Możliwe, że to najlepsza, najważniejsza i najwspanialsza rywalizacja w historii boksu. Na pewno taka, która przetrwała jeszcze na długo po tym, jak w ich trzeciej, ostatniej walce do ringu wleciał ręcznik. Joe Frazier nienawidził Muhammada Alego. Za jego postępowanie, słowa i to, że nigdy nie doczekał się przeprosin. A Ali był sobą. Wspaniałym bokserem, showmanem z niewyparzoną gębą, przez którą stracił przyjaciela, a zyskał największego rywala. Dokładnie 50 lat temu obaj domknęli swoją trylogię. W Manili, w jednej z tych walk, o których zapomnieć po prostu się nie da.

Muhammad Ali vs Joe Frazier. Wojna, która wyszła poza ring
To było wiele lat później. Frazier, co opisano w „Sports Illustated”, brał udział w jednym z typowych eventów dla byłych gwiazd sportu. Siedział przy stoliku, robił sobie zdjęcia z fanami, rozdawał autografy, odpowiadał na pytania. Wiele z nich dotyczyły Muhammada Alego, musiał być jednak na to gotowym. Mimo tego na moment z równowagi, którą zachowywał, wybiło go to, o co zapytała Ginnysue Kowalick, ledwie dziesięcioletnia dziewczynka.
Zapytała właściwie jej matka, Marilyn. – Moja córka nie zna cię za dobrze, Joe – powiedziała. – Chciałaby zadać pytanie, ale jest nieśmiała. Chciałaby wiedzieć, czy kiedykolwiek pokonałeś Muhammada Alego.
Frazier nie ukrywał emocji. Odchylił się na krześle, wyraźnie niezadowolony. Patrzył to w jedną, to w drugą stronę. Jęknął, szukając dobrej odpowiedzi. Marilyn z miejsca przeprosiła, a Joe po chwili się opanował. Spojrzał na Ginnysue i powiedział:
– Zmierzyliśmy się trzy razy. On wygrał dwie walki, ja jedną. Ale spójrz na niego teraz. Myślę, że wygrałem wszystkie trzy.
Spis treści
- Muhammad Ali vs Joe Frazier. Wojna, która wyszła poza ring
- Prolog, a w zasadzie epilog. "Wepchnąłbym go do znicza"
- Akt I. W ringu wojna, a Sinatra robi jej zdjęcia
- Interludium. Przyjaźń, która przegrała z show
- Akt II. Walka. W ringu i poza nim
- Akt III. Thrilla in Manila, czyli ktoś okłamał Alego
- Epilog. "Przepraszam, że go skrzywdziłem"
- Czytaj więcej o boksie na Weszło:
Prolog, a w zasadzie epilog. „Wepchnąłbym go do znicza”
Prawda jest taka, że Joe Frazier chciał w ringu zabić Muhammada Alego. Nigdy mu się to nie udało, choć trzeba przyznać, że przy ostatniej okazji obaj byli bardzo blisko wzajemnego wykończenia się. Gdyby jego misja się powiodła, może przez lata by ochłonął, a nienawiść przeminęła. Ale Ali żył, był mistrzem i zgarniał wszelkie laury. Jego popularność z czasem nie przygasła, właściwie wręcz przeciwnie.
A Fraziera wspominano zwykle, gdy mówiono o jego wielkim rywalu. Nie odwrotnie.
Choć były różne okresy. Pod koniec lat 70. – kilka lat po ich trzecim pojedynku – obaj całkiem dobrze się dogadywali, Frazier opowiadał nawet nie raz o tym, jak wielkim pięściarzem jest Ali. A potem Joe dał się na powrót pochłonąć nienawiści. Córka Alego, Hana, wspominała w dokumencie „I Am Ali”:
– Pamiętam, gdy pojechałam z ojcem na podpisywanie autografów i był tam Joe Frazier. On i mój ojciec minęli się w korytarzu. Mój tata był podekscytowany tym, że go zobaczył. Podszedł do niego, wręcz skakał: „Dalej, Joe, zróbmy show dla kamer!”. Joe podniósł rękę, powiedział: „Pssst” i poszedł dalej. Wtedy dowiedziałam się o bólu i złości, które nadal czuł. Nie zapomniał niczego mojemu ojcu.
