Reklama

Trela: Piłkarz jednego trenera. Co kariera Mateusza Klicha mówi o świecie futbolu?

Michał Trela

01 sierpnia 2025, 11:41 • 9 min czytania 9 komentarzy

Mateusz Klich wróci do Polski po czternastu latach, w których zwiedził dziewięć klubów w sześciu ligach i trzech krajach. Witany jako gwiazda będzie jednak głównie dlatego, że w trakcie tułaczki napotkał Marcelo Bielsę. To kariera, która pokazuje, że „hobby playera” od podstawowego gracza najsilniejszej ligi świata czasem dzieli tylko kilka procent. Cała sztuka trafić na kogoś, kto pomoże je wydobyć.

Trela: Piłkarz jednego trenera. Co kariera Mateusza Klicha mówi o świecie futbolu?

Tymoteusz Puchacz nie jest na razie wiarygodny jako autorytet w sprawie robienia kariery na Zachodzie, ale kilka tygodni temu podzielił się z „Kanałem Sportowym” wartym uwagi przemyśleniem.

Reklama

– Słowo kluczowe – wiara. Pięciu trenerów powie, że Puchacz jest fatalny i do niczego. Szósty powie, że on jest do jego koncepcji, do jego grania. […] Jest tyle myśli szkoleniowych, pomysłu, jak w to grać, że piłka nożna to jest gra opinii. I każdy woli innych piłkarzy do innego grania. Miejsca jest dla każdego. Po prostu trzeba bardzo chcieć i jak ci powie ten, ten i ten trener „nie będziesz grał”, to uwierz mi, znajdzie się ten, co ci powie: „u mnie będziesz grał”.

Lewy obrońca na razie spędza kolejne okno transferowe, poszukując trenera, który tak właśnie mu powie. Ale hitem tego lata będzie powrót do Polski piłkarza, który jest lepszym niż sam Puchacz, dowodem na trafność jego słów.

“Wszystko jest pod kontrolą”. Powrót do Cracovii coraz bliżej? [CZYTAJ WIĘCEJ]

Mateusz Klich modelowym przykładem

Polacy albo wracają z Saksów do Ekstraklasy jako ludzie sukcesu, albo ci, których zagraniczny futbol zweryfikował negatywnie i w Polsce próbują przywrócić karierę na dobre tory. Mateusz Klich zaliczać się będzie oczywiście do pierwszej grupy. Każdemu 21-latkowi, wyjeżdżającemu z polskiej drużyny broniącej się przed spadkiem, można życzyć, by ponad 80 razy zagrał w Premier League, strzelił gola na Anfield, rozkochał w sobie jednego z najbardziej wpływowych trenerów współczesnego futbolu, zdobył Puchar Holandii, na koniec pograł jeszcze za Oceanem, uzbierał ponad 400 występów w zagranicznych klubach i był podstawowym zawodnikiem reprezentacji na mistrzostwach Europy. Tyle że przez większość jego pobytu za granicą kompletnie nic nie wskazywało, że w Polsce witać go będą kiedyś peany.

Cezary Kucharski lata temu dzielił się w jednym z wywiadów nieoczywistym przemyśleniem, że piłkarz, gdy już wyjedzie z Ekstraklasy, powinien za żadne skarby do niej nie wracać tak długo, jak to możliwe. Dla klubu zagranicznego, który byłby nim potencjalnie zainteresowany, to, zdaniem byłego agenta Roberta Lewandowskiego, bardzo poważny sygnał ostrzegawczy. Teoria, jak teoria, przykładów na jej poparcie i zaprzeczenie da się znaleźć mnóstwo. Ale Klich tak właśnie budował karierę. Mimo niepowodzeń, nigdy nie wracając do bezpiecznej przystani, jaką przy jego umiejętnościach technicznych pewnie byłaby Ekstraklasa. Szukając trenera, który powie mu: „u mnie będziesz grał”. Mimo łatki „hobby playera”, którą przylepił mu kiedyś Mateusz Borek.

Niemiecka udręka

Cracovię opuszczał w 2011 roku, by realizować plan Feliksa Magatha na znalezienie drugiego Edina Dżeko. Podczas pierwszego pobytu w Wolfsburgu, słynny trener zbudował mistrzowski zespół wokół anonimowego wcześniej Bośniaka wyszukanego w Teplicach. Młody polski rozgrywający miał powielić tę historię. Został jednak kolejnym przemielonym przez „Qualiksa” (ksywka powstała z połączenia imienia trenera ze słowem quaelen – „dręczyć”) trybikiem. Z tamtych czasów pozostała Polakowi tylko anegdota o tym, jak trener, nie wierząc w jego kontuzję, zorganizował mu stukilometrową wycieczkę rowerową. Warunkiem, jaki postawił mu Magath, było zrobienie sobie zdjęcia przy tabliczce wjazdowej do ustalonej miejscowości.

Nawet w kraju, w którym młodzi piłkarze notorycznie po wyjeździe odbijają się od futbolu na wyższym poziomie, bilans Klicha w Wolfsburgu wygląda zatrważająco. Przez półtora roku ani razu nie znalazł się w kadrze meczowej na spotkanie Bundesligi. Z rzadka grał też w rezerwach. Trzy kolejne rundy zostały mu wycięte z życiorysu. Nawet jeśli Magath czasem ciepło wypowiedział się o jego technice, na rywalizację z Brazylijczykiem Diego czy Duńczykiem Thomasem Kahlenbergiem kompletnie nie był jego zdaniem gotowy. Szczytem uznania, jakiego doznał Polak od tego trenera, było zabranie go na wyjazdowy mecz z Borussią Dortmund. Magath pozwolił Klichowi poczuć atmosferę piłkarskiej świątyni… sadzając go na trybunach.

Felix Magath znany był ze swojego… niekonwencjonalnego podejścia

Niemca łatwo szufladkować dziś jako wariata z poprzedniej epoki. Nie można jednak powiedzieć, że w ocenie umiejętności Klicha drastycznie się pomylił. Albo, że był w tej pomyłce odosobniony. Podczas drugiego podejścia do VfL, były gracz Cracovii zastał już w Dolnej Saksonii Dietera Heckinga, który wokół Kevina De Bruyne ulepił z „Wilków” wicemistrzowską ekipę. 24-letniemu już wówczas Klichowi, mającemu za sobą półtora roku treningów w niemieckim reżimie i kolejne półtora udanej odbudowy w Eredivisie, nie pozwolił nawet zadebiutować, ledwie kilka razy zabierając go na ławkę. Spośród wszystkich klubów zwiedzonych w długiej karierze, Wolfsburg pozostaje jedynym, w którym pomocnik nawet nie zadebiutował. I to pomimo tego, że został przezeń kupiony za półtora miliona euro. Trudno o bardziej klarowny sygnał, że weryfikacja przeszła negatywnie.

Bezpieczna przystań

Klich próbował więc dalej. Zszedł do 2. Bundesligi, by jednak jakoś zaznaczyć obecność na niemieckim rynku. W 1. FC Kaiserslautern miejsca dla niego nie widzieli jednak ani Kosta Runjaić, ani Konrad Fuenfstueck. Gdy definitywnie opuszczał Niemcy po sześciu latach, łącznie we wszystkich rozgrywkach, klubach i sezonach miał na koncie trochę ponad 1300 minut. Podstawowi piłkarze w jednej rundzie spędzają na boiskach więcej, niż wychowanek Tarnovii w siedem. Opuszczając Kaiserslautern, miał 26 lat i kompletnie nic nie wskazywało, że może kiedykolwiek nadawać się do gry w którejś z lig top 5. Zwłaszcza że właśnie został wypluty przez klub z jej zaplecza.

Klich do Ekstraklasy jednak nie wrócił. Jego bezpieczną przystanią stała się Holandia, z ligą sprzyjającą piłkarzom bazującym na technice, a niebędących tytanami gry w defensywie. Markę wyrobił sobie w PEC Zwolle. Potwierdził ją w większym Twente Enschede, gdzie odbudował się po pobycie w Niemczech i skąd jeszcze raz ruszył na podbój większego świata. Leeds United zapłaciło za niego minimalnie więcej niż sześć lat wcześniej Wolfsburg, co sugerowało, że odbudowa wartości rynkowej w Holandii poszła dobrze.

Ale kolejny wyjazd do silniejszej ligi znów oznaczał brutalną weryfikację. W ciągu pół roku w Leeds uzbierał tylko pięć występów. Ledwie raz przebił się do wyjściowego składu. Trener Thomas Christiansen był kolejnym, po Magacie, Lorenzu-Guentherze Kostnerze, Heckingu, Runjaiciu i Fuenfstuecku, którzy mieli go na treningach i nie dostrzegli w nim kandydata do wyjściowej jedenastki. Jeden trener może się uwziąć, drugi nie lubić Polaków, trzeci być nieudacznikiem. Ale jeśli sześciu kolejnych stwierdza, że zawodnik nie prezentuje odpowiedniego poziomu, to coś w tym może być.

Po dobrym okresie w Holandii Klich dostał szansę w Anglii i zdecydowanie ją wykorzystał

Tym siódmym okazał się Marcelo Bielsa. Zamienił Klicha w maszynę do pressingu, metronom, tempomat. Uwolnił jego możliwości techniczne, które pokazywał już w polskiej lidze i wykorzystał, że po siedmiu latach tułaczki po różnych klubach i ligach, był już jednak trochę mniej „hobby playerem”. Przede wszystkim jednak: na niego postawił. Uwierzył. Zbudował wokół niego drużynę, a Klich się odpłacił. Puchacz przekonywał, że pięciu powie, że jesteś fatalny i do niczego, a szósty, że pasujesz do koncepcji i będziesz grał. U Klicha trzeba było z tym poczekać do siódmego. Ale faktycznie się wydarzyło.

Kluczowe trzy i pół roku

Z czternastu lat nieobecności w Polsce, tak naprawdę te trzy i pół roku u Argentyńczyka zdecydowały, że mówimy dziś o historii sukcesu, a Klich będzie w Ekstraklasie witany jako gwiazda. Grając od deski do deski przez dwa sezony, stał się częścią zespołu, który po 16 latach przywrócił „Pawie” na mapę Premier League. Ten sukces upamiętnia zresztą mural namalowany przez Klicha na ścianie stadionu. Po awansie obronił się na poziomie najlepszej ligi świata, strzelając w niej cztery gole i zaliczając sześć asyst. Nie stracił miejsca także rok później, u schyłku pobytu Bielsy w Anglii. Ale już u Jessego Marscha z czasem coraz wyraźniej tracił pozycję. W ostatniej rundzie na Wyspach ani razu nie wyszedł już w podstawowym składzie. Można więc bez większego ryzyka powiedzieć, że jeśli chodzi o futbol na wysokim europejskim poziomie, Bielsa był jedynym trenerem, który stuprocentowo w Klicha uwierzył. To jednak nie umniejsza jego zasług. Jeden wpływowy trener czasem wystarczy, by zamienić nieudaną karierę w udaną.

Mając status zawodnika z Premier League, 32-letni Klich mógł liczyć na dobry kontrakt w Stanach Zjednoczonych, które zawsze chodziły mu po głowie. To pozwoliło na naturalne i stopniowe wygaszenie kariery, która gdy się nie wnika w szczegóły, wygląda na prowadzoną harmonijnie. Wyjazd z Polski do ligi top 5, zejście do słabszej ligi europejskiej, wybicie się na zaplecze ligi top 5, awans do niej, wyrobienie sobie tam marki, transfer do przyjemnej ligi dla zawodników 30+, wreszcie powrót w glorii do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Brzmi jak bajka, którą przecież długo nie było.

Marcelo Bielsa uwierzył w Polaka i śmiało można go nazwać ojcem sukcesu Klicha

Reprezentacyjne niespełnienie

Turbulencje kariery Klicha dobrze widać na przykładzie jego dorobku reprezentacyjnego. 41 meczów to niby niemało, ale rozciągnięte na jedenaście lat od debiutu, do ostatniego spotkania, daje średnio tylko niespełna cztery występy na rok. Polski futbol zawsze na Klicha liczył, pomocnicy o jego profilu nie rodzą się tu na kamieniu, ale rzadko mógł z niego korzystać. Przechodził przez wszystkie szczeble kadr młodzieżowych od U18, w dorosłej kadrze u Franciszka Smudy zadebiutował jako 20-latek, jeszcze w ramach poszukiwania talentów na Euro 2012, by na drugi występ czekać ponad dwa lata. U Waldemara Fornalika z Danią zagrał świetnie, jego gol i asysta dały nadzieję, że pociągnie tę reprezentację, ostatniej jesieni tego selekcjonera był podstawowym zawodnikiem.

Ale później jego perypetie klubowe znów skreśliły go z kadry narodowej. U Adama Nawałki zaczął tylko pamiętne eliminacje do Euro 2016 asystą z Gibraltarem, by później już nigdy u niego nie zagrać i wrócić dopiero po czterech latach już u Jerzego Brzęczka. Karierę reprezentacyjną zakończył u Czesława Michniewicza, który nie wziął go na mundial do Kataru. W efekcie, choć zaliczył występy u wszystkich sześciu selekcjonerów, którzy prowadzili kadrę w tym czasie, 3/4 jego meczów dla Polski przypadło na czasy Brzęczka i Paulo Sousy. Czyli moment, w którym równolegle grał u Bielsy w Premier League. Z pięciu turniejów, na których grała Polska za jego czasów, cztery go ominęły. W tym ten największy, na którym w środku pomocy u boku Grzegorza Krychowiaka grał Krzysztof Mączyński. Klich był wtedy rezerwowym Kaiserslautern.

Wracając jako trzeci wśród najlepszych polskich strzelców w historii Premier League, po Janie Bednarku i Mattym Cashu, Klich może stanowić dla młodego pokolenia piłkarzy niezbity dowód, jak przedziwnym światem jest zawodowy futbol. Tu faktycznie niewielu jest obiektywnie dobrych i bezdyskusyjnie kiepskich. Większość mieści się w subiektywnych odcieniach szarości. Zależnie od tego, jak zostaną wykorzystani przez trenera, dopasowani do miejsca, czy systemu, mogą przeżyć bardzo dobre albo kompletnie nieudane kariery. Jeśli Robert Lewandowski słyszał kiedyś od Pepa Guardioli, że piłkarza klasy światowej od średniej międzynarodowej różni ledwie kilka procent, Mateusz Klich może służyć za przykład, że ta sama zasada działa także w dół. Klasy polskiej ligowej od średniej międzynarodowej czasem wcale nie dzielą światy, lecz te kilka procent. Cała sztuka trafić na kogoś, kto pomoże je wydobyć.

CZYTAJ WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE NA WESZŁO:

MICHAŁ TRELA

Fot. Newspix
9 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Piłka nożna

Reklama
Reklama