Reklama

Ten mecz był szalony! Carlos Alcaraz mistrzem Roland Garros po genialnym finale

Sebastian Warzecha

08 czerwca 2025, 21:09 • 14 min czytania 7 komentarzy

Nowa era. Może nie sam jej początek, ale zdecydowanie jedno z bardziej znaczących wydarzeń w czasach „po Wielkiej Trójce”. Carlos Alcaraz i Jannik Sinner grali ze sobą co prawda już 11 razy, ale nigdy wcześniej nie zmierzyli się w finale wielkoszlemowym, choć łącznie na koncie mieli już siedem tytułów tej rangi. Paryż stał się więc świadkiem pierwszego takiego pojedynku dwóch najlepszych młodych tenisistów. Postawienia kropki po stwierdzeniu, że to oni poprowadzą teraz tenis w kolejny złoty okres. I dokładnie to się stało. Ten mecz był zjawiskiem, czymś genialnym, wykraczającym poza typowe tenisowe spotkanie. Kto wie, może to nawet najlepszy finał w historii Roland Garros?

Ten mecz był szalony! Carlos Alcaraz mistrzem Roland Garros po genialnym finale

Carlos Alcaraz mistrzem Roland Garros! Najlepszy finał w… historii?

Reklama

Pierwszy raz na takiej scenie

W ostatnich latach pisano, że Jannik Sinner wygrywa z każdym tenisistą w tourze, a Carlos Alcaraz… z Jannikiem Sinnerem. Od początku 2024 roku Włoch miał w tourze bilans 91 zwycięstw i 7 porażek, w pełni udowadniając, że jest najlepszym obecnie zawodnikiem świata. Jest tylko jeden haczyk – w tym okresie cztery razy grał z Hiszpanem. I wszystkie (!) te mecze wygrał Alcaraz. W półfinale Indian Wells 2024 w trzech setach. W półfinale Rolanda Garros 2024 w pięciu partiach. W finale turnieju w Pekinie – po genialnym meczu – znów w trzech setach.

I wreszcie ostatnio, w finale w Rzymie, bez potrzeby grania decidera.

Ich ogólny bilans meczów zmienił się po tym na 7:4 dla Alcaraza. Sinner był więc w takiej sytuacji, w jakiej przed laty Roger Federer – był najlepszy na świecie, przyznawali to wszyscy – ale równocześnie miał regularnie ogrywającego go Hiszpana, który sprawiał mu problemy swoją grą. Owszem, ważniejsze od pokonywania konkretnego rywala jest jednak dokładanie tytułów, zwłaszcza tych najważniejszych. A tu Jannik sobie radził. W 2024 roku podzieli się z Alcarazem na pół – Jannik wziął dwa „twarde” Szlemy, czyli Australian i US Open. Carlos zgarnął te środkowe, na diametralnie różnych nawierzchniach – Roland Garros i Wimbledon.

Ten rok zaczął się za to tak, jak poprzedni – Sinner znów był najlepszy w Australian Open. A na Roland Garros tylko on stanął ostatecznie pomiędzy Carlosem, a obroną tytułu. Gdyby Sinner wygrał, miałby trzy z czterech Szlemów (Carlos już tak ma, do Karierowego Wielkiego Szlema brakuje mu tylko triumfu w Melbourne), a do tego cztery tytuły tej rangi, czym zrównałby się w historii ery open z Kenem Rosewallem, Guillermo Vilasem, Jimem Courierem, a przede wszystkim – Carlosem Alcarazem właśnie.

Bo to do Hiszpana trzeba już odnosić sukcesy Włocha. I odwrotnie. To oni przewodzą nowej generacji gwiazd tenisa. Wygrali sześć z ostatnich siedmiu turniejów wielkoszlemowych (a już przed meczem wiadomo było, że zmieni się to na siedem z ośmiu). I może z czasem okaże się, że potrzebny będzie im trzeci do tanga, że może warto by, żeby ktoś jeszcze dołączył do tej dwójki. Ale na razie oni wystarczają, a na ich finał – pierwszy tej rangi – czekali wszyscy.

To dziś miała zacząć się kolejna część tej rywalizacji, napisać historia.

A co on, Robocop?

Że nie wygrywa z Carlosem Alcarazem? Jannik Sinner ewidentnie nie pamiętał o tym, gdy zaczął się dzisiejszy mecz. Opcjonalnie: postanowił, że co by się nie działo, to dziś będzie dzień, w którym Hiszpana pokona. Choć to on jako pierwszy stracił serwis, to z miejsca tę stratę przełamania odrobił. Przy okazji pokazywał w każdej akcji, że jest pewny swego, skoncentrowany, że nie ma właściwie żadnej słabszej strony. Czy to serwis, czy return, czy forehand, czy backhand – wszystko dziś u niego działało.

