Pięknie zostałem przyjęty w Białymstoku, bardzo za to dziękuję, ale jeśli ktoś się martwił – patrząc na zdjęcia – że nie dotrę do domu na Wielkanoc, to nie, spokojnie, jestem już na Bródnie. Razem z koszulkami Jagiellonii i wszystkimi innymi prezentami, tymi w płynie również.

Sam mecz – cóż, nie dołączę się jednak do chóru optymistów, którzy są nim zachwyceni, dla mnie jednak zabrakło chociaż 15-20 minut, w których Betis miałby ciepło. Tego „Na nich!”, o którym lubię mówić. Hiszpanie przyjechali po 0:0, potem im wpadło nawet na 1:0 i jak stracili na 1:1, to też nie byli specjalnie zmartwieni. Pełna kontrola, absolutnie.
Brakowało więc czegoś w stylu Lecha, który faktycznie tę Fiorentinę postraszył i skoro Kolejorz mógł, to od Jagiellonii też tego wymagam (czyli choćby wyjść na 1:0). To już ten poziom, ha, nawet wyższy, skoro to piłkarze z Białegostoku są mistrzami Polski, a nie ci z Poznania.
Ten dwumecz rozstrzygnął się generalnie bardzo szybko, nie musiało minąć całe pierwsze spotkanie, by Hiszpanie wiedzieli, że awansowali. Szybko uznali, że Jagiellonia jest po prostu na nich za krótka – i oczywiście jest – ale czasem nawet ten mniejszy może postraszyć tego większego. Tu strachu nie było.
WOJCIECH KOWALCZYK: MECZE Z CHELSEA I BETISEM BEZ HISTORII DLA TYCH WIĘKSZYCH
Podobnie jak w przypadku Legii – wygrać na Stamford Bridge to oczywiście super sprawa i przeżycie, ale dla nas, dla Chelsea raczej bez znaczenia. Przegrali, bywa, ale w dwumeczu było 4:2, więc awansowali i czy oni mogli się bać? Też nie, pewnie gdyby Morishita trafił, co miał, ten delikatny strach by się pojawił, ale nie strzelił, więc się nie pojawił.
Zatem: dwumecze dla dobrych zagranicznych klubów (ale nie potęg) bez żadnych obaw. Zrobili, co musieli zrobić, a że rywale na sam koniec coś sobie wzięli, trudno.
Pytanie co dalej, bo o ile super być w ćwierćfinale Ligi Konferencji, o tyle trzeba się rozwijać. Przypominam, że Bodo jest w półfinale Ligi Europy, a Djurgarden w półfinale LK. Jest, co robić, to jeszcze nie może być nasz sufit.