Frazier miał sporo do pamiętania. Na tyle, że jego nienawiść wobec wielkiego rywala kazała mu uderzać nawet w jego chorobę. Ali w późniejszych latach życia – fakt dobrze znany – cierpiał na chorobę Parkinsona. Joe twierdził, że to „ręka Boga”, mówił też, że choroba to wynik ich walk. W autobiografii pisał:
„Ludzie pytają mnie, czy jest mi go żal teraz, gdy rzeczy nie układają się u niego najlepiej. Nie jest. Tak naprawdę nic mnie to nie obchodzi. Chcą, żebym go kochał, ale gdy Bóg zdecyduje się go zabrać, to sam wykopię mu grób i go w nim pochowam”.
Gdy Ali został wyznaczony do zapalenia znicza olimpijskiego przy okazji igrzysk w Atlancie, Frazier zwołał konferencję prasową. Mówił, że też jest mistrzem olimpijskim i również mógłby dostąpić tego zaszczytu. – Byłoby dobrze, gdyby podpalił znicz, a potem do niego wpadł. Gdybym miał taką szansę, wepchnąłbym go do środka – powiedział o Alim.
Nienawiść, po prostu.
Ale skąd się wzięła?
Akt I. W ringu wojna, a Sinatra robi jej zdjęcia
8 marca 1971 roku Madison Square Garden było wypełnione do ostatniego miejsca, a pojedynek, który miał odbyć się w ustawionym tam ringu nazwano Walką Stulecia. Nie bez powodu. Między linii wchodzili dwaj mistrzowie. Dosłownie.
Muhammad Ali, starszy z nich, nigdy mistrzostwa wagi ciężkiej nie stracił w walce. Zresztą w karierze był niepokonany. Legitymował się idealnym bilansem 31-0. 25 z tych walk zakończył przed czasem. Do ringu nie wchodził z pasem wyłącznie dlatego, że odebrano mu go – i na trzy lata zabroniono walk – ze względu na odmowę służby wojskowej w Wietnamie.
– Gdybym uznał, że mój wyjazd do Wietnamu pomógłby w jakikolwiek sposób milionom Czarnych w tym kraju, nie musielibyście mnie tam wysyłać. Sam bym pojechał. Ale tak nie będzie. Pójście na wojnę z tymi ludźmi, nie pomoże moim ludziom. Wolę trafić do więzienia. Nie mam zatargów z Wietkongiem – mówił.
W kwietniu 1967 roku odebrano mu więc bokserską licencję. Przez trzy lata nie mógł walczyć. Dopiero w 1970 roku na powrót wszedł do ringu. W październiku zmierzył się z Jerry Quarrym i po ledwie trzech rundach starcie to zakończył narożnik jego rywala. W grudniu z kolei pokonał Oscara Bovanenę, doprowadzając do końca walki w ostatniej, piętnastej rundzie. A potem czekał na niego Frazier.
To właśnie Smokin’ Joe, młodszy o dwa lata, był w momencie powrotu Alego mistrzem świata federacji WBA i WBC. Tytuł wywalczył kilka miesięcy wcześniej, pokonując Jimmy’ego Ellisa, a potem zdążył go jeszcze obronić w – szybkim, wygrał przez nokaut w drugiej rundzie – starciu z Bobem Fosterem. A potem przyszedł czas na byłego, ale wciąż linearnego mistrza.
Walka, za sprawą której Joe Frazier został mistrzem świata.
Frazier był innym bokserem niż Ali. Ten ostatni zawsze był elegancki, ale i arogancki. Świetnie unikał ciosów rywali, a potem je kontrował. Potrafił zasypać przeciwnika gradem ciosów, ale potrafił też wycofać się na liny i tam, niby zapędzony do narożnika, spokojnie przeczekać czas ofensywy rywala, a potem trafić go właściwie każdym ciosem, jaki można odnaleźć w arsenale boksera. Takich rzeczy nie da się w pełni wyuczyć. Je trzeba mieć od początku, a potem doszlifować. Ali wyszlifował je jak nikt inny.
Frazier? On w porównaniu do swojego wielkiego rywala był jak wykidajło. Skracał dystans, szedł do przodu, szukał zabójczego ciosu. Był stosunkowo niski, jak na wagę ciężką miał krótki zasięg rąk (185 cm, Ali miał 198 cm), ale dysponował znakomitym, fantastycznym wprost lewym sierpowym, którym był w stanie skarcić każdego rywala. A do tego był tytanem pracy. Gościem, który w ringu nie zwalniał ani na moment, dysponującym niesamowitą wytrzymałość.
A przy okazji: stylowym koszmarem dla Alego. Dlatego ich walka budziła takie zainteresowanie.
Dwóch niepokonanych bokserów. Dwóch mistrzów. Jedna jedyna taka walka, potem któryś miał mieć – najpewniej – porażkę w rekordzie. Oni w ringu, na trybunach plejada gwiazd. Każdy, kto w tamtym czasie liczył się w świecie celebrytów, chciał się tam dostać. Walkę z bliska oglądali Hugh Heffner, Miles Davis, Barbara Streisand, Woody Allen, Dustin Hoffman i wielu innych. Frank Sinatra był tam w roli fotoreportera, pracującego dla magazynu „TIME”.
Łatwiej było wskazać, kogo na trybunach zabrakło, niż kogo nie było. Przed telewizorami podobnie – pojedynek ponoć obejrzało 300 milionów widzów.
– Będę tańczył i fruwał, biedny Joe nie zdoła mnie złapać, a co dopiero zadać ciosu – mówił przed walką Ali. Ale – inaczej niż zwykle – nie odważył się typować, w której rundzie pośle rywala na deski. Powiedział tylko, że ktoś na pewno zostanie znokautowany. Frazier mówił za to, że pokona giganta. – Dawid miał procę. Ja mam lewego sierpowego – stwierdził. Wyszło, że to on miał więcej racji.
Pierwsze dwie rundy należały do Alego. Ten pod koniec drugiej zresztą z pewną pogardą machnął ręką w stronę rywala, jakby sugerując, że nie jest na jego poziomie. Ale Frazier był, po prostu musiał się rozkręcić. W trzecim starciu był świetny, wygrał ją zdecydowanie. W czwartej też, choć gdy Ali pod koniec trafił mocnym ciosem, krzyknął w stronę rywala: „Nie wiesz, że jestem Bogiem?”. Frazier odpowiedział tylko: „Boże, jesteś dziś w złym miejscu. Dziś kopię tu tyłki”.
I ten Alego faktycznie skopał.
Środkowe rundy były dość równe, choć z przewagą Fraziera. Niemniej nawet gdy ten trafiał rywala, Muhammad zdawał się nieporuszony. Pod koniec siódmej znów machnął na Joe. W ósmej z kolei zaczął się bawić, jak to on. Frazier nie dał się jednak sprowokować, po prostu robił swoje. I w końcu, w jedenastej, trafił. Mocnym sierpem. Na tyle mocnym, że pod Alim ugięły się nogi. Ale nie upadł. Jeszcze nie wtedy. Wówczas zrozumiał jednak, że musi dołożyć coś więcej, jeśli chce nie tyle wygrać, co dotrzymać do końca.
Podniósł poziom, a przez to zaczęła się prawdziwa walka. Ali pierwszy raz od dawna – może pierwszy raz w karierze – walczył o przetrwanie. Frazier wiedział, że ma przewagę. Obaj szukali ciosu, którym mogliby albo ostatecznie pojedynek zamknąć (Joe), albo przechylić go na swoją stronę (Muhammad). Do 15. rundy żaden z nich go nie znalazł. W tej 15., ostatniej, Frazier trafił po raz kolejny, a Ali padł. Wylądował na deskach.
Nigdy wcześniej na nich nie leżał.
– Spojrzałem w górę i okazało się, że byłem na podłodze – wspominał potem. Podniósł się szybko, ale chwilę do siebie dochodził. Zanim zgłosił gotowość do dalszej walki, sędzia doliczył już do ośmiu. Frazier – nie pierwszy raz w tej walce – pytał swój narożnik, co właściwie trzyma tego gościa na nogach, jakim cudem jeszcze stoi. I pytał tak do końca walki. Ali nie miał racji, nikt nie został znokautowany, ale po walce przyznawał, że jest zadowolony, że tego nokautu uniknął. Docenił rywala, mówił, że dali wspaniały pojedynek, a Joe to wielki czempion.
Sędziowie jednomyślnie przyznali Frazierowi wygraną. Nadal był mistrzem. Nadal był niepokonany. I to on jako pierwszy pokonał Muhammada Alego.
Co dało mu zresztą podwójną satysfakcję.
Interludium. Przyjaźń, która przegrała z show
Gdy obaj wychodzili do ringu w Madison Square Garden, byli wrogami. Ale to była sytuacja nowa. Gdyby spytać ich o to rok wcześniej, zapewne powiedzieliby, że się kumplują, może nawet przyjaźnią. Przecież to Joe Frazier był jednym z głównych orędowników powrotu Muhammada Alego do ringu. Wstawiał się za nim w komisjach, ba, nawet u prezydenta Richarda Nixona. Momentami pożyczał mu – a czasem wprost dawał, nie licząc na zwrot – pieniądze, których Ali nie był w stanie zarabiać przez boks.
– Ali przychodził do mnie na salę gimnastyczną i dzwonił na telefon. Chciał pracować wspólnie nad odbiorem medialnym jego sprawy, żeby mógł odzyskać licencję. Raz, po mojej walce z Jimmym Ellisem [tej, w której zdobył mistrzostwo – przyp. red.], wiozłem go z Filadelfii do Nowego Jorku. Byliśmy sami w samochodzie i rozmawialiśmy o tym, jak wiele moglibyśmy zarobić na naszym pojedynku. Śmialiśmy się, byliśmy przyjaciółmi, wielkimi przyjaciółmi. Był dla mnie bratem – wspominał Frazier.
Gdy dotarli do Nowego Jorku, Ali wysiadł z samochodu i zaczął show dla ludzi na ulicy. Krzyknął nagle: – To Joe Frazier, panie i panowie Smokin’ Joe, tu jest! Ma mój tytuł! To nie mistrz, to głupek [Ali wykorzystał tu słowa „champ” i „chump” – przyp. red.]! Ja jestem mistrzem ludu – krzyczał. Joe zbył to śmiechem i nadal pomagał Alemu w jego misji odzyskania licencji.
Ale to było wtedy. A wkrótce sytuacja się zmieniła.
Ali zaczął uderzać w przeszłość Fraziera, który był raczej prorządowy, wspierał wojnę w Wietnamie. Mówił, że ten nie jest prawdziwym Czarnym, że jest Wujem Tomem, że jest mistrzem białych. Zaczęli tak o nim pisać też – niektórzy potem żałowali – dziennikarze, powoli ten właśnie obraz mistrza utrwalał się w oczach opinii publicznej. Ali odzierał Fraziera ze wszystkiego – męskości, mistrzostwa, a nawet czarności.
Wiele osób powtarzało Frazierowi, że to tylko gra pod publikę, na rzecz ich walki, że to show. Ale Joe tak tego nie postrzegał. – Ten gość był moim ziomkiem. Pamiętam, że momentami patrzyłem na niego i myślałem: „Co, do cholery, jest z tym gościem? Czy on oszalał?”. Nazywał mnie Wujem Tomem, a przecież tyle dla niego zrobiłem. To bolało. Ja dorastałem jak czarny facet, on nie. […] Zdradził moją przyjaźń. Usiadłem i powiedziałem sobie: „Zabiję go. Po prostu go zabiję”.

Joe Frazier w trakcie treningu. Fot. Newspix
Frazier faktycznie miał znacznie trudniejsze dzieciństwo. Ali pochodził z dobrego domu, raczej niczego mu nie brakowało. Joe wyrywał się z wiejskiego życia w Karolinie Południowej. Pracował od małego. Ścinał drzewo, mieszał alkohol, który potem sprzedawali jego rodzice. Farma, która do nich należała, nie była wiele warta. Ziemia nie obradzała, trzeba było namęczyć się, żeby przeżyć. Joe wyjechał stamtąd, gdy miał kilkanaście lat. Łapał się różnych zajęć, a jako piętnastolatek wylądował w Filadelfii. Tam – na długo przed tą Rocky’ego – miała zacząć się jego kariera.
W swoich oczach był tak czarny, jak tylko mógł być. Wyszedł z farmy. Pracował od dzieciństwa. Przeszedł przez miejskie getta. Wyciągnął się z tego bagna, chciał pomóc zrobić to też innym. A człowiek, którego uznawał za przyjaciela, chciał mu to wszystko odebrać na poczet tworzenia show przed walką, która… w sumie tego nie potrzebowała. Ich pojedynek i tak by się sprzedał, i tak byłby oglądany przez wszystkich.
Ale Ali żył dla show. Taki już był. I czasem zapominał, że rani w ten sposób innych. Jego córka mówiła, że gdy po latach zrozumiał, jak bardzo zranił Fraziera, siedział w swoim fotelu i płakał nad tym, co zrobił. Ale to było stanowczo zbyt późno.
Ich przyjaźń umarła dużo wcześniej.
Akt II. Walka. W ringu i poza nim
Niespełna trzy lata czekano na ich rewanż. 28 stycznia 1974 roku Muhammad Ali i Joe Frazier raz jeszcze weszli do ringu w Madison Square Garden. Hala znów była pełna, a starcie ochrzczono „Rewanżem za Walkę Stulecia”. Z całej trylogii był to jednak zdecydowanie najsłabszy, najmniej emocjonujący pojedynek. Ali wyciągnął wnioski z pierwszej walki, dobrze się przygotował i postawił na prostą taktykę – nie dać rywalowi boksować. Udało mu się.
Sporo działo się jednak wcześniej.
Najbardziej wymowna sytuacja miała miejsce w studiu ABC, gdzie Frazier i Ali trafili wspólnie. W programie Howarda Cosella – który został wyemitowany dwa dni przed rewanżem – mieli opowiedzieć o pierwszej walce, powspominać tamten pojedynek. I wszystko szło dobrze, aż Joe wspomniał, że po tamtym starciu Ali musiał trafić do szpitala.
– Pojechałem tam na 10 minut. Ty byłeś w szpitalu miesiąc – odparował Ali.
– Odpoczywałem – powiedział Frazier.
– Nikt nie idzie do szpitala, żeby odpoczywać. To pokazuje, jak głupi jesteś. Jesteś ignorantem – stwierdził Muhammad.
Na te słowa Frazier nie wytrzymał. Wstał, podszedł do Alego i zapytał: – Dlaczego twierdzisz, że jestem ignorantem?
Ali właściwie nie odpowiedział, ale do obu zbliżył się jego brat, Rahman. Frazier spojrzał na niego i spytał: – Chcesz do tego dołączyć?
Dopiero wtedy Ali zareagował. Wstał z miejsca, złapał rywala. Po chwili obaj leżeli na ziemi i, zanim ich rozdzielono, siłowali się na niej przez chwilę. – Nie chcę, by ktokolwiek nazywał mnie ignorantem. I jestem zmęczony takimi obelgami – powiedział potem Joe. Obu za ten „występ” ukarano pięcioma tysiącami dolarów. Ale to było nic przy tym, co mieli zarobić za walkę, która naprawdę budziła emocje.
A przecież żaden z nich nie był już niepokonany. I żaden nie miał mistrzostwa.
Frazier, po pokonaniu Alego, łatwo rozbił Terry’ego Danielsa i Rona Standera. Ale potem trafił na George’a Foremana, z którym walczył w jamajskim Kingston. I tam sensacja – Foreman dał genialne show. W ledwie dwie rundy sześciokrotnie (!) powalił Fraziera. Ten wstawał za każdym razem, ale sędzia ringowy w końcu zdecydował się przegrać pojedynek. Smokin’ Joe stracił pas. Pół roku później pokonał Joe Bugnera, ale na punkty, bez błysku.
A potem miał zmierzyć się po raz drugi z Alim.
Ten w okresie od pierwszej walki z Frazierem boksował znacznie więcej. Ledwie trzy miesiące później w dwunastej rundzie zastopował Jimmy’ego Ellisa. Potem przyszły wygrane z Busterem Mathisem, Juergenem Blinem, Makiem Fosterem, George’em Chuvalo, Jerrym Quarrym, Alvinem Lewisem, Floydem Pattersonem, Bobem Fosterem i Joe Bugnerem. Plejada niezłych bokserów z tamtych lat, byli tam nawet mistrzowie świata z przeszłości – jak Ellis czy Patterson – ale obaj znajdowali się już raczej po drugiej stronie bokserskiej rzeki. Ali budował na nich na powrót swój rekord.
Aż przyszła walka z Kenem Nortonem. I sensacyjna porażka na punkty, po niejednogłośnej decyzji. Potem w ten sam sposób wygrał rewanż, a na koniec pokonał Rudiego Lubbersa, ale też przez decyzję. Pomiędzy dwoma walkami z Frazierem stoczył więc 13 pojedynków. Przegrał jeden, wygrał pozostałych 12, ale tylko połowę przed czasem. Nie miał już tej siły ciosów, był dobrze po trzydziestce, bo do ringu w walce przeciwko Joe wchodził jako 32-latek. Mówiono, że już się kończy, że to nie ten Ali.
A on miał swoje ambicje. I chciał je potwierdzić w ringu.
Walka z Frazierem nie była piękna. Bo nie miała być. Ali ilekroć dostał okazję, uwieszał się na rywalu, obejmował, na tyle sprytnie, że sędzia nie reagował, nawet gdy zachęcał go do tego Joe. Ujmował w ten sposób mnóstwo sił rywalowi. Inna sprawa, że mało brakowało, a może nie musiałby tego robić – w drugiej rundzie najpierw sam otrzymał mocny cios, a potem tak przydzwonił Joemu, że ten się zachwiał. Ali poszedł za ciosem, ale wybrzmiał gong kończący rundę.
Tyle że ta powinna jeszcze trwać. Tony Perez, sędzia ringowy, pomylił odgłosy z trybun z gongiem, przez co rundę skończył zbyt szybko. Zorientował się w tym wszystkim po kilku sekundach, ale tyle wystarczyło Frazierowi, by się otrzepał i kontynuował walkę. Na tyle dobrze, że bywały momenty, gdy zdawał się napoczynać Alego. W piątej rundzie dwa razy fantastycznie trafił go dwoma sierpami. W ósmej trzykrotnie z lewej strony. Mocno bił po żebrach, starał się odbierać rywalowi oddech. Tyle że im dalej w walkę, tym bardziej opuszczały go siły. Strategia Alego działała, on sam wykrzesał z siebie energię, którą wcześniej magazynował.
I w końcowych rundach dołożył, przyspieszył. Świetnie punktował rywala, doskonale pracował z kontry. Finalnie, po dwunastu starciach, wygrał na kartach u wszystkich sędziów.
– Joe jest lepszym bokserem, niż przypuszczałem. Byłem trochę zaskoczony tym, co pokazał, ale w końcu górę wzięły moje umiejętności. Nie żywię do niego pretensji. Mam nadzieję, że on również przestanie mnie nienawidzić. Po prostu stoczyliśmy jeszcze jedną walkę, która przejdzie do historii boksu. Podczas tego pojedynku dwukrotnie byłem w tarapatach, lecz z nich wyszedłem. Jestem bowiem doświadczonym bokserem. Poza tym byłem lepiej przygotowany – mówił Ali.
A Frazier? On chciał jeszcze jednej walki, by pokazać światu „który z nich jest większy”.
I wiecie co? Dostał ją.
I dobrze, że tak się stało.
Akt III. Thrilla in Manila, czyli ktoś okłamał Alego
– Obejrzę każdą inną walkę, ale nie tę. Nie chcę znów oglądać piekła – mówił o tym starciu Muhammad Ali po latach (choć wiemy, że ostatecznie je obejrzał). A to przecież on wygrał. Jeszcze w czasie walki w swoim narożniku stwierdził, że „tak chyba wygląda umieranie”. A potem walczył przez kolejne cztery rundy. O wygraną. O zamknięcie trylogii. O mistrzowskie pasy, których bronił.
Kariera Alego definiowana jest przez wiele walk, ale szczególnie dwie. Pierwszą z nich stoczył niedługo po rewanżu z Frazierem. W Kinszasie pokonał wtedy – nokautując w ósmej rundzie – George’a Foremana. To był wielki triumf Alego, w którego mało kto wierzył. Potem obronił pasy w walkach z Chuckiem Wepnerem (to ten pojedynek zainspirował Sylvestre’a Stallone’a do napisania scenariusza „Rocky’ego”), Ronem Lylem i Joe Bugnerem. Frazier odbił się po porażce z Alim wygranymi przeciwko Jerry’emu Quarry’emu i Jimmy’emu Ellisowi.
Ali vs Foreman, czyli jak Największy odzyskał pasy mistrzzowskie.
Stało się jasne, że trafia się okazja na domknięcie trylogii. Możliwe, że ostatni moment. Ali miał przecież 33 lata, Frazier 31. Obaj zanotowali w swojej karierze po dwie porażki – pierwszy z nich w 50 walkach, drugi w 34. Do tego zorganizować ich pojedynek chciał Ferdinand Marcos, prezydent Filipin, który zaoferował też zapłatę za tę walkę.
Musiało do tego pojedynku dojść. Nic nie mogło już tego zatrzymać.
Nic nie mogło też zatrzymać Alego, który z miejsca znów zaczął swoje klasyczne show. Wymierzał typowe ciosy – mówił, że znokautuje rywala, że walka nie będzie nawet bliska, że po trzeciej rundzie trzeba będzie skończyć starcie, bo „Frazier jest już skończony”. Ale na to Joe nie reagował. Ali wymierzył jednak celnego werbalnego sierpowego, gdy powiedział słynne:
It will be killa and thrilla and a chilla when I get the Gorilla in Manila
Trzymał przy tym w rękach maskotkę goryla, która miała – według jego słów – symbolizować Fraziera. Mógł tego nie wiedzieć, ale w tamtym momencie nie tyle dołożył do nienawiści, jaką Joe czuł wobec niego, co rozpalił jej drugie źródło. – Nienawidziłem Alego. Przez pierwsze dwie walki próbował zrobić ze mnie białego faceta. Potem próbował zrobić mnie czarnuchem. Jak by się wam to podobało, gdyby wasze dzieci wracały ze szkoły z płaczem, bo każdy nazywał ich tatę gorylem?
O dzieci tu głównie chodziło. Gdy Frazier widział, że im też się obrywa, zyskał dodatkową motywację. A Ali? Ali dalej gadał, co mu ślina na język przyniosła. Mówił, że Frazier jest brzydki, że śmierdzi tak, że „czuć go z innego kraju”. Że ludzie w Manili pomyślą, że „czarni bracia to zwierzęta”. Frazier chciał mu odpowiedzieć. Ale nie miał ani tej siły przebicia, ani takich umiejętności gadania do mikrofonu, wymyślania tych wszystkich rzeczy. Choć zdarzało mu się trafiać do Alego w prosty sposób – nazywał go Cassiusem, czyli imieniem, które Ali uważał za „imię niewolnika”.

Muhammad Ali wygłupia się dla fotoreporterów w trakcie treningów przed walką w Manili. Fot. Newspix
Ali miał też swoje problemy. Prywatne. Na Filipiny poleciał z kochanką, Veronicą Porsche. Wielu wiedziało, że są w relacji i powszechnie to akceptowano, bo po prostu była jedną z osób w otoczeniu Największego. Ale w Manili Ali wyciągnął ją do pierwszego szeregu, zabierając na spotkanie z parą prezydencką. Żona Marcosa na tymże spotkaniu nazwała Veronicę żoną Muhammada, a ten jej nie poprawił.
Jak to się skończyło? Belinda, faktyczna żona Alego, gdy o tym usłyszała – i przeczytała, co piszą unikający do tej pory tematu dziennikarze – wybuchła. Wsiadła do samolotu, przyleciała do Manili, urządziła mężowi wielką awanturę – a miała czarny pas w karate – i skończyła, mówiąc: – Powiedz tej suce, że jak ją zobaczę, złamię jej kręgosłup.
Po czym wyszła z hotelu, wsiadła do limuzyny, pojechała na lotnisko i wróciła do domu tym samym samolotem, którym przyleciała na Filipiny.
Dziennikarzom, pytającym o całą sprawę, Ali mówił, że powie im dokładnie, z kim sypia, o ile oni powiedzą mu najpierw to samo. Chętnych do zadawania pytań nagle ubyło, a Największy mógł się skupić na walce, o której potem wielu pisało, że obaj nie walczyli o mistrzostwo świata. Nie, dla nich najważniejsze było pokonanie rywala. To się liczyło. A Joe dodawał, że nie chciał po prostu wygrać. Nie, on chciał „serca Alego”, chciał go zniszczyć. Zwykła wygrana by go nie zadowoliła.
Ale nawet jej nie udało mu się osiągnąć.
Choć trzeba przyznać, że to było 14 rund niesamowitego boksu, po których obaj byli na krawędzi. Temperatura w hali – walkę zorganizowano rano filipińskiego czasu, żeby wpasować się w amerykańską publikę – wynosiła mniej więcej 43 stopnie. Można się było ugotować, tym bardziej, że Araneta Coliseum miała szklany dach. W obu narożnikach najważniejszym przedmiotem stały się kostki lodu. Po każdej rundzie to one ratowały głównych bohaterów widowiska.
Przez pierwsze dwie Ali dobrze kontrował. W trzeciej mistrz postanowił sprowokować rywala, zachęcić go do tego, by podszedł bliżej. Frazier to zrobił i… wygrał starcie. Potem wymieniali się wygranymi starciami. Walka była dobra, naprawdę dobra. Na tyle, że Ali, nieco tym zaskoczony, miał ponoć w pewnym momencie powiedzieć:
– Stary Joe… Powiedzieli mi, że jesteś skończony.
– Ktoś cię okłamał – odpowiedział Frazier.
A potem obaj walczyli dalej. Joe miał jednak problem, o którym mało kto wiedział. Do ringu wszedł właściwie nie widząc na lewe oko z powodu zaćmy. A potem oberwał kilka razy w okolice prawego, które zaczęło puchnąć. Od pewnego momentu miał walczyć niemal ślepy. A przynajmniej tak napisał w swojej autobiografii, gdzie opowiadał o tym tak:
„Uznałem, że jeśli zbliżę się wystarczająco do Claya, mogę go trafić. Co mi tam! On też nie był już świeży. Trafiał mnie ciosami, a ja ich nie widziałem. W moich oczach wyglądał jak mgła i im gorzej go widziałem, tym więcej mnie to kosztowało. Ale nie miałem innego wyjścia. Istniała szansa, że uda mi się go trafić. Byłem zmęczony, ale gdybym go ustrzelił, to kto wie, co by się stało?”.
Nie trafił. W 11. rundzie to do jego głowy doszedł potężny prawy prosty. A im dalej w walkę, tym bardziej był rozchwiany. Miał opuchnięte oczy, rozcięty łuk brwiowy, krew ciekła z jego ust. Ali całkowicie go poturbował. Właściwie fakt, że wyszedł jeszcze na 14. rundę, już zakrawał o cud. W tych warunkach, z takim rywalem, wobec takich „ran wojennych”. A chciał jeszcze na ostatnie starcie. Nie pozwolił mu trener, Eddie Futch, który, jak sam powiedział, „nie chciał żeby Joe skończył z poturbowanym mózgiem”.
Rzucił więc ręcznik.
Ali wygrał.
Epilog. „Przepraszam, że go skrzywdziłem”
Futch nie wiedział, że mistrz sam zastanawiał się, czy jeszcze da radę przeboksować tę jedną rundę. Choć pewnie by dał – mógł się spodziewać, że wygrywa u sędziów (i tak było), więc zrobiłby wszystko, żeby dotrwać do punktacji. Gdy jednak zorientował się, co się stało, czuł, jakby wielki ciężar spadł mu z ramion. Był wykończony, czuł się, jak nigdy wcześniej czy później – żadna walka tak go nie poturbowała.
– W Manili przeszedłem najtrudniejszy test w swoim życiu. Dostałem więcej ciosów niż kiedykolwiek, oddałem jeszcze więcej, ze zmęczenia byłem bliski śmierci. Obaj byliśmy jej bliscy – zwycięzca i pokonany. Joe Frazier, tak, Joe Frazier był moim najniebezpieczniejszym rywalem. Trudny do trafienia, uparty, przyjmował wszystkie ciosy i ciągle parł do przodu. Mam dla niego olbrzymi szacunek. Nie lubiłem go, lecz podziwiałem za ambicję, za to, że nigdy się nie poddawał – mówił potem.
Do swojej szatni zawołał potem syna Fraziera, Marvisa. Ten miał wtedy 14 lat, płakał po walce. Ali powiedział mu, że nie powinien, bo jego tata przegrał, ale to wielki wojownik i niczego nie przegrał. Wręcz przeciwnie – jest zwycięzcą. Przeprosił go też za wszystko, co mówił o jego ojcu. Ale w relacjach dwóch wielkich mistrzów niczego to nie zmieniło.
– Czemu mówił to mojemu synowi? Czemu nie mi, prosto w twarz? Udowodnił swoje w ringu, przyznam to. Wytrzymał ciosy, które ukruszyłyby beton. Ale jako człowiek, Clay był zakopany we własnym ego. Tak bardzo, że nie mógł zrobić słusznej rzeczy – mówił potem Joe.
Jak już napisano – przez lata nienawidził potem Alego. Były nawet okazje, gdy akurat spotykali się na różnych imprezach, gdy mało brakowało, by Joe przyłożył byłemu rywalowi, czasem uspokajali go inni dawni mistrzowie. A Ali w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Z jego perspektywy wszystko zostało w ringu, dopiero po latach zorientował się, że skrzywdził byłego przyjaciela. W 1991 roku w „Muhammad Ali: His Life and Times”, powiedział:
– Przepraszam Joe Fraziera. Rozumiem, że jest na mnie zły. Przepraszam, że go skrzywdziłem. Joe Frazier to dobry człowiek. Nie mógłbym zrobić tego, co zrobiłem bez niego, a on nie mógłby osiągnąć tego beze mnie.
Marvis Frazier twierdził, że obaj pogodzili się na krótko przed śmiercią Fraziera, w 2011 roku. Ale wielu ich znajomych mówi, że nigdy w pełni do tego nie doszło. Joe z jednej strony chciał przeprosin, a z drugiej nie pozwalał na nie. Gdy obaj wrócili z Manili do Stanów, Ali prosił znajomych o numer Fraziera. Chciał zadzwonić, wyjaśnić wszystko. Joe jednak nie pozwolił im go dać. Nie chciał rozmawiać z Muhammadem.
Stały między nimi trzy walki, z czego dwie niemal na śmierć i życie. Stało zachowanie Alego pomiędzy nimi. I stała uraza Joe, która przez wiele lat nie pozwoliła mu o tym wszystkim zapomnieć.
Dwóch wielkich mistrzów. Dwóch wrogów. Wspólnie zapisali się w historii – boksu i całego sportu.
Zapłatą za to było sporo zdrowia i przyjaźń.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Cytaty i informacje, których nie podpisano w tekście, pochodziły m.in. ze „Sports Illustrated”, „New York Times”, ESPN, BBC, ABC, książkowej autobiografii Fraziera, książki „Walki stulecia”, książki „Ali: A Life”, książki „Bouts of Mania”, książki „Ghosts of Manila” oraz konferencji prasowych i wywiadów udzielanych przy okazji walk.