A Alcaraz, z drugiej strony, popełniał błędy. Wyrzucał piłki, momentami próbował grać zbyt widowiskowo, jakby stawiał na artyzm nad skuteczność. Często się to mściło. Nie wychodziły też mu przesadnie dobrze skróty, zresztą akurat Sinner doskonale do takich dobiega. Początkowo nie zebrało się tych błędów na tyle, by miał przez to jakieś problemy, ale od stanu 4:4 w I secie nastąpiła dekonstrukcja tenisa Carlosa Alcaraza. Najpierw Włoch do 15 wygrał swoje podanie.

A po chwili zaatakował przy serwisie rywala. Skutecznie. Doprowadził do piłki setowej i z miejsca ją wykorzystał.


Czy to wiele znaczyło? Nie bardzo. Kto jak kto, ale Alcaraz straty odrabiać potrafi. Pokazał to zresztą w drugim secie. Bo zaczął go fatalnie – przegrał trzy pierwsze gemy. Dopiero wtedy ocknął się z tego dłuższego letargu, który postawił go w trudnej sytuacji. Początkowo jednak wyglądał w swojej grze trochę tak, jak my, gdy wstajemy rano z łóżka – niby już funkcjonujemy, ale w starciu ze światem wygra jednak świat. Alcaraz grał w tamtym momencie tego meczu z cyborgiem. Ipotrzebował dojść do chwili, gdy poczuje, że jest gotów tego cyborga pokonać.

Ten nastąpił przy 5:2 dla Sinnera. Carlos zmienił bowiem styl gry. Najpierw wygrał swój serwis, a potem przyłożył kilka razy z returnu tak, że zachwiał się nawet Jannik Sinner. I stracił – po raz drugi w tym meczu – swoje podanie. Po chwili było już 5:5 w gemach. Potem 6:6. Ale tie-break to znów moment gorszej gry Alcaraza, któremu nie pomogło podanie. I to Włoch – choć pod koniec Carlos próbował się jeszcze postawić – wyszedł z niego zwycięsko.

2:0 dla Jannika. O krok od czwartego Szlema.

Nigdy nie skreślaj Carlosa Alcaraza

Trzeciego seta Alcaraz znów zaczął od straty serwisu. Ale wtedy finalnie uznał, że wystarczy tego dobrego i Jannikowi się odgryzł. Dwa razy. Wygrał bowiem cztery gemy z rzędu. To był jego moment, Hiszpan był wyraźnie nakręcony, wreszcie grał swoje. Znakomicie zawinął kilka razy z forehandu, zepchnął Sinnera do defensywy. Ten ostatni – po raz pierwszy w tym meczu! – wydawał się faktycznie podrażniony. Próbował przyspieszać grę, teraz to on grał tak, jak Alcaraz wiele razy wcześniej – atakując momentami z szalonych wręcz pozycji.

I tak jak u Carlosa, tak i u niego niekoniecznie to działało.

Efekt był taki, że Alcaraz szedł po seta, aż do stanu 5:3, gdy tylko jego gem dzielił go od triumfu w partii i przedłużenia nam meczu o co najmniej jednego seta. Bo wtedy Carlitos podanie stracił. A to do niego akurat w tych najważniejszych meczach niepodobne – Hiszpan w tych najważniejszych momentach zwykle grał najlepiej. Dziś? Stracone podanie na koniec pierwszego seta, przegrany tie-break w drugim, no i w trzecim kolejna utrata serwisu, gdy był o krok od wygrania seta.

Taka wyliczanka mogła zaboleć. Ale nie Alcaraza. Akurat on ma w sobie jedną fantastyczną, najważniejszą dla wielkich tenisistów cechę – nie przejmuje się tym, co zawalił. Tak więc po zmianie stron poszedł do przodu, atakował serwis Sinnera. I zrobił to tak skutecznie, że gem Włocha składał się z czterech punktów – wszystkie poszły na konto Alcaraza. A wraz z nimi – cały set.

Carlos próbował wrócić. Choć droga wciąż była daleka.

A z czasem zrobiła się jeszcze dłuższa. O ile bowiem przez pierwszych sześć gemów obaj szli w tenisowym standardowym trybie – pewnie wygrywając swoje podania – o tyle w siódmym Carlosowi absolutnie nic nie wyszło. Przy własnym serwisie nie wygrał nawet punktu. Jannik Sinner znalazł się więc tym samym o ledwie dwa gemy od wygrania meczu. W dodatku – nie musiał już przełamywać rywala, wystarczyłoby utrzymanie własnego podania.

Choć początkowo wydawało się, że nie będzie musiał tego robić dwukrotnie. Pierwszego z tych gemów wygrał bowiem gładko, a potem… prowadził już 40:0 przy serwisie Hiszpana. Jannik mógł witać się z gąską, a Carlos tonął i rozpaczliwie szukał nawet nie koła ratunkowego. W tym momencie zadowoliłby się zapewne nawet przysłowiową brzytwą. I wiecie co? Faktycznie czegoś się złapał. A jak już trzymał, to nie puścił. Wybronił wszystkie trzy match pointy, a potem – nakręcony tym, co przed chwilą się stało – poszedł po przełamanie. I je zyskał. Hiszpan w tamtym momencie meczu wyglądał trochę tak, jakby wciągnął nieco energii pozostawionej na tym korcie przez Rafę Nadala. Bo tak jak jego wielki rodak, tak i on nie planował się poddać.

Ale, jak się po chwili okazało, żeby móc w tym meczu grać jeszcze dłużej, potrzebował wygrać tie-breaka. A jednego już przecież w tym meczu przegrał. I tego w czwartym secie też zaczął słabo, bo przegrywał na otwarcie 0:2. Czy to jednak go jakoś zatrzymało? Nie no, gdzie tam. Nie Alcaraz, nie w takim momencie, nie gdy tak walczył. Carlos wziął się do roboty i wygrał kolejne cztery punkty. Potem podarował jednego Jannikowi, ale Włoch w tym tie-breaku nie był sobą. Dużo wyrzucał, sporo punktów oddawał za darmo. Alcaraz za to nie chciał się mylić. Od momentu, gdy obronił trzy meczowe, zaczął grać genialnie. Przypomniał sobie, że nie musi atakować za wszelką cenę, że może pozwolić popełnić błędy rywalowi, że ma genialnego top spina z forehandu.

A jak sobie przypomniał, to z tego korzystał. I dzięki temu wygrał tie-breaka do trzech punktów.

Było 2:2. I zdawało się, że ten mecz dopiero się rozkręca.

Marsz Carlosa

Garść statystyk, tych najważniejszych. Carlos Alcaraz osiem razy w swojej karierze przegrywał 0:2 w setach w meczu rozgrywanym do trzech wygranej partii. Nie wygrał ani razu. Ale w spotkaniach, które trwały ponad 3 godziny i 50 minut – a chłopaki przekroczyli ten punkt pod koniec IV seta – Hiszpan miał bilans 9:1, a Włoch… 0:6. W dodatku Jannik Sinner trzy razy w swojej karierze prowadził 2:0 i został zmuszony do grania piątego seta. I dwa z tych meczów przegrał. No i wreszcie dochodził ten bilans z ich ostatnich meczów – 4:0 dla Carlosa.

Innymi słowy – mimo że jeszcze nigdy nie wrócił ze stanu 0:2, to na starcie piątej partii wiele wskazywało na Alcaraza.

I choć gotowi byliśmy niczego nie zakładać, bo w tym meczu wydarzyło się już właściwie wszystko, to Carlos bardzo nam to utrudnił – na samym początku decydującego seta przełamał bowiem Sinnera. I zrobił to stosunkowo pewnie, grając znakomity tenis. Znalazł się więc w podobnej sytuacji, w jakiej Sinner był pod koniec IV seta – warunek do jego zwycięstwa był prosty, musiał „tylko” wygrywać własne gemy serwisowe. Nie potrzebował niczego więcej. Ale jak już nam ten mecz udowodnił – nie było mowy o tym, by miało to być łatwe zadanie.

Pierwszego z pozostałych swoich gemów wygrał jednak gładko, do 15. Było 2:0.

W drugim bronił dwóch break pointów, ale skutecznie i ostatecznie zamknął tę małą partię. 3:1.

Trzeciego – choć nie było łatwo – do 30. 4:2.

Swoją drogą w tym momencie wiedzieliśmy już, że jest to najdłuższy finał Rolanda Garrosa w historii turnieju. Do tej pory rekord dzierżyli (od 1982 roku) Guillermo Vilas i ledwie 17-letni Mats Wilander, który nierozstawiony najpierw dotarł do finału, a potem pokonał w nim renomowanego rywala… w IV setach – 1:6, 7:6 (6), 6:0, 6:4. Choć dwa sety na papierze poszły gładko i nie grali pięciosetówki, to na korcie obaj spędzili wówczas 4 godziny i 42 minuty. Alcaraz i Sinner zmierzali za to pewnym krokiem do pięciu godzin.

I cały czas utrzymywali genialne tempo, natężenie i jakość gry. To był mecz dwóch fantastycznych tenisistów, momentami wręcz herosów, ale przede wszystkim – mistrzów tej dyscypliny.

Wróćmy jednak do naszej wyliczanki.

Czwarty z pięciu gemów serwisowych, których Carlos potrzebował? Też na jego konto, w dużej mierze za sprawą znakomitych serwisów. Carlos prowadził 5:3. Ale Jannik też był przecież w takiej sytuacji. Miał przewagę dwóch gemów, nawet trzy piłki meczowe. Niczego nie można było więc wykluczyć. Tym bardziej, że Sinner swojego gema wygrał dość gładko, Alcaraz nie miał – jak jego rywal w poprzednim secie – piłek meczowych. Ale tak jak i on, dostał szansę na skończenie tego spotkania przy swoim podaniu.

Koniec? Jaki koniec!

Równo pięć godzin wybiło na zegarze, gdy Carlos Alcaraz wychodził na gema, który mógł mu dać piąty tytuł wielkoszlemowy, a drugi w Paryżu. I po tych pięciu godzinach wszystko miało się rozstrzygnąć. Szybko jednak przekonaliśmy się, że nie w czterech punktach – pierwszą wymianę wygrał bowiem Sinner po tym, jak Alcaraz wyrzucił forehand. Drugi punkt też poszedł na konto Włocha, po znakomitym returnie z backhandu. Trzeci – genialnym forehandem – wypracował sobie Alcaraz. Czwartego – po niesamowitym dobiegu do skrótu, który zdawałoby się idealnie zagrał Hiszpan – wygrał Sinner.

Dwa break pointy. Tyle miał Jannik Sinner, by uratować sobie to spotkanie.

A potrzebował jednego. Po jego dobrym returnie Alcaraz władował bowiem piłkę w siatkę.

W tym momencie nie mieliśmy pojęcia, na którą stronę przechylą się losy tego meczu. Przewidywanie czegokolwiek po prostu nas już przerastało, wiedzieliśmy jedno – jeśli już to spotkanie miało się jakość skończyć, to super tie-breakiem. Po prostu prosiliśmy tenisowych bogów, by do tego doprowadzili, bo tylko tego brakowało w tym meczu. Skoro spotkała się światowa jedynka ze światową dwójką. Skoro było tyle zwrotów akcji. Skoro jeszcze żaden z nich nie przegrał wcześniej wielkoszlemowego finału i dziś miało się to stać po raz pierwszy – to czemu nie mieliby pójść na pełen dystans? Walczyć do samego końca?

Sinner w swoim gemie serwisowym najpierw genialnymi serwisami wypracował sobie przewagę, 40:15. Ale potem wyrzucił dwa forehandy i nagle zrobił nam się w meczu idealny remis. 2:2 w setach, 5:5 w gemach, 40:40 w punktach. Po chwili przewagę zyskał Jannik. Ale jak zyskał! Po genialnej, niesamowitej wymianie, zakończonej forehandowym winnerem. A przypomnijmy, przecież oni obaj grali wtedy już ponad pięć godzin, po czym oglądaliśmy ich nagle biegających po korcie, jakby dopiero zaczęli. I tak to wyglądało regularnie. A jak nawet nie biegali, to wyciągali takie zagrania, jak Alcaraz w następnym punkcie – genialny return po linii, który ustawił sobie całą wymianę.

Znów idealny remis.

I jeszcze raz forehand Sinnera dał mu przewagę. W dużej mierze dlatego, że Jannik kiedy tylko mógł, grał z tej strony, backhand obiegał, powierzył losy tego tytułu pewniejszemu zagraniu. I się nie zawiódł, bo forehandem wygrał też następną akcję. Było 6:5 i Włoch wiedział jedno – jeśli przegra ten mecz, to w super tie-breaku, nie wcześniej. To Alcaraz był teraz pod presją doprowadzenia do tego decydującego gema, musiał sobie go wyserwować.

Genialny stop wolej dał Hiszpanowi pierwszy punkt. Backhand w siatkę ze strony Alcaraza wyrównał jednak stan gema chwilę później. Hiszpana przede wszystkim mogło jednak martwić to, że nie najlepiej działał jego serwis. A to po części sprawiło, że chwilę później – po niesamowitym półwoleju – Sinner prowadził 30:15. W kolejnej akcji wyrzucił jednak forehand i było 30:30. Jeden dwie piłki od wyrównania stanu meczu, drugi dwie piłki od jego wygrania. Absolutna wojna nerwów.

Kolejny punkt wygrał Alcaraz, choć każdy inny tenisista po returnie Włocha pogodziłby się z jego utratą. Hiszpan jednak genialnym squashowym zagraniem się wybronił, a potem zamknął wymianę backhandem. Z tej samej strony w kolejnym punkcie Sinner trafił returnem w samą linię. Następna wymiana? Fantastyczne granie po krosie, zakończone po forehandzie Alcaraza. Sinner jeszcze go złapał, ale nie trafił w kort. A wreszcie – na koniec gema – popis gry defensywnej Alcaraza, z genialnym minięciem zmierzającego do siatki Sinnera.

Nie dziwicie się, że opisujemy wam to punkt po punkcie. Tu naprawdę nie było zagrania, które nie zasługiwałoby na wspomnienie. Obaj grali absolutnie genialny tenis. A na zegarze widniało, że na korcie spędzili już 5 godzin i 20 minut. To był popis odporności psychicznej, wytrzymałości, taktyki, ale przede wszystkim – tenisa.

Święto tego sportu, po prostu.

Ostateczne starcie

A więc super tie-break. Decydująca rozgrywka. Do 10 punktów. Tak mało, tak dużo. Tak blisko, a tak daleko. Dla obu. Ale od początku dalej dla Jannika Sinnera, bo Carlos Alcaraz na start seta zagrał trzy znakomite wymiany. Dwie zamknął forehandami, w jednej nie wytrzymał Włoch, który piłkę ostatecznie wyrzucił poza kort. Czwarty punkt też poszedł na konto Hiszpana – jego świetny skrót dał mu przewagę, Sinner dobiegł, odegrał dobrze, ale Carlos już na to czekał i zagraniem z powietrza ominął rywala. Piątą wymianę również wygrał Carlitos. A gdy zmieniali strony było 6:0 dla Alcaraza.

Carlos z miejsca przeszedł ponad połowę drogi do sukcesu w tym super tie-breaku i w całym spotkaniu. Ale – jak już się wielokrotnie przekonaliśmy – w tym meczu wszystko było możliwe.

Sinner wrócić musiał jednak nawet nie ze stanu 0:6, a 0:7. Dopiero przy takim stanie rywalizacji zdobył bowiem pierwszy punkt w tym dodatkowym gemie. Gdyby to był normalny tie-break – już by przegrał. Ale w tym nadal mógł walczyć. I robił to. Wygrał kolejny punkt, zrobił 2:7. To nadal była tylko mała składowa tego, czego musiał tu jeszcze dokonać. Ale zacisnął pięść, motywował się. Nadal wierzył. Bo w sumie – po wszystkim, co widzieliśmy na korcie – dlaczego miałby tej wiary nie mieć?

I może gdyby wpadł backhand po linii, który pewnie skończyłby kolejną wymianę, utrzymałby ją do końca. Ten jednak wylądował kilka centymetrów za linią. Carlos prowadził więc 8:2. Po chwili dołożył wygrywający serwis. I miał siedem piłek meczowych z rzędu.

Gdyby Jannik z tego wrócił, byłby to największy powrót w historii tenisa. Ale to Carlos na tym korcie był bliżej tego, by wrócić z otchłani. Przegrywał przecież 3:5 i 0:40 w IV secie. Obronił trzy piłki meczowe. Potem przełamał rywala. Doprowadził do V seta. I wreszcie go wygrał, po super tie-breaku, genialnym minięciem z forehandu. I padł na kort.


A my? My zostaliśmy z poczuciem, że obejrzeliśmy coś absolutnie historycznego. Mecz, o którym będzie się pisać i mówić przez lata, o którym będą kręcić dokumenty, jak o finale Wimbledonu 2008 między Federerem a Nadalem. Pięć godzin i 29 minut genialnej, niesamowitej walki dwóch wielkich tenisistów.

Jeśli to miał być – jak pisaliśmy – ostateczny akcent na zawiązaniu się nowej ery, to nie mógł być lepszy.

Carlos Alcaraz – Jannik Sinner 4:6, 6:7 (4), 6:4, 7:6 (3), 7:6 (2)

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

7 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama