Reklama

Wiara w proces. Jak traktować możliwy poczwórny awans do Ligi Konferencji?

Michał Trela

28 sierpnia 2025, 09:23 • 10 min czytania 153 komentarzy

Polski futbol podzielił się na dwa obozy, ewentualne wprowadzenie czterech klubów do najsłabszego z europejskich pucharów traktując jako dowód rosnącej siły ligi albo jej ciągłej zaściankowości. Ekstraklasowe kluby wychodzą jednak z tak mrocznego zakątka, że aktualne narzekanie to już i tak problemy pierwszego świata.

Wiara w proces. Jak traktować możliwy poczwórny awans do Ligi Konferencji?

Polska liga pierwszy raz może dziś zapewnić sobie udział czterech zespołów w głównej fazie europejskich pucharów. Nawet awans tylko trzech, po wynikach pierwszych meczów rozczarowujący, byłby historyczny. Wciąż jednak trzeba udowadniać, że to nie powód do wstydu. Bo równolegle Kazachstan, Azerbejdżan, czy Cypr wprowadziły po klubie do Ligi Mistrzów. A polskie awansują tylko do Ligi Konferencji. Gdyby nie powołano jej do życia, drugi rok z rzędu kończylibyśmy puchary w sierpniu.

Reklama

Gdyby nie powołano jej do życia, ranking UEFA, jak przez lata, nadal fatalnie oddawałby realną siłę lig. Napisano już tomy o tym, jak Ekstraklasie szkodzi brak konia pociągowego, który zasysałby kapitał miejscowego rynku, by przekształcić się w klubową reprezentację kraju. Próby sugerowania, że poziom polskiej czołówki wprawdzie odbiega od poziomu pojedynczych najlepszych drużyn z kilku krajów, ale poziom średniego polskiego klubu przewyższa poziom średniaków wielu lig, były skazane na niepowodzenie jako niemożliwe do udowodnienia. Aż powstała Liga Konferencji, pozwalająca przynajmniej częściowo to sprawdzić. Okazało się szybko, że choć Crvena zvezda Belgrad to półka niedostępna dla mistrza Polski, ale TSC Backa Topola czy FK Novi Pazar zostały ograne przez polskie kluby pięć razy na pięć prób. Teza o wyższości ligi serbskiej nad polską została zweryfikowana, mimo że przed momentem rankingowo dzieliło je kilkanaście miejsc. Na niekorzyść Ekstraklasy.

Im więcej meczów międzynarodowych, tym więcej okazji do rzeczywistych konfrontacji. Czyli sprawienia, że rankingi zaczną lepiej oddawać rzeczywistość. Polskie kluby zaliczyły w ostatnich latach gigantyczny skok rankingowy głównie dzięki punktom z Ligi Konferencji. Niekoniecznie oznacza to wielki skok jakościowy. Ale pokazuje, że przez lata nie byliśmy aż tak słabi, jak biczowaliśmy się po nieudanych walkach o Ligę Mistrzów czy Ligę Europy. Bez jakościowego kroku do przodu aktualne wyniki też nie byłyby jednak możliwe. O czym za łatwo zapominamy.

Nowa normalność

Przez lata, od momentu zniknięcia Wisły Kraków z europejskich pucharów, istniała w Polsce niewiele rozmijająca się z prawdą teoria, że międzynarodowo tylko Legia i Lech są w stanie realne zastrzyki do rankingu. Wysyłanie do Europy Jagiellonii Białystok, Cracovii, Arki Gdynia, Zawiszy Bydgoszcz, Pogoni Szczecin, Śląska Wrocław, Lechii Gdańsk, Piasta Gliwice i innych zwykle nie przynosiło wiele dobrego, jeśli pominąć szaloną szarżę Ruchu Chorzów Jana Kociana omal nie zakończoną fazą grupową Ligi Europy. Na początku trzeciej dekady XXI wieku jako w miarę rzetelny pucharowicz objawił się Raków Częstochowa, który, jeśli odpadał, to z silnymi, a potrafił też sprawić niespodziankę w stylu wyeliminowania Rubina Kazań. Teraz takich klubów dorobiliśmy się czterech. Można oczywiście oczekiwać, by były jeszcze silniejsze. Pierwszy krok to jednak niepotykanie się o własne nogi.

Artur Jędrzejczyk podczas meczu Hibernian - Legia

Weźmy poprzednią dekadę, dla polskiej piłki klubowej głównie ponurą, z nielicznymi wyskokami jak udział Legii w Lidze Mistrzów i porównajmy ją do przyjmowanych przez niektórych ze wzruszeniem ramionami świeżych polskich wyników z Ligi Konferencji. Raków w drodze do tych rozgrywek dwa razy pokonał „tylko” Słowaków, kiedyś z Trnawy, ostatnio z Żyliny. Tyle że jeszcze w 2018 roku Trenczyn rozbił Górnik Zabrze 5:1 w dwumeczu, równolegle Spartak wyeliminował z Ligi Mistrzów Legię, a krótko potem Dunajska Streda Cracovię. Nie trzeba zresztą szukać daleko. Przecież i Lech Johna Van Den Broma szansę na ponowny udział w Lidze Konferencji pogrzebał na Słowacji. Dwukrotne ogranie Żyliny przez wicemistrzów Polski, choć traktowane jako obowiązek, nie jest więc oczywistością.

W ostatnim czasie stało się też oczywiste, że polskie kluby regularnie ogrywają Duńczyków. Legia wyrzucała z pucharów Midtjylland i Broendby, Jagiellonia wygrywała na wyjazdach z Kopenhagą i Silkeborgiem. Dosłownie chwilę temu tak jednak nie było. Kopenhaga z problemami, ale ograła Raków, a Piasta rozbiła bez problemów. Broendby okazywało się za silne dla Lechii, Midtjylland dla Arki, a SonderjyskE dla Zagłębia Lubin. Absolutnie nie było też oczywiste, że polski klub eliminowałby rywali z Czech, czołową drużynę z Izraela, albo ogrywał Norwegów czy Belgów. A to tylko wyniki z ostatnich dwunastu miesięcy, bez wspominania o szarżach w stylu ogrania Betisu, czy zwycięstwa Legii na Stamford Bridge. Jeśli dziś ktoś narzeka na polskie wyniki w pucharach, jest to narzekanie na znacznie wyższym niż jeszcze kilka lat temu poziomie.

Wyjście z błędnego koła

Efektem jest stopniowe niwelowanie naszego największego przez lata problemu, czyli rozgrywania najważniejszych meczów w sezonie w środku lata, często prosto po sparingach, gdy pozostali dopiero wolno się rozkręcają. Im później startują kluby, im później mogą mieć gotowe kadry, im bardziej mogą budżetować grę w Europie przez całą jesień, tym większa szansa na dobre wyniki. Było to zresztą widać choćby na przykładzie Lecha z sezonu rozpoczętego męczarniami z Dudelange, a zakończonego spektakularnym gonieniem wyniku we Florencji. Legii z sezonu Ligi Mistrzów, najpierw męczącej się z Dundalk, potem ogrywającej jesienią Sporting i remisującej z Realem. Albo Jagiellonii z poprzednich rozgrywek, w sierpniu wyglądającej jak wrak zespołu, a potem rosnącej z każdym tygodniem. Nikomu nie jest łatwo osiągnąć szczyt formy już na początku rozgrywek, nie mając praktycznie marginesu błędu.

Mistrzowie Polski już przystępują do Ligi Mistrzów później. Już muszą pokonać tylko jedną przeszkodę, by mieć zapewnioną jesienną grę w Europie. Za chwilę także wicemistrz będzie musiał przegrać trzy dwumecze, by odpaść z Europy jeszcze w lecie. A mistrz będzie pewny występów międzynarodowych przynajmniej do grudnia. To potężne korzyści z urealnienia rankingu, które odbyło się dzięki powstaniu Ligi Konferencji. Udaje się za jego sprawą wyjść z błędnego koła, czyli zaczynania walki we wczesnym lipcu i przedzierania się przez trudne, wielostopniowe eliminacje bez szans na rozstawienia.

radość lecha po golu w gdańsku

Mniej mierzalnym, co nie znaczy, że mniej ważnym efektem jest natomiast stopniowe rozlewanie się po kraju know-how dotyczącego gry w Europie. Jeszcze przed chwilą, gdy Lech nagle szukał następcy Macieja Skorży, a za kryterium obrał doświadczenie z występów na trzech frontach, na polskim rynku praktycznie nie miał kogo szukać. Dziś coraz większa liczba trenerów zaczyna ten wymóg spełniać. Trenerzy z doświadczeniem z Ligi Europy prowadzą Arkę Gdynia i Zagłębie Sosnowiec. W Jagiellonii pracuje trener, który wie, jak to jest grać w pucharach nawet do kwietnia. Prędzej czy później doświadczenia z Legii w nowym polskim klubie (bo przecież nie francuskim) spożytkuje pewnie i Goncalo Feio. Nadchodząca jesień może te bezcenne lekcje dać także Markowi Papszunowi. Jeszcze przed chwilą selekcjonerem był trener, który w europejskich pucharach ograł tylko Kruoję Pokroje. W kolejnych latach, nawet jeśli nadal będzie wybierać się ich tylko z Polaków, coś takiego już nie grozi.

Rozlewanie know-how

Skoro przyjęło się, że gra na trzech frontach to inna dyscyplina sportu, coraz szersze grono trenerów ją poznaje. Uczą się rotacji, zarządzania szerokimi składami. Przekonują, jak to jest z mentalnym przełączaniem u zawodników trybu pucharowego na ligowy. Jeśli faktycznie cztery kluby awansują jesienią do pucharów, żaden z ligowych potentatów nie będzie miał nad drugim przewagi wolnych tygodni między meczami, co może sprawić, że pucharowicze nie obsuną się w tabeli aż tak mocno, jak bywało w poprzednich latach. To z kolei może ułatwić powtarzalność gry w pucharach i wykorzystywanie doświadczeń z jednego roku w kolejnym, co widać w tym roku po Jagiellonii.

A przecież trenerzy to tylko wierzchołki sportowych projektów. Wraz z nimi są całe sztaby, asystenci jeżdżący na zagraniczne obserwacje, analizujący, jak grają kolejni europejscy rywale. Fizjoterapeuci czujący pod palcami, jak zachowują się mięśnie piłkarza grającego przez cały sezon co trzy dni. Kierownicy drużyn, uczący się logistyki na międzynarodowym poziomie, czyli wyszukiwania odpowiednich hoteli, boisk, lotów. Kluby jako całe organizacje zbierają bezcenne doświadczenia w kwestiach prozaicznych, ale istotnych, w stylu, czy lepiej wracać w nocy od razu po meczu, czy spać na wyjeździe, wydłużając podróż, lecz poprawiając regenerację. Mając regularny kontakt z zagraniczną piłką, siatki kontaktów poszerzają dyrektorzy sportowi. A skauci widzą, którzy jakich zawodników trzeba szukać, by poradzić sobie w Europie. Każda osoba z takim doświadczeniem działająca na polskim rynku przyczynia się do wychodzenia ligi z zaściankowości, kiszenia się we własnym sosie.

Wszystkie te doświadczenia będą oczywiście weryfikowane, w piłce zawsze w końcu przychodzi test boiska. Kiedy polskie kluby skorzystają już z prawa do łatwiejszych ścieżek eliminacyjnych i będą częściej grały z rywalami z wyższej półki, o zbieranie punktów do rankingu będzie już trudniej. Trzeba będzie obronić się na boisku przeciwko Genkom i Crvenom zvezdom. To jednak kolejny etap. Na razie osiągany jest wcześniejszy, czyli rzetelne, konsekwentne ogrywanie słabszych lub równych sobie. Później przyjdzie etap przekuwania doświadczeń i pieniędzy z UEFA w budowę silniejszych drużyn. Wszystko musi się jednak odbywać po kolei. Ci, którzy deprecjonują osiągnięcia w Lidze Konferencji, tak naprawdę nie krytykują tego, że polska liga stoi w miejscu, tylko, że nie dość szybko biegnie.

Szersza czołówka

Na naczelnego krytyka tych rozgrywek i ekscytowania się nimi wyrósł Kamil Kosowski, mój redakcyjny kolega, który ma prawa autorskie do określenia „Puchar Biedronki”, a ostatnio w „Przeglądzie Sportowym” znów skrytykował polskie kluby i całe środowisko, że nie mierzy dość wysoko. Cenię go jako eksperta także właśnie za wysokie wieszanie poprzeczki, oczekiwanie, by gra wyglądała w określony sposób, niezachwycanie się byle czym. Jako skrzydłowy, który potrafił świetnie dośrodkować w pełnym biegu z obu nóg, nie daje tanich wymówek dzisiejszym skrzydłowym. Jako piłkarz, który z polskim klubem rywalizował jak równy z równym z Parmą, Barceloną, Schalke, Lazio Saragossą i jeszcze innymi rywalami z wysokiej półki, nie spada z krzesła, gdy współczesnym uda się pokonać Maccabi Hajfa. Rozumiem to.

Jednocześnie jednak trzeba pamiętać, że osiągnięcia tamtej Wisły były osiągnięciami lokalnego hegemona, który jak dziś Karabach w Azerbejdżanie czy Crvena zvezda w Serbii, drenował lokalny rynek z najlepszych piłkarzy. Z czasów wielkiej Wisły wspomina się jej wielkie mecze. Dochodzi do tego jedna pucharowa przygoda Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. W Europie grały też jednak w tamtym czasie inne polskie kluby. Pogoń Szczecin odpadająca z Fylkirem Reykjavik. GKS Katowice z Cementarnicą Skopje. Wisła Płock z Ventspils. Lech z Terekiem Grozny. Zagłębie z Dynamem Mińsk. A i sama Wisła przeplatała pamiętne zwycięstwa, spektakularnymi wpadkami z Dinamem Tibilsi, Valarengą Oslo, Karabachem. Porównując najlepsze momenty Wisły do dzisiejszych osiągnięć polskich klubów, faktycznie nie ma czym się zachwycać. Patrząc jednak szerzej na polską czołówkę, tak szerokiej i wyrównanej na przyzwoitym europejskim poziomie nie mieliśmy dawno, a na pewno nie w czasach kariery „Kosy”. Nadal nie mamy tylko konia pociągowego, co przy obecnym systemie wciąż utrudnia wchodzenie do Ligi Mistrzów, ale już nie ciąży w rankingu. A nawet pomaga.

Dobrym przykładem, że budowanie pozycji w Europie to proces rozłożony na lata, jest Bodo/Glimt, głośny ostatnio debiutant w Lidze Mistrzów. To o tyle dobry przykład, że pozostałe kluby, do których osiągnięć wzdychamy, jak Pafos czy Crvena Zvezda, mają źródła kapitału, jakich nie chciałbym jednak widzieć w polskich klubach. Norwegowie budowali się natomiast organicznie, nie będąc żadnym narzędziem propagandy lokalnych satrapów. Zbudowali się na poziom obecnie niedostępny dla drużyn z Ekstraklasy, ale nie stało się to z soboty na niedzielę. W 2020 roku, wróciwszy do Europy po szesnastu latach, byli w stanie ograć tylko Litwinów z Kowna i Wilna. Rok później byli już mistrzem kraju, więc skorzystali z preferencyjnej ścieżki. Potknęli się na pierwszej przeszkodzie, czyli Legii, z którą przegrali oba mecze, ale pohasali w Lidze Konferencji, gdzie doszli do ćwierćfinału (przypomnijmy: tak, jak trzy polskie kluby w ostatnich latach).

Radość zawodników Bodo/Glimt

Bodo/Glimt to dziś chyba najlepszy punkt odniesienia dla polskich klubów, jak systematycznie podnosić swoje notowania w Europie. 

Droga Bodo

W kolejnej edycji zadebiutowali w Lidze Europy. Faza grupowa z Arsenalem, PSV Eindhoven i Zurychem okazała się jednak zbyt trudna, a drogę do sukcesów w Lidze Konferencji zamknął im Lech. Rozwój wcale nie przebiegał liniowo, więc w 2023 roku znów grali tylko w Lidze Konferencji i nie doszli tam tak daleko, jak za pierwszym razem. W poprzednim sezonie nie przebili się natomiast do Ligi Mistrzów, ale drugie podejście do Ligi Europy zakończyli już półfinałem. Do elity dostali się dopiero tego lata. Pięć lat po tym, jak zaczęli konsekwentnie budować ranking i bazę doświadczeń, po trzech przegranych walkach o Ligę Mistrzów. Jeśli nie ma się finansowej szprycy od jakiegoś oligarchy albo państwowych koncernów, nie ma drogi na skróty. Jest tylko konsekwentne przesuwanie sufitu.

Jeśli za pięć lat nadal szczytem możliwości polskiej ligi będzie wprowadzenie czterech klubów do Ligi Konferencji, będę jej naczelnym krytykiem. Na razie widzę jednak, że trzy lata temu ekscytowaliśmy się polskim klubem po trzech dekadach wygrywającym pucharowy dwumecz na wiosnę. Dwa lata temu, po długiej przerwie, mieliśmy dwa kluby grające jesienią w Europie, z czego jeden w Lidze Europy. Rok temu dwa przebiły się do ćwierćfinału. A teraz pierwszy raz w historii możemy mieć cztery grające w Europie jesienią. To nie jest obraz stagnacji, tylko zdobywania kolejnych baz. A że stopniowo, nie skokowo? Może dzięki temu postęp będzie miał stabilniejsze podstawy. I stanie się normalnością, nie tylko wyskokiem do wspominania przez kolejne dwadzieścia lat.

Fot. Newspix

153 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama