Reklama

Przeżyła Holokaust, zdobyła 10 medali olimpijskich, dożyła 103 lat. Historia Ágnes Keleti

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

09 stycznia 2025, 16:08 • 15 min czytania 5 komentarzy

Chciała zostać wiolonczelistką. Nie udało się, postawiła na gimnastykę. Marzyła o igrzyskach w 1940 roku, ale przyszła wojna. Jako Żydówka musiała się ukrywać, szczęśliwie uniknęła obozu i przeżyła. Na olimpijskiej scenie zadebiutowała w wieku 31 lat i mimo tego zdobyła ostatecznie dziesięć medali. A potem wyemigrowała z ojczyzny, stała się założycielką programu gimnastycznego w innym kraju, a na starość wróciła do rodzinnych stron, czerpiąc radość z każdego kolejnego dnia. Jej życie to opowieść na film. Ale ekranizacji możemy się nie doczekać. Widzowie mogliby bowiem uznać, że scenarzyści przesadzili.

Przeżyła Holokaust, zdobyła 10 medali olimpijskich, dożyła 103 lat. Historia Ágnes Keleti

Radość z życia. Ágnes Keleti i jej biografia

Dziś skończyłaby 104 lata. Przez kilka wiosen była najstarszą żyjącą medalistką olimpijską, ale nigdy się tym przesadnie nie przejmowała. Podobnie jak swoimi sukcesami. Przede wszystkim cieszyło ją życie i to, że tak długo była zdrowa, mogła się ruszać, czerpać radość z tego, co robi. Zmarła tydzień temu. Do dziś jest jedną z najwybitniejszy postaci w historii olimpizmu. I węgierskiego, i światowego. To historia Ágnes Keleti.

Dziesięć medali i życzenie księcia

Był rok 1952 roku, a Ágnes Keleti miała na karku 31 lat. Jak na gimnastyczkę – sporo. Nawet w tamtych czasach, gdy sport ten uprawiały w dużej mierze dorosłe kobiety. W Helsinkach zaliczała jednak dopiero swój olimpijski debiut. Cztery lata wcześniej, w Londynie, się nie udało. Była na miejscu, przygotowywała się do startu, trenerzy mówili, że „jest bliska perfekcji”. Węgierki – na tamtych igrzyskach w kobiecej gimnastyce zorganizowano tylko zawody drużynowe – wierzyły w medal.

I wtedy Keleti doznała kontuzji. Dwa dni przed startem.

Reklama

Naderwała więzadło w kostce. O występie nie mogło być mowy. Trzeba było przeboleć ten fakt, ale biorąc pod uwagę jej wcześniejsze doświadczenia – to była tylko mała niedogodność. Ágnes szybko się pozbierała i gdy wyleczyła uraz, ruszyła do dalszych treningów, mając na celowniku wspomniane już Helsinki. Choć wiele osób nie spodziewało się, by miała się tam dostać, biorąc pod uwagę falę nowych rywalek w samych Węgrzech.

A jednak się dostała. Pojechała. Uniknęła kontuzji. I w Finlandii była genialna. Zdobyła złoto w ćwiczeniach wolnych, do tego doszły trzy inne medale. Ten pierwszy olimpijski triumf po latach ceniła zresztą najbardziej. – Jest moim ulubionym, bo ćwiczenia na podłodze były miejscem, gdzie mogłam robić, co chciałam. Mogłam być sobą – mówiła po latach. I to bycie sobą właśnie dało jej złoto. Czy jednak na tym poprzestała?

Nie no, gdzie tam. Miała do odpracowania kilka straconych igrzysk. Dlatego po Helsinkach zamarzył jej się wyjazd i na kolejne, do Melbourne.

Wciąż czułam się na tyle mocna, by odnieść sukces po kolejnych czterech latach. Ale jeszcze ważniejszym argumentem było to, że igrzyska były w Melbourne. Moja siostra, Vera, żyła w Sydney, mogłabym ją dzięki temu odwiedzić – mówiła. Stąd raz jeszcze wzięła się do treningów. Wiek zaczął jednak robić swoje. Ledwie dostała się do coraz mocniejszej kadry Węgier. Mało tego – w trakcie przygotowań do igrzysk omal… nie zginęła.

To było niedługo przed igrzyskami, po rewolucji na Węgrzech. Weszłam do hali sportowej, która przez jakiś czas była zamknięta i otoczona czołgami. Przebierałam się, gdy nagle zbłąkana kula trafiła pół metra ode mnie. Moje stopy wmurowało w ziemię, dopiero dozorca pospieszył mnie, żebym szybko wyszła, bo inaczej mogłabym przypłacić to życiem.

Reklama

I ta sytuacja nie sprawiła jednak, że Keleti się zatrzymała. Węgierka trafiła do Australii, wystąpiła na igrzyskach i… zdobyła sześć medali, w tym cztery złote! Najlepsza była w ćwiczeniach wolnych, na poręczach, równoważni i w drużynowych ćwiczeniach z przyborem. Mało tego, w Melbourne występowała z częściowo zerwanym ścięgnem Achillesa. Sama mówiła potem, że wiele dała jej obecność siostry na trybunach, która przyjechała dopingować Ágnes. Ale ważne okazało się też doświadczenie i umiejętność uspokojenia nerwów. To dzięki nim zdobyła cztery złota, pokonując przy tym między innymi Łarysę Łatyninę – do czasów Michaela Phelpsa najbardziej utytułowaną olimpijkę w historii.

Co jednak ciekawe – najbardziej dumna była z drużynowego triumfu.

Muzyka z tamtego występu wciąż rezonuje w moich uszach, podśpiewuję ją, gdy tylko zechcę – mówiła po latach. – Do tego pomalowałyśmy nasze wstęgi na narodowe barwy, sympatyzując z rewolucjonistami, a odrzucając Rosjan. Jedynie Olga Tass zapomniała swojej wstęgi w pokoju, więc weszła na matę z pomalowaną w inne kolory. Nasz występ był tak dobrze przyjęty, że na życzenie księcia Filipa [męża Elżbiety II, królowej Zjednoczonego Królestwa – przyp. red.] zaprezentowałyśmy go jeszcze raz. Nie wiem, czy coś takiego wydarzyło się kiedykolwiek wcześniej w historii.

Życzenie księcia, oczywiście, zostało spełnione, a Keleti pokazała się w Australii jako jedna z najlepszych gimnastyczek w dziejach. 35 lat na karku, uraz Achillesa, długa podróż, rewolucja na Węgrzech – nic nie przeszkodziło jej w osiągnięciu sukcesu.

Ale trudno się temu dziwić. Doświadczenia jej życia sprawiły, że musiała być gotowa na wielkie wyzwania.

„Nic nie możemy zrobić”

Urodziła się jako drugie dziecko w rodzinie handlarza mięsem, ponad siedem lat po wspomnianej już Verze. Ojciec bardzo chciał syna, gdy więc na świat przyszła druga córka, nieco posmutniał. Ale nigdy nie dał jej odczuć, że jest dzieckiem niechcianym. Wprost przeciwnie: uznał, że skoro nie doczekał się chłopca, to dziewczynkę będzie traktować inaczej, niż to zwykle w tamtych czasach bywało – czyli bez zwracania uwagi na płeć.

Ćwiczenia i sport nigdy nie były ode mnie daleko. Ojciec szybko zaszczepił mi do nich miłość. Pływałam, często wiosłowałam po Dunaju. Gimnastyka przyszła sama z siebie, początkowo niespecjalnie się jej poświęcałam – wspominała Keleti. Dodajmy, że miała też kontakt z szermierką. Poznała w tym czasie też węgierskich olimpijczyków i coraz bardziej się ze sportem lubiła.

Początkowo bowiem nie chciała go uprawiać na poziomie wyczynowym. Jej marzeniem było zostać wiolonczelistką. Do tego też ponoć miała talent, ale w tym samym czasie wraz z ojcem – a potem znajomymi czy trenerami – pływała, wiosłowała, wędrowała po górach, jeździła na nartach czy łyżwach, uprawiała gimnastykę, szermierkę, grała w tenis stołowy… Momentami trudno było wręcz wskazać zajęcie, którym się nie parała.

W końcu uznała, że pragnie spróbować swoich sił w sporcie. Zamarzyły jej się igrzyska, wierzyła, że może na nich wiele osiągnąć.

Dołączyła więc do kilku renomowanych klubów, takich, z których wywodzili się węgierscy olimpijczycy. Szermierki uczył ją na przykład wnuk Józsefa Keresztessy’ego, uznawanego za założyciela węgierskiej szkoły szermierki. Jednak najbardziej pociągać zaczęła ją gimnastyka. Wzięła się za nią późno, dopiero w wieku 16 lat, ale szybko podłapała podstawy i zaczęła się rozwijać.

Z czasem weszła do kadry. Marzenie o igrzyskach wydawało się jak najbardziej realne. A potem przyszła wojna, planowaną w Tokio imprezę odwołano, a Keleti wydalono z klubów, bo na Węgrzech w życie weszło prawo, które odmawiało Żydom możliwości bycia członkami stowarzyszeń. Gdy jej to oznajmiono, prezes jednego z nich stwierdził: „kochamy cię i jesteśmy z ciebie bardzo zadowoleni. Naprawdę nam przykro, ale nic nie możemy zrobić”. I taka była prawda.

Kariera Ágnes Keleti została zastopowana. Zamiast niej zaczęła się walka o przetrwanie.

„Wiedziałam, że to wszystko prawda”

Wszystko było nieopisanie okropne, ale nigdy nie straciłam pozytywnego myślenia. Nigdy nie byłam też przestraszona. Całe życie byłam optymistką, kierowała mną miłość do życia. Nie było innej drogi. Zawsze powtarzałam sobie, że odwaga pewnego dnia zostanie nagrodzona – mówiła Keleti, już lata po wojnie.

W jej trakcie szukała sobie za to miejsca. Nie mogła być członkinią klubów sportowych, nie mogła też pójść na studia. Zamiast tego zatrudniła się więc jako uczennica w warsztacie futrzarskim, ale że często musiała zmieniać miejsce pobytu, pracowała też w fabryce zbrojeniowej, jako pokojówka czy w salonie fryzjerskim. To wszystko była w stanie zrobić jednak tylko dlatego, że w międzyczasie uzyskała fałszywe papiery i przyjęła tożsamość innej kobiety. W tamtym okresie nie była już Ágnes Keleti, stała się Piroską Juhasz. – Dzięki niej przeżyłam. Zamieniłyśmy się ubraniami i papierami. Naśladowałam jej sposób mówienia – wspominała.

Kilkukrotnie była jednak blisko złapania. Raz straże getta odmówiły wypuszczenia jej z zamkniętego terenu, podejrzewając, że niekoniecznie jest tym, za kogo się podaje. Musiała wyrecytować z pamięci treść papierów. Udało się, bo wcześniej studiowała je w każdej wolnej chwili, by wszystko zapamiętać. – To był jeden z najbardziej nerwowych momentów w moim życiu – mówiła.

Gdy sytuacja na Węgrzech się pogorszyła, wyszła za mąż. Rozniosła się bowiem plotka, że zamężne kobiety nie są odsyłane do obozów. Poślubiła przyjaciela, też gimnastyka, choć przyznawała, że gdyby nie wojna, nigdy nie wyszłaby wówczas za mąż. Ich związek rozpadł się zresztą kilka lat później. Keleti otwarcie krytykowała też judaizm i rabinów – ślub wzięła cywilny – którzy, jej zdaniem, wyłącznie pogorszyli sytuację Żydów w jej ojczyźnie.

Wiedzieliśmy, co się stanie, bo przybyli do nas Polacy, którym udało się uciec. Opowiedzieli nam o Auschwitz, o Birkenau. A ci idioci, węgierscy Żydzi, im nie uwierzyli! Ja wiedziałam, że to wszystko to prawda. Dlatego nienawidzę rabinów. Węgierscy rabini sprzedali Żydów nazistom. Powtarzali im, że mają robić to, czego Niemcy chcą, żeby nie zostać skrzywdzonymi – twierdziła jeszcze po latach, wciąż emocjonalnie reagując na tamte wspomnienia.

Wspomnień zresztą było więcej. Wybijało się szczególnie jedno – z wyjątkowo ostrej, wojennej zimy, w czasie której na ulicach Budapesztu leżało mnóstwo ciał. Pamiętała też żółte gwiazdy, które kazano nosić Żydom. Ona takiej nigdy nie założyła, po tym nakazie uciekła na wieś, tam pracowała jako gosposia i ukrywała, że ma żydowskie korzenie.

Wojnę przetrwała. W przeciwieństwie do ponad pół miliona węgierskich Żydów, którzy w jej trakcie stracili życia. Był wśród nich ojciec Ágnes. – To straszna śmierć. Zanim opuściłam dom, mówiłam: „Tato, zrób jak ja, nie czekaj”. A on odpowiedział: „Nie mam już na to siły. Jestem za stary”. – Ojciec więc zginął, ale przetrwały matka i siostra Keleti.

Obie uratowały się dzięki działaniom Raoula Wallenberga, sekretarza szwedzkiej ambasady w Budapeszcie, który bez porozumienia z przełożonymi wystawił około dziesięć tysięcy szwedzkich paszportów dla węgierskich Żydów. Do tego kupował domy i budynki, w których ukrywali się uciekinierzy. Regularnie przekupywał też przedstawicieli węgierskiego rządu oraz niemieckich oficerów. Według szacunków mógł uratować nawet sto tysięcy Żydów.

Raoul Wallenberg. Fot. Wikimedia

W styczniu 1945 roku został aresztowany przez NKWD i wywieziony do Moskwy pod zarzutem szpiegostwa. Jego dalsze losy pozostają nieznane, najpewniej zmarł w którymś z radzieckich więzień lub obozów pracy.

W poszukiwaniu domu

Dalsze losy Keleti już znacie. Kontuzja w Londynie, świetny występ w Helsinkach i absolutnie genialne igrzyska w Melbourne. Po nich Ágnes postanowiła zostać w Australii. Zresztą zawsze powtarzała, że sport był dla niej sposobem na zwiedzenie świata i zobaczenie wielu miejsc. I może dlatego się nie denerwowała, bo zwycięstwo obchodziło ją w drugiej, może nawet trzeciej kolejności. Sam fakt występu był już istotny, bo pozwalał spełniać marzenia.

W 1956 roku marzeniem stało się pozostanie z dala od ojczyzny. Po nieudanym powstaniu węgierskim nie chciała wracać do Budapesztu. Wolała zostