I w zasadzie się nie rozkręciło, bo może i stworzyliśmy w końcu składną, zgrabną, nawet zakończoną bramką akcję, ale senne tempo zostało utrzymane. Nasz pierwszy podryg — świetna zmiana strony, uruchomienie Pawła Wszołka, który miał masę czasu na to, żeby się zatrzymać, rozejrzeć, dostrzec wbiegającego w pole karne Piotra Zielińskiego i dostarczy mu piłkę — był zarazem ostatnim.

Zachowanie Zielińskiego trzeba rzecz jednak docenić, bo to elementarz, którego jednak tak często nam brakuje. To znaczy: zgubienie rywala przyjęciem i precyzyjny, mierzony strzał, po którym piłka odbiła się od poprzeczki i wpadła za linię. Klasa, czysta klasa, której spodziewamy się po piłkarzu takiego formatu. Zresztą, dodajmy, że to właśnie Piotrek rzucił piłkę Wszołkowi, napędzając nasz atak.

Po przerwie ogarnęliśmy się troszkę w rozprowadzaniu piłki, częściej docierała ona jednak do facetów ubranych w czerwone koszulki, natomiast nie przełożyło się to na wyraźną poprawę szans bramkowych. Po golu najbardziej podobać mógł się wolej Karola Świderskiego, który wzorowo zgasił piłkę klatką piersiową, ale potem wysłał ją na orbitę.

Nowozelandczykom celowanie w wielki prostokąt na końcu boiska też niezbyt wychodziło. Grabara bohaterem zostać nie mógł, bo piłkę złapał ze dwa razy, w ogóle nie martwiąc się o to, czy mu się to uda. Ot, strzały treningowe. Miło, że wygraliśmy, że dowieźliśmy ten wynik do końca, ale do śniadania o tym wydarzeniu zapomnimy. Ba, możliwe, że płatki z mlekiem dostarczą nam ciut więcej emocji…

Polska — Nowa Zelandia 1:0 (0:0)

  • 1:0 – Piotr Zieliński 49′

WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI NA WESZŁO:

fot. FotoPyK

75 komentarzy

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Piłka nożna

Reklama
Reklama