Reklama

Król, profesor, człowiek ze szkła. Fenomen Jariego Litmanena

Michał Kołkowski

07 września 2025, 08:31 • 20 min czytania 9 komentarzy

„Jari” to typowe, nordyckie imię. Popularne zwłaszcza w Finlandii, rzadziej spotykane w pozostałych krajach północnej części Europy. W połowie lat 90. narodził się jednak zdumiewający fenomen – w holenderskich żłobkach, na placach zabaw i w sklepach z zabawkami zaroiło się bowiem od małych Jarich. Czyżby Holendrów dotknęła wówczas nagła fascynacja kulturą nordycką? A może do Amsterdamu i okolic zaczęli się tłumnie sprowadzać migranci z Finlandii? Nic z tych rzeczy. Po prostu holenderscy rodzice – zwłaszcza ambitni ojcowie – pragnęli w ten sposób namaścić swoich synów na następców jednego z najlepszych wtedy zawodników europejskiego futbolu. Następców Jariego Litmanena.

Król, profesor, człowiek ze szkła. Fenomen Jariego Litmanena

Szał na punkcie Fina naprawdę sięgał wówczas zenitu. Nie tylko w Amsterdamie, choć to właśnie w barwach Ajaksu rozgrywał on najlepsze sezony w swojej karierze. Według danych przytaczanych przez holenderskie media, imię „Jari” aż do 1992 roku było w Holandii w zasadzie całkowicie nieobecne, a już cztery lata później stało się drugim najpopularniejszym imieniem nadawanym noworodkom płci męskiej. Co tu dużo gadać, postawa gwiazdora Ajaksu działała na wyobraźnię.

Reklama

Zwłaszcza w połączeniu z sukcesami Joden na arenie krajowej i międzynarodowej.

Naturalny lider. Dlaczego Holendrzy pokochali Litmanena?

Prosta przyśpiewka „Litmanen, oooo”, intonowana regularnie przez kibiców Ajaksu na melodię kultowego „Volare”, niosła się po amsterdamskich trybunach nawet wtedy, gdy Jari przyjeżdżał do Holandii już w barwach innych klubów. Nawet wtedy, gdy – ze stawami zdewastowanymi po serii kontuzji – człapał już tylko w okolicach koła środkowego, a kasety VHS z jego największymi wyczynami zaczął pomału pokrywać kurz.

– Wystarczyło spojrzeć mu w oczy. Kilka sekund i już wiedziałeś, że ten facet ma w sobie wielką moc – wspominał w rozmowie z fińską telewizją David Endt, pisarz i publicysta sportowy, wieloletni członek struktur Ajaksu. – Nie był zawstydzony, skromny, ale miał w sobie pokorę. To nie był człowiek, który podnosiłby głos w szatni albo tłuk pięściami w stół i wrzeszczał: „musimy to zrobić po mojemu”. Nie, był z natury dyplomatą, który nie chce być liderem, ale i tak nim zostaje z wyboru całej drużyny. Nazywaliśmy go „Profesorem”, ponieważ znał odpowiedź na każde pytanie związane z futbolem.

– Pamiętam jak przyjechał do nas już po rozstaniu z klubem. Pojawił się na murawie i wszyscy kibice wstali. Otrzymał owację na stojąco, która trwała trzy minuty. Trzy minuty nieustającego aplauzu. Wrócił jako rywal, ale zapracował na tak wielki szacunek – dodał Endt.

Długofalowe efekty popularności Litmanena zaczęto mniej więcej przed dekadą odnotowywać na niemałą skalę w akademiach holenderskich i belgijskich klubów. W mediach pojawiła się nawet jedenastka Jarich – młodych piłkarzy, którzy otrzymali imię po fińskim gwiazdorze.

Jednak imię – nawet najbardziej inspirujące – nie zastąpi przecież talentu. A tego nie mogło Litmanenowi w jakimkolwiek stopniu brakować, skoro Simon Kuper w swojej książce „The Football Men” zdecydował się napisać tak: – W 1995 roku Litmanen był prawdopodobnie najlepszym ofensywnym pomocnikiem na świecie. Jego geniusz został nieco zapomniany. Rzadko dryblował, nie błyszczał w odbiorze, nieczęsto zdobywał fenomenalne bramki po strzałach z 30 metrów. Zazwyczaj posyłał po prostu precyzyjne podanie na skrzydło, a potem sam pojawiał się w polu karnym i z chirurgiczną precyzją kończył zapoczątkowaną przez siebie akcję. Podanie, gol. Podanie, gol. Gdyby nie był Finem, w 1995 roku otrzymałby Złotą Piłkę.

Frank Rijkaard posunął się w pochwałach jeszcze dalej: – Dennis Bergkamp był u nas wspaniały, ale najlepszą dziesiątką Ajaksu był Jari.

Podróż po Europie. Litmanen jak polityczny działacz

– Kiedy trafiłem do Ajaksu, nie miałem szans na przebicie się do wyjściowej jedenastki. Na mojej pozycji grał jakiś facet… Zdaje się, że nazywał się Bergkamp! – mówił, rzecz jasna żartobliwie, Litmanen w jednym z wywiadów udzielonych angielskiej prasie.

I rzeczywiście, jego początki w Amsterdamie nie należały do sielankowych. Fin swoją karierę zaplanował bardzo pieczołowicie – gdy doszedł do wniosku, że rodzima liga jest dla niego za ciasna, zaczął poszukiwania klubu w mocniejszych rozgrywkach. Wspomniany Simon Kuper porównał to nawet z budową swojej pozycji przez młodego działacza partii politycznej. Ale podróż Jariego po kontynencie i testy w kolejnych klubach nie wypadały najlepiej. Na zatrudnienie 21-letniego Fina nie zdecydowało się Dinamo Bukareszt, chłopaka odtrącili członkowie sztabu szkoleniowego w Leeds United i PSV Eindhoven. Wzruszyli też ramionami działacze Barcelony, choć – o dziwo – akurat tam chłopak zrobił na kimś wrażenie. Johan Cruyff dostrzegł bowiem w Litmanenie coś, co umknęło reszcie trenerów.

Oczywiście z miejsca orzekł, że dla chłopaka jest zdecydowanie za wcześnie na klub takiego kalibru. Za duża konkurencja, zbyt wielka presja, za mało cierpliwości do piłkarzy, przed którymi jeszcze długa droga do wielkości. Uruchomił jednak swoje kontakty i szast-prast, Litmanen wylądował w Ajaksie. Nie był tam zresztą zawodnikiem całkiem anonimowym – amsterdamscy skauci mieli go na oku od wielu miesięcy. Nie mogli przecież pozostać głusi na doniesienia, że na błotnistych boiskach rozlokowanych pośród tysiąca fińskich jezior jest pewien niepozorny chłopaczek, który umiejętnościami przerasta rodaków o pięć długości.

„Problem z moim wyjazdem z Finlandii polegał na tym, że musiałem odbyć służbę wojskową. Jedenaście miesięcy. Musieliśmy przetrwać w lesie przy 25 stopniach na minusie i na plusie. Finlandia była obiektem inwazji w przeszłości. Wiemy, że kraju trzeba niekiedy bronić z karabinem w ręku”

Jari Litmanen na łamach „The Guardian”

Litmanen w swoim pierwszym klubie, Reipas Lahti, zadebiutował już w 1987 roku. Jako szesnastolatek. Smykałę do futbolu przejął w genach od rodziców. Choć jego rodzinne Lahti kojarzy się raczej ze sportami zimowymi, to zarówno mama, jak i ojciec Litmanena swoje życie związali z futbolem. Jari ostatecznie poszedł w ich ślady, nie mając w sumie innego wyjścia. Pasjonował się też hokejem na lodzie, to fakt, lecz piłka niejako w sposób naturalny jawiła mu się jako sposób na życie.

Mimo że wyraźnie przerastał swoich rówieśników, Litmanen nigdy na boisku nie gwiazdorzył. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy mieli okazję dzielić z nim szatnię. Jeszcze jako dzieciak napisał… rozprawkę o swoich boiskowych podbojach i konkluzją tekstu było jego zamiłowanie do gry zespołowej. Prawdziwą radość z futbolu czerpał dopiero wtedy, kiedy jego partnerzy byli równie zaangażowani w grę jak on. Dryblowanie wzdłuż i wszerz boiska, efektowne gole z dystansu? No okej, może i potrafiłby takie cuda wyczyniać. Tylko po co, skoro jego koledzy staliby w tym czasie z założonymi rękami i nie mieli żadnej frajdy z pokonania przeciwnika?

To szlachetne podejście i tak nie pozwoliło mu jednak umknąć pseudonimowi „Diego”, jaki przylgnął do niego jeszcze w Lahti.

Bujne, czarne włosy, doskonała technika… W latach 80. skojarzenia nasuwały się same.

Wątpliwości van Gaala. Trudny start Litmanena w Holandii

Wbrew pozorom, wschodząca gwiazda reprezentacji Finlandii nie uświetniła początków swojej kariery wieloma tytułami. Przeprowadzka do stolicy i występy w HJK nie do końca się Litmanenowi udały. Ofensywny pomocnik opuścił Lahti w 1990 roku, lecz w Helsinkach spędził tylko sezon. Nie zdołał spuentować go mistrzostwem kraju, choć ekipa HJK triumfowała w rozgrywkach i sezon przed przybyciem Jariego, i zaraz po jego odejściu. Z drugiej strony, opuszczone przez niego Reipas Lahti spadło z hukiem z fińskiej ekstraklasy, choć jeszcze sezon wcześniej – z Jarim w składzie – biło się w play-offach o mistrzostwo kraju.

Taką różnicę robił na boisku Litmanen. Rozgrywał, dyrygował. No i strzelał mnóstwo bramek. Zwłaszcza jak na gościa, który nigdy nie czuł się najlepiej na szpicy, ponieważ wolał atakować z głębi pola i angażować w akcję partnerów. Fin swoją bramkostrzelność uzasadniał tak (na łamach „The Guardian”): – Nawet grając jako playmaker, musisz strzelać gole. To czasami trochę niedoceniana umiejętność, taki paradoks futbolu. Zidane rozgrywa wspaniale, potrafi się też dobrze ustawić w defensywie. Ale za mało strzela. Albo Juan Sebastian Veron. Cudowny rozgrywający, podaje z genialnym wyczuciem. Ale on też strzela za mało.

Po krótkiej przygodzie z HJK, Litmanen wylądował w fińskim MyPa. Sięgnął z tym klubem po Puchar Finlandii, swoje pierwsze tak istotne trofeum. Fantastyczny występ w finale rozgrywek Jari podsumował golem, poprawił to wszystko zwariowaną cieszynką i właśnie wtedy wpadł w oko skautowi Ajaksu.

Ton Pronk zakochał się w Litmanenie od pierwszego wejrzenia, ale jego gorące apele, żeby wyłożyć 100 tysięcy dolarów za 21-latka, początkowo zostały zignorowane przez szefostwo Joden. Dopiero rekomendacja Cruyffa zmieniła sytuację. – Od początku byłem przekonany, że to zawodnik przez wielkie „Z” – wspomina z przejęciem Pronk cytowany przez „Reporters Online”. – Mecz był kiepski, ale determinacja i talent młodego Litmanena były wręcz uderzające. W końcu Louis zgodził się, by wziąć chłopaka na obóz treningowy. Lubił sprawdzać piłkarzy w ten sposób. Trzeba pamiętać, że skauting wtedy dopiero raczkował. Byłem jedynym zagranicznym obserwatorem na finale Pucharu Finlandii, co dziś jest nie do pomyślenia. Działałem niezależnie, bez systemu. Szukałem piłkarzy na wyczucie. 

Jari Litmanen w barwach drużyny legend Ajaksu Amsterdam

Jari Litmanen w barwach drużyny legend Ajaksu Amsterdam

Louis van Gaal, który w tamtym czasie dowodził drużyną z Amsterdamu, nie podzielał entuzjazmu skauta. W swoim pierwszym sezonie w Ajaksie młody Fin rozegrał zatem jedynie czternaście meczów w pierwszym zespole, zdobywając ledwie gola. Jego rola w drużynie sprowadzała się w zasadzie do noszenia torby za Dennisem Bergkampem, który w tamtym czasie miał w ekipie van Gaala status absolutnej super-gwiazdy. Szkoleniowiec nie był zadowolony z brawury Litmanena, który przy każdym kontakcie z piłką starał się posunąć akcję do przodu, stawiając wszystko na jedną kartę i ryzykując. To często owocowało prostymi stratami.

– Grając niechlujnie, szybko tracimy piłkę i musimy gonić przeciwnika – pieklił się sam manager Ajaksu, cytowany w biografii autorstwa Maartena Meijera. – To niezwykle wyczerpujące fizycznie. Kiedy widzę, że ktoś gubi na boisku koncentrację, natychmiast wybucham gniewem. Piłkarze o tym doskonale wiedzą i mogę zapewnić, że nie mają do mnie żalu. Obrałem taki sposób prowadzenia drużyny. Jeżeli piłkarz przychodzi na trening z nastawieniem, by sobie pokopać trochę piłkę w koszulce Ajaksu, to niech lepiej zmieni drużynę. Czasem się powygłupiamy, ale dla nas futbol to zawód. To nasza praca.

Zasady w Ajaksie były brutalne. Spóźnienie na trening? W przeliczeniu na złotówki, sześć stów kary. Koszulka wystająca ze spodni? Trzy stówy lżej w portfelu. W przypadku recydywy – podwójna stawka. Trochę guldenów kosztowało Litmanena przekonanie się, że z van Gaalem nie ma żartów.

Fin nie ukrywał też, że miał spore kłopoty z aklimatyzacją w nowym środowisku. – Starałem się śledzić każdy ruch Bergkampa, po klubowych obiektach poruszałem się za nim jak duch. Ale poza klubem nie było mi łatwo się odnaleźć w Holandii. Trafiłem do drużyny, w której zawodnicy często ze sobą dorastali, doskonale się znali, mieli wspólny język. Ja musiałem to dopiero wypracować. Amsterdam początkowo mnie przytłoczył.

Przełom. Litmanen na szczycie europejskiej piłki

„Żelazny Tulipan” po latach przyznał otwarcie – wydawało mu się, że Litmanen nie jest stworzony do gry w tak wielkim klubie.

Ostatecznie członkowie sztabu szkoleniowego namówili swojego szefa, żeby ten nie odsyłał Litmanena z powrotem do Finlandii, a trzeba pamiętać, że van Gaal chciał to zrobić już po pierwszym roku Fina w Holandii. Właściwie to po paru dniach obserwowania Jariego uznał, iż należy się go pozbyć, bo z tej nordyckiej mąki nie będzie chleba. No ale przecież nie po to Louis czynił z Pronka kierownika siatki skautów, żeby potem tak otwarcie podważać jego osądy. Dał się zatem przekonać. Ostatecznie stanęło więc na tym, że Jari w Ajaksie został. A potem sprawy nabrały tempa. Do Interu Mediolan odszedł Bergkamp, kontuzji nabawił się jego zmiennik. Jari Litmanen – ku własnemu zaskoczeniu – stał się podstawowym ofensywnym pomocnikiem Ajaksu i przez długie lata nikt go już z raz zajętej grzędy nie strącił.

Sezon 1993/94, pierwszy dla Fina w podstawowym składzie Joden. 36 bramek w 39 meczach, tytuł króla strzelców Eredivisie (26 trafień), mistrzostwo kraju, nagroda dla piłkarza roku w Holandii, wszelkie możliwe laury w ojczyźnie, ósme miejsce w plebiscycie „France Football”. Coś tu trzeba jeszcze dodawać?

„Trafiłem do Ajaksu w idealnym momencie. Gdybym przybył rok wcześniej lub później, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej”

Jari Litmanen na łamach „The Guardian”

Louis van Gaal długo nie był do Litmanena przekonany, aż tu nagle uczynił z niego kluczowy element swojej taktycznej układanki. I ktoś powie, że Holender nie był szkoleniowcem elastycznym? – Pozbyłem się z Ajaksu wszystkich piłkarzy starej daty. Nawet w defensywie postawiłem na takich, którzy w dowolnym momencie meczu potrafią wziąć piłkę i przejąć inicjatywę. […] Ale przede wszystkim chodziło o to, żebyśmy byli dla siebie uprzejmi, szanowali wykonywaną pracę i nigdy się nie spóźniali. Kiedy zacząłem prace z zespołem, opracowałem ćwiczenie, w ramach którego wszyscy piłkarze trzymali się za ręce i odbijali piłkę głową. Dziennikarze mnie wyśmiewali, tymczasem to wzmacniało jedność zespołu. Wszyscy postępowaliśmy według zasad, ale to nie oznacza, że brakowało miejsca na kreatywność i indywidualność. Jednak to żelazna dyscyplina jest podstawą kreatywności – wykładał van Gaal swoją filozofię w książce „Liczy się zespół”.

Czyż to nie pięknie koresponduje ze szkolnym wypracowaniem Jariego?

– Uczyliśmy zawodników czytania gry – opowiadał dalej szkoleniowiec amsterdamskiego klubu. – Chcieliśmy, żeby każdy z nich myślał jak trener. Kiedy ludzie mnie pytają o moje dokonania z Ajaksem, zawsze wskazuję właśnie na aspekt kultury wewnątrz klubu. Trenerzy i zawodnicy zaczęli się ze sobą komunikować. Dyskutować, nawet sprzeczać. Analizowaliśmy w ten sposób każde spotkanie i codziennie pracowaliśmy nad poprawą swoich niedociągnięć. Dlatego nawet gdy trener drużyny przeciwnej znalazł na nas sposób przed meczem, potrafiliśmy w trakcie gry znaleźć inne rozwiązanie. Zawodnicy odkrywali je sami.

Taki styl gry idealnie pasował właśnie do Litmanena, który na boisku błyszczał przede wszystkim piłkarską mądrością, niesamowitą inteligencją w przemieszczaniu się po murawie. Wynikało to nie tylko z jego wrodzonego instynktu, ale też wielkiej pracy nad swoim futbolowym warsztatem. Jari studiował futbol, złapał tego bakcyla, którym tak bardzo starał się swoich podopiecznych zarazić van Gaal. Wspomniana ksywka „Profesor” nie wzięła się przecież z przypadku.

W pewnym momencie stało się ewidentne, że Litmanen porusza się już po murawie jak grający trener. Widzi wszystko, wszystko przewiduje.

I raz po raz zaskakuje rywali nieszablonowymi zagraniami.

Fin nie był ani piorunująco szybki, ani zabójczo mocny fizycznie, to fakt. A jednak dla obrońców pozostawał nieuchwytny. – Siła i muskulatura mają w futbolu zawsze znaczenie drugorzędne – objaśniał fenomen Litmanena jego trener. – O mnie zawsze się mówiło, że jestem dyktatorem. To bzdura. W ramach twardych zasad, które rzeczywiście wprowadzałem, każdy zawodnik mógł w pełni uruchomić swoją indywidualność. Jari to doskonały przykład na skuteczność tego systemu. Starałem się ciągle rozmawiać z zawodnikami i skłaniać ich, by bardziej analizowali swoje występy. Tym sposobem stawali się bardziej świadomi siebie.

Wielki Ajax idzie w rozsypkę. Litmanen opuszcza Amsterdam

Puchar Mistrzów, cztery tytuły mistrzowskie w Holandii i szereg innych trofeów, które długo można wyliczać – pierwsza przygoda Litmanena z Ajaksem była naprawdę ze wszech miar udana. No, może za wyjątkiem finału Champions League z Juventusem, gdy Joden mogli obronić tytuł, a jednak dali się na ostatniej prostej zaskoczyć. Jari na wysokości zadania stanął – zdobył gola w decydującym starciu, zresztą dziewiątego w rozgrywkach, co czyniło go królem strzelców Ligi Mistrzów 1995/96.

Trafienie Fina nie wystarczyło jednak Holendrom do triumfu.

Powtórnego triumfu, bo w 1995 roku Ajax wdrapał się na europejski szczyt, zresztą wtedy jeszcze w aurze sensacji. Litmanen w finale z Milanem akurat pierwszoplanowej roli nie odegrał, został stłamszony przez Marcela Desailly’ego, lecz nie można zaprzeczyć, że stanowił fundament tamtej – wybitnej przecież – ekipy.  – Nigdy tego nie zapomnę. To coś niezwykłego, być częścią drużyny, która jest nazywana najlepszą na świecie – komentował po latach. Do pełni szczęścia zabrakło mu tylko Złotej Piłki, choć wielu ekspertów sądzi, że w 1995 roku to on zasłużył na wyróżnienie, a nie George Weah (Jari zajął trzecie miejsce w plebiscycie).

Litmanen do dziś twierdzi, że tamta drużyna Ajaksu należała do najwspanialszych w dziejach futbolu, a van Gaal był większym trenerskim magiem niż Guardiola i Mourinho razem wzięci. – Oni też są wspaniali. Jednak każdy, kto pamięta lata 90. przyzna mi rację – to van Gaal był najlepszy.

Jari Litmanen świętuje triumf w Lidze Mistrzów

Edwin van der Sar, Marc Overmars i Jari Litmanen po triumfie w Lidze Mistrzów w 1995 roku

Jednak gwałtowne zmiany zachodzące na rynku transferowym – na czele z tak zwanym prawem Bosmana – spowodowały, że konstruowany przez wspomnianego managera Ajax w ekspresowym tempie rozleciał się na kawałki, a te z kolei rozprysnęły się po wszystkich najpotężniejszych klubach Starego Kontynentu.

W 1999 roku pożegnano też w Amsterdamie samego Litmanena. Nie jak zdrajcę, nie jak uciekiniera, który przyjął pierwszą-lepszą ofertę z Serie A czy Premier League. On i tak został w Holandii dłużej niż wielu jego kolegów. Po porażce z Juventusem w półfinale Ligi Mistrzów 1996/97 dostał nawet propozycję transferu do Turynu. Odmówił: – Pieniądze we Włoszech są mniej istotne niż atmosfera w Holandii. Ajaksowi zawdzięczam wszystko i pomogę mu powrócić na szczyt.

Prędko się jednak okazało, że przywrócenie Ajaksu na szczyt w nowych realiach transferowych graniczyłoby z cudem.

Początek końca. Litmanen dręczony kontuzjami

28-letni zawodnik trafił więc z powrotem pod skrzydła Louisa van Gaala. Tym razem – w Barcelonie. No bo teraz był już przecież w stu procentach gotowy na podbój stolicy Katalonii, prawda? Cóż, okazało się, że jedynie z pozoru, ponieważ w praktyce wyszło na jaw, że Fin najlepsze lata miał już niestety za sobą. Kontuzje nie dawały mu spokoju. W brytyjskiej prasie z czarnym humorem porównano go… do papieża Jana Pawła II. – Litmanen coraz radziej się pojawia publicznie, a jeśli już, to z każdym występem wygląda coraz gorzej – napisał dziennikarz „The Observer”, nawiązując do doniesień o tym, że Ojciec Święty mocno podupadł na zdrowiu.

Van Gaal potraktował swojego wieloletniego podopiecznego bez żadnych sentymentów. Widząc jego ciągłe kłopoty z dojściem do właściwej dyspozycji, odsunął go od pierwszej drużyny. – Piłkarze się nie liczą, najważniejszy jest zespół. Przywiązuję większą wagę do charakteru piłkarza niż jego umiejętności. Musi dawać z siebie wszystko. Są gracze niesłychanie utalentowani, którzy nie mają odpowiedniego charakteru, by wytrzymać moje metody. Litmanen długo sobie z tym radził, ale w Barcelonie był już innym zawodnikiem niż ten, którego pamiętałem z Ajaksu – przyznał holenderski szkoleniowiec.

Wkrótce potem samego „Żelaznego Tulipana” wykopano z posady, a wraz z nim uleciały resztki nadziei, że targany zdrowotnymi kłopotami Litmanen odnajdzie w Katalonii bezpieczną przystań. Na Camp Nou postawiono z całą stanowczością na Rivaldo i nie było w zespole miejsca dla drugiego lidera ofensywy. Odebrano Jariemu koszulkę z numerem dziesięć i dobitnie zasugerowano, że może sobie szukać nowego miejsca pracy.

Z jego pobytu w Barcelonie najbardziej pamiętna jest chyba anegdota Xaviego, że Fin zwykł chodzić do sauny na golasa, ale w korkach.

Z okazji skorzystał Liverpool, który postanowił wyciągnąć Litmanena z Barcelony za darmo. Fin nie mógł sobie wymarzyć lepszego scenariusza, był bowiem zagorzałym fanem The Reds. Na Anfield koniecznie chciał otrzymać koszulkę z numerem siedem, tak jak jego największy idol z dzieciństwa – Kenny Dalglish. Jednak grający z siódemką Vladimir Smicer zignorował sentymenty nowego kumpla z zespołu i nie oddał swojego numeru. Litmanen musiał się zadowolić trykotem z 37 na plecach.

Nieustanne problemy zdrowotne Litmanena wzbudziły w brytyjskiej prasie sporo wątpliwości. Czyżby Liverpool ściągał piłkarza, który więcej czasu niż na boisku spędzi w gabinetach lekarskich? Gerard Houllier, manager The Reds, nie chciał się odnosić do tego rodzaju spekulacji. – Jari wie o Liverpoolu wszystko. Po rozmowie z nim przekonałem się, że naprawdę jest kibicem tego klubu i rzeczywiście zrobiłby wszystko, by dla nas grać. To uniwersalny zawodnik, pozwoli nam na zachowanie balansu między różnymi stylami gry. Gwarantuje inne możliwości od pozostałych napastnik. Umie odnaleźć się w polu karnym. To niezwykły piłkarz.

Obiecujący debiut i… tyle. Litmanen zawiódł w Liverpoolu

Sam Litmanen też sobie wiele po przenosinach do Liverpoolu obiecywał.

– Wielkie mecze w europejskich pucharach, najwięksi możliwi rywale w kraju, kibice pełni pasji. To jest dla mnie Liverpool – zapewniał na konferencji świeżo po transferze. W rozmowach z dziennikarzami ochoczo bawił się też we wspominki kultowych meczów Liverpoolu, z pamięci wyliczał legendarnych zawodników The Reds, swoich idoli z lat młodzieńczych. Tymczasem już po dwóch sezonach… nie było go na Anfield. Brytyjskie dzienniki donosiły, że zrujnowane kostki nie pozwalały mu na spędzenie na boisku nawet 90 minut w tygodniu. Litmanen był sfrustrowany swoim stanem zdrowia, choć jednocześnie czuł, że zasługuje na więcej zaufania.

Jednak Houllier nie mógł przecież stawiać na zawodnika, który po boisku porusza się wyłącznie bystrymi, wszystkowidzącymi oczami. W Premier League trzeba było po prostu ostro zasuwać. Sam spryt i czutka na dłuższą metę nie wystarczały. W sezonie 2000/2001 Litmanenowi przeszły więc koło nosa wszystkie finały z udziałem The Reds. Na papierze sięgnął z klubem po pięć trofeów, ale tak naprawdę niespecjalnie się do wszystkich tych sukcesów przyczynił.

Jari Litmanen w meczu z reprezentacją Polski w 2010 roku

Jari Litmanen w barwach reprezentacji Finlandii w meczu z Polską

– Pamiętam debiut Litmanena na Villa Park – opisywał Dan Thomas, dziennikarz związany z Liverpoolem. – Zaczął w środku pomocy. Oglądanie go w akcji to była czysta rozkosz. Jego wyczucie przestrzeni było niezwykłe, grał na klasycznej dziesiątce. Czysta perfekcja. Defensywa przeciwnika nie miała odpowiedzi na szybkość jego myślenia, na jego ruchy, na jego przerzuty. Z Markusem Babbelem współpracował tak, jak gdyby znali się z boiska od dekady.

– Trener zdjął go w 71. minucie. Nie był nawet spocony, a sprawił, że rozmawialiśmy o jego występie cały wieczór. Siedziałem z fanami Aston Villi i nawet oni nagrodzili ten popis oklaskami. Nie pamiętam drugiego tak imponującego debiutu – dodał Thomas. – Niestety, wkrótce potem wypadł z powodu kontuzji i przegapił najważniejszą część sezonu. Miewał jeszcze przebłyski geniuszu, ale na dłuższą metę już nigdy nie zachwycił. Houllier grał duetem napastników i w takim systemie nie było miejsca dla tak klasycznie grającego playmakera jak Litmanen. Cały jego geniusz polegał na poruszaniu się między strefami. Przepływał między obroną i atakiem. W systemie 4-4-2 nie dało się tego wykorzystać. Miał swoje wielkie mecze w Liverpoolu, strzelił kilka niezapomnianych, bardzo istotnych goli. Rzeczywiście mógł dostać trochę więcej szans. Jednak na regularne występy nie starczyło mu już zdrowia.

Nieudany epizod w Liverpoolu był tak naprawdę końcem wielkiej kariery Litmanena. W latach 2002-2004 Fin ponownie bronił barw Ajaksu, ale zdrowotne problemy dopadły go również w Amsterdamie. Choć Zlatan Ibrahimović wspomina, że Jari i tak był dla niego wielką inspiracją i nauczycielem.

Król. Jari Litmanen to najlepszy piłkarz w historii Finlandii

Fin – jak na zawodnika tak okrutnie dręczonego przez kontuzję – uganiał się jednak za piłką zaskakująco długo.

Jeszcze jako czterdziestolatek człapał po boiskach fińskiej ekstraklasy, zdobywając tam zresztą od czasu do czasu naprawdę spektakularne gole. A kilka dni temu media obiegła informacja, że 54-latek został z konieczności zarejestrowany do gry w estońskim Kalevie Tallinn, gdzie trenują jego synowie.

W reprezentacji nastukał summa summarum aż 137 występów, okraszonych 32 bramkami. Może i bez znaczących sukcesów na koncie, ale i tak Finowie uważają go za najlepszego piłkarza w swych dziejach i nadali mu pseudonim „Kuningas”, czyli „Król”. W ojczyźnie dorobił się pomnika. Dodajmy, że ksywa „Król” lepiej oddaje klasę oraz dorobek Litmanena niż przykry przydomek „Człowiek ze szkła”. Choć niestety również i to określenie jest trafne. Koledzy Fina z boiska wspominają, że zdarzało mu się łapać przedziwne urazy nawet podczas zwyczajnych, codziennych czynności, takich jak wsiadanie i wysiadanie z samochodu. A już szczytem wszystkiego było uszkodzenie oka, którego Litmanen doświadczył, kiedy ktoś niefortunnie otworzył obok niego butelkę z lemoniadą i wystrzelił mu kapslem w twarz.

„W meczu eliminacji do mistrzostw świata z Anglią w 2001 roku doznałem kontuzji – nadgarstek pękł mi na osiem części. Dokończyłem to spotkanie. Po meczu, gdy adrenalina odpuściła, straciłem przytomność w szatni. Obudziłem się w szpitalu”

Jari Litmanen na łamach „The Guardian”

Jakiś czas temu holenderscy dziennikarze zapytali Jariego, w jaki sposób ocenia swoją karierę z perspektywy czasu. Czy jest usatysfakcjonowany swoimi osiągnięciami, a może uważa, że nie udało mu się zademonstrować pełni swego potencjału? Fin potraktował to z typowym dla siebie dystansem.

– W życiu piłkarza pojawia się wiele przyjemności, ale nie ma czasu, by z nich w pełni korzystać. Ciągle grasz, podróżujesz. Jeden sezon przechodzi w następny. To nudne życie – uśmiechał się Litmanen w podcaście Football is Life. – Ale niczego bym i tak nie zmienił. Przecież wtedy nie byłbym sobą, prawda? Starałem się cieszyć moją karierą. Wszystko łatwo jest oceniać po fakcie. Robiłem wszystko najlepiej, jak tylko potrafiłem w danym momencie mojego życia. Czas na szczycie przeminął mi bardzo szybko. Podobnie jak cała moja kariera. Grałem przecież zawodowo w piłkę tylko przez 25 lat!

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

9 komentarzy

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Piłka nożna

Reklama
Reklama