Mówi się, że piłką rządzą pieniądze, menedżerowie, układy. Że do zrobienia kariery nie zawsze wystarcza talent i ciężka praca. Że wielu piłkarzy przepada w niższych ligach, bo nie miało odpaowiednich pleców, albo mieli deficyt farta i nie trafili na człowieka, który rozpędziłby ich kariery. Od czasu do czasu zdarzają się też sytuacje niecodzienne, podobne do tych z filmu “Goal”. Coś na ten temat szepnąć mógłby napastnik czwartoligowego włoskiego Avezzano, Alessio Di Massimo, którego właśnie zaklepał sobie Juventus.
Brzmi absurdalnie? Trąci lewym interesem? Jasne, ale chłopak nie ma ani bogatych rodziców, ani nie jest synem byłego, wyśmienitego piłkarza, który mógłby szepnąć na jego temat dobre słówko. Ma za to siedmiu wujków i mamę, którzy przychodzą na każdy jego mecz, nierzadko oklaskując bramki. Bo sprowadzenie skautów Juventusu na tak brutalne peryferia, nie jest zadaniem łatwym. Chłopak nie jest młodziutki, ma 19 lat. Z rocznika 1996 są chociażby regularnie grający w La Liga Alen Halilović czy Kelechi Iheanacho, który zdążył zaistnieć w Manchesterze City. Oni mają naturalną perspektywę gry w najlepszych klubach świata, a Alessio – jakby nie patrzeć – to chłopak z zupełnie innej bajki.
Klub płaci mu 600 euro miesięcznie. Wysłannicy Juventusu widzieli go dwa razy i z miejsca wpadł im w oko. Najciekawsze jest to, że wyraźnie się spalił. Na oczach ludzi największego włoskiego klubu zmarnował setkę, nie trafiając na pustą bramkę. Dostrzegli jednak jakość, która ich zdaniem powinna zakiełkować także trzy ligi wyżej, między najlepszymi. Prezes małego klubiku, który na co dzień pracuje w firmie Unicredit, zaciera ręce. W styczniu na konto ma trafić 100 tys. euro i zawodnik podpisze kontrakt z Bianconerimi. Zawodnik, który jeszcze dwa lata temu miał dziesięciokilogramową nadwagę. Zawodnik, który w całym życiu tylko raz widział na żywo mecz Serie A, kiedy Ascoli grało z Milanem.
– Kiedy dowiedziałem się, że to dzieje się naprawdę i że rzeczywiście chce mnie Juventus, to – przyznam – zakręciła się łezka. Koledzy trochę się ze mnie nabijają. Specjalnie podawali niecelnie i krzyczeli: Alessio, wybacz, nie nazywam się Bonucci! W rzeczywistości ciągle to wszystko do mnie dochodzi… – mówi.
Ktoś może napisać, że to bzdura. Że takie rzeczy były możliwe sto, może pięćdziesiąt lat temu, ale nie w epoce zaawansowanego, komputerowego skautingu, dronów, chipów i innych tego typu historii. Starsi kibice Juventusu powinni jednak pamiętać Moreno Toricellego. W 1992 roku grał w czwartoligowym Caratese. Jego życie odmienił nic nie znaczący sparing, który zagrał właśnie przeciwko Juventusowi. Zachwycił Giovanniego Trapattoniego, przeszedł testy i został kupiony za 50 milionów lirów, czyli jakieś 25 tys. euro. Niedługo później zadebiutował w Serie A, potem został podstawowym zawodnikiem. Rozegrał też parę meczów w reprezentacji Włoch. Gdyby nie tamten sparing, prawdopodobnie zostawiłby piłkę dla pracy w fabryce samochodów, w której dorabiał grając w czwartej lidze.
Ci, którzy widzieli jego grę na żywo mówią, że poruszaniem się po boisku przypomina Domenico Berardiego. Na początku na pewno trafi do Primavery, ale potem – kto wie? Być może Juventus wykreuje kolejną historię, która nada się na ckliwy filmowy scenariusz.