14 maja 1940 roku Rotterdam praktycznie przestał istnieć. Niemieckie bomby zniszczyły wszystko, co było do zniszczenia, zrównując z ziemią niemal każdy budynek. Kilka godzin później Holandia podpisała kapitulację i została zajęta przez III Rzeszę. Tylko, że… do zniszczenia miasta wcale nie musiało dojść. Naziści zignorowali jednak fakt, że Holendrzy ulegli szantażowi, w ostatniej chwili przystając na podyktowane warunki. Na ich miasto spadły bomby.

Dochodziła godzina 13, kiedy pierwsze bombowce Luftwaffe pojawiały się nad miastem. Jakiś czas wcześniej Holendrzy otrzymali od niemieckiego generała Hansa Schmidta ultimatum: poddajcie się, albo Rotterdam zostanie zrównany z ziemią.
Był 14 maja 1940 roku, trwał właśnie czwarty dzień inwazji III Rzeszy na terytorium Holandii. Ta, podobnie jak podczas I wojny światowej, ogłosiła neutralność. Jej pech polegał na tym, że leżała w zbyt strategicznym punkcie – z jednej strony mogła stanowić ważny ośrodek w walce przeciwko Wielkiej Brytanii, z drugiej: dla Niemców miała okazać się przepustką do ataku na Francję. Bezpośrednia granica między tymi państwami była ufortyfikowana 450-kilometrowym odcinkiem tzw. linii Maginota, co dawało Francuzom poczucie złudnego bezpieczeństwo.
Fuehrer Adolf Hitler wymyślił więc, że do Francji najłatwiej dostać się właśnie przez Holandię oraz Belgię, a dowódcy przekonywali go, że są w stanie zająć je w ciągu zaledwie jednego dnia.
Blitzkrieg, mimo olbrzymiej przewagi sił niemieckich, niepokojąco się przeciągał. Po czterech dniach walk, gdy Hitlerowi kończyła się cierpliwość, zagroził: aby wymusić kapitulację, będziemy atakować cele cywilne.
Rotterdam zniszczony mimo kapitulacji
Wydarzenia, jakie rozegrały się w kolejnych godzinach, do dziś budzą kontrowersje. Holenderski dowódca Pieter Scharoo miał o poranku otrzymać ultimatum, w którym grożono, że jeśli do godziny 13 jego wojska nie skapitulują, Niemcy przeprowadzą atak powietrzny.
Tutaj źródła prezentują nieco różne wersje historii – jedna z nich twierdzi, że holenderski wódz początkowo zignorował wiadomość, gdyż pod listem brakowało podpisu niemieckiego generała, wobec czego nie odpowiedział od razu na anonimową wiadomość. Zamiast tego miał odesłać prośbę o poprawnie sporządzone ultimatum – i przedłużenie czasu do podjęcia decyzji.
Według innej wersji – Holendrzy zwlekali z decyzją do ostatniej chwili, ale gdy zobaczyli lecące już na Rotterdam bombowce, uznali, że dalsza walka nie ma sensu. I że nie ma potrzeby poświęcać miasta w walce i tak skazanej na klęskę.
Faktem jest, że Holendrzy w ostatniej chwili wysłali dwa telegramy, w których informowali o przystaniu na niemiecki szantaż. Problem w tym, że w drodze na Rotterdam było już około stu bombowców He 111. I nawet jeśli hitlerowcy w ostatniej chwili chcieli odwołać atak, zrobili to nieskutecznie.
Niemcy tłumaczą, że sygnałem odwołującym nalot miało być wysłanie w powietrze czerwonych flar. Tylko że… takim samym znakiem sygnalizowano niemieckim pilotom obecność własnych wojsk, które już wtedy znajdowały się w pobliżu miasta, by uniknąć przypadkowego zbombardowania swoich oddziałów. Do dziś żywa jest wątpliwość czy część bombowców zwyczajnie nie zauważyła flar, źle odebrała ich znaczenie czy sygnał celowo miał zachęcić pilotów do zrzucenia ładunków z dala od własnych sił, wprost na miasto. A bombardowanie i doszczętne zniszczenie Rotterdamu miało stać się przykładem, jak kończy się opieranie woli nazistów.
Today in #WWII History: 85 Years Ago—May 14, 1940: The Netherlands surrenders to Germany after the Luftwaffe bombs Rotterdam in a devastating raid.[📷Destruction in Rotterdam, the Netherlands, late May 1940] #TDIH #OTD https://t.co/fXLoHQN7Rj pic.twitter.com/Rwt6zBm0zP
— Sarah Sundin (@sarahsundin) May 14, 2025
Krajobraz jak z Hiroszimy
Spuszczanie bomb na Rotterdam trwało krótko. W zaledwie kwadrans ponad 50 bombowców Heinkel zrzuciło na miasto 97 ton ładunków wybuchowych.
Za chwilę holenderska metropolia płonęła, zamieniając się w ruinę i pogorzelisko. Z powierzchni ziemi zniknęły niemal wszystkie budynki – cudem ocalały miejski ratusz i zbudowany w XV wieku kościół św. Wawrzyńca. W gruzowisko obróciło się za to kilkadziesiąt tysięcy domów, pozbawiając dachu nad głową ponad 80 tysięcy mieszkańców. Śmierć poniosło wówczas około 900 z nich – stosunkowo niewiele, bowiem dzięki porannemu ostrzeżeniu Holendrzy zdążyli ewakuować miejscową ludność.
Jeszcze tego samego dnia Holandia podpisała kapitulację. Niszczycielski – i ostatecznie niepotrzebny – atak, przed którym kraj z Niederlandów nie miał szans się obronić, pociągnął jednak za sobą konsekwencje, które boleśnie odczuli także przedstawiciele III Rzeszy. Już dzień po bombardowaniu Rotterdamu Brytyjczycy przeprowadzili pierwszy nocny nalot na Zagłębie Ruhry, wykorzystując siły Royal Air Force. Lecąc w kierunku Dortmundu, angielscy piloci wciąż widzieli płomienie, unoszące się nad tym, co zostało z holenderskiego miasta.
Od tamtego czasu nocne bombardowania niemieckich terenów (m.in. Hamburga, Kolonii, Dortmundu czy Berlina) stały się regularne. Wcześniej alianci unikali ataków na cele cywilne – co zmieniło się dopiero po niemieckim nalocie na Rotterdam. W taki oto sposób zniszczenie miasta wywarło ogromny wpływ na dalsze losy II wojny światowej.
Many cities in the Netherlands have centers with old canals and renovated monumental buildings.
Rotterdam is not one of them. Its center was bombed during World War II.
This👇 was downtown Rotterdam in the 1930s.
— Harman Idema (@HarmaninToronto) May 11, 2022
Rotterdam jak feniks z popiołów
Konsekwencje ataku na miasto, w którym Polska zmierzy się w czwartek z Holandią w meczu eliminacji piłkarskich mistrzostw świata, widać dziś gołym okiem. Miasto, choć leży zaledwie 25 km od Hagi i niespełna 60 km od Amsterdamu, wyraźnie różni się od tamtejszych miast-perełek, będących popisowymi numerami niderlandzkiej myśli architektonicznej. Są pełne kolorowych domków, kwiatów, ekspresjonistycznych budowli. Rotterdam jest zupełnie inny.
Ale Amsterdam czy Haga nie zostały w przeszłości doszczętnie zniszczone. Miasto Leo Beenhakkera niespełna sto lat temu zostało zaś zamienione w kupę gruzu i płonącego popiołu. Obszar o powierzchni 2,5 km kwadratowych spłonął niemal doszczętnie, przypominając widok żywcem wyjęty z materiałów o Hiroszimie.
Rotterdam musiał zostać więc zbudowany na nowo.
I został – dziś to miasto wieżowców, nowoczesnych budynków, pachnące eksperymentalną architekturą, goszczące międzynarodowe festiwale i tętniące życiem na każdym kroku. To miasto słynące z unikatowych budowli, których symbolem stały się choćby domy-sześciany Pieta Bloma czy innowacyjna hala targowa Markthal, z przeszklonym dachem i punktem widokowym umieszczonym na jej szczycie. Miasto, w którym przyjezdnych zachwyca Ersamusbrug, największy i najcięższy zwodzony most Europy.
Dziś to miejsce, w którym na przyjezdnych czekają futurystyczne drapacze chmur, miasto – jeśli nie przyszłości, to przynajmniej końca XXI wieku. Którego odważna architektura jest krzykiem nieustraszonej ambicji i odbudowy. Ze starym sercem, ale w nowym stylu.

Rotte, Nowa Moza, Ren i największy port Europy
A przecież wszystko zaczynało się od rybackiej osady. Ta powstała nad rzeką Rotte, której zresztą zawdzięcza swoją nazwę: Rotterdam, to w dosłownym tłumaczeniu „tama na Rotte”, co dość bezpośrednio oddaje sposób, w jaki założone zostało miasto.
Ale to nie Rotte holenderska metropolia zawdzięcza dziś swoją potęgę. Znacznie istotniejszy był fakt, że rzeka ta wpadała do Nowej Mozy (to zmieniło się wskutek bombardowania w 1940 r., dziś rzeki łączą sztuczne kanały), która z kolei jest odnogą delty Renu. To połączenie sprawiło, że rozrastający się Rotterdam szybko stał się ważnym punktem handlowym i komunikacyjnym w tej części Europy.
Wpływająca do Morza Północnego rzeka umożliwiła transfer towarów w głąb Europy – do Niemiec, Szwajcarii czy Belgii. Z czasem przełożyło się to także na powstanie ogromnego portu – mający powierzchnię ponad 105 km kwadratowych obszar jest dziś największym portem w Europie i jednym z największych na całym świecie.
A rozwój gospodarczy pociągnął za sobą rozwój kulturowy. Do dziś jednym z symboli otwartości i kosmopolityzmu miasta jest Erazm z Rotterdamu, żyjący na przełomie XV i XVI wieku filozof i humanista, zwolennik edukacji i reform, jeden z czołowych intelektualistów renesansu.
W kolejnych stuleciach Rotterdam próbował rzucić rękawice Amsterdamowi także na polu kultury. W mieście otwierały się kolejne muzea i teatry, zanim jego rozwój został brutalnie przerwany przez nazistowskie bomby.
Amsterdam do imprezowania, Haga do życia, Rotterdam do pracy
Dziś symbolem miasta nie są już filozofowie a architekci jak Rem Koolhaas, stojący za jego odważną odbudową. Inną ikoniczną dla miasta postacią stał się Francuz – Ossip Zadkine, autor pomnika „Rozdarte miasto”, upamiętniającego atak na Rotterdam.
Fakt, że jego autorem jest właśnie obcokrajowiec podkreśla tylko kosmopolityczny charakter miasta – ponad połowa tutejszych mieszkańców ma korzenie poza granicami Holandii. To widoczne jest w kuchni, sztuce ulicznej czy słyszanej na chodnikach muzyce. Często na wskroś nowoczesnej, opartej bardziej na elektronice, niż instrumentach.
Rotterdam wciąż chce też rywalizować – przede wszystkim z Amsterdamem, uważanym za kulturowo najważniejszy ośrodek w kraju. Wciąż jednak kojarzony jest przede wszystkim jako miasto urbanistyczne, będące celem zarobkowych imigrantów, skupione bardziej na pracy, niż rozrywkach. Swego czasu popularne w Holandii stało się nawet hasło: „Amsterdam do imprezowania, Haga do życia, Rotterdam do pracy”. Mieszkańcy miasta nad Nową Mozą odpowiadali: „Amsterdam ma to, Rotterdam nie potrzebuje”, chcąc w ten sposób wyrazić dumę z bycia miastem kupieckim i robotniczym, a nie jak Amsterdam – turystycznym i kojarzonym z artystami.

Rywalizacja rzecz jasna przenosi się na stadiony – kibice Feyenoordu i Ajaxu to najzagorzalsi wrogowie, a ich starcia często, ze względów bezpieczeństwa, rozgrywa się jedynie przy udziale kibiców gospodarzy. A kiedy na trybunach są jedni i drudzy – zazwyczaj jest wyjątkowo gorąco. Ot, weźmy choćby pod lupę 2023 rok – kwietniowe starcie zostało przerwane już po 21 sekundach, a w drugiej połowie raniony w głowę został Dany Klaasen, trafiony z trybun zapalniczką. Po tym incydencie piłkarze Ajaxu opuścili boisko. Kilka miesięcy później, we wrześniu, to fani Ajaxu przerwali mecz, rzucając na boisko race i demolując stadion.
A jeśli już przy sporcie jesteśmy: Rotterdam to oczywiście miasto, w którym futbol odgrywa ogromne znaczenie. To z nim związany był przez wiele lat Leo Beenhakker (urodził się w nim i umarł), były selekcjoner zarówno polskiej jak i holenderskiej reprezentacji, to z tego miasta pochodzą tacy zawodnicy jak Robin van Persie, Giovanni van Bronckhorst lub Royston Drenthe. Z tym miastem na stałe związał się też, choć urodził w Łodzi, Ebi Smolarek – strzelający dla Polski ulubieniec Leo.
Poza Ebim, który dla Feyenoordu grał od 1999 do 2005 roku, klub z de Kuip okazał się przyjaznym miejscem dla wielu polskich piłkarzy. Dekadę przed Euzebiuszem piłkarzem Feyenoordu był jego ojciec Włodzimierz (1988-1990), z tego klubu do Liverpoolu odchodził Jerzy Dudek, a swoje pograli w nim także Tomasz Iwan, Marek Saganowski, Tomasz Rząsa czy – ze świeższych czasów – Sebastian Szymański. Obecnie piłkarzem Feyenoordu jest pomocnik Jakub Moder.
I jeszcze ciekawostka na koniec – choć o stadionie de Kuip przeczytacie więcej niebawem w tekście Kuby Białka – to warto wspomnieć w kilku słowach o obiekcie, na którym odbędzie się czwartkowe starcie. Bowiem kiedy wszystko w Rotterdamie jest nowe, stadion jest akurat… stary. Oczywiście, choć dziś zmodernizowany, to korzeniami sięga aż do 1937 roku, kiedy to rozegrano na nim pierwsze spotkanie. Położony z dala od centrum miasta obiekt przetrwał bombardowanie, a przed rozbiórką poszukujących stali Niemców uchronił go ówczesny gospodarz, deklarując, że naziści wydobędą z niego zaledwie… jedną trzecią faktycznej ilości. Tym samym uchronił de Kuip od zniszczenia.
Z ROTTERDAMU WOJCIECH GÓRSKI, WESZŁO
CZYTAJ WIĘCEJ PRZED MECZEM HOLANDIA – POLSKA NA WESZŁO:
- Holendrzy nie znają… Zielińskiego. Ale i tak boją się Polski
- Koźmiński o powrocie Grosickiego. „Wygląda to kosmicznie głupio”
- Boniek szczerze o Probierzu. „Wygłupił się”
- Kibice Arsenalu żałują odejścia Kiwiora. „To polski Maldini”
Fot. Newspix.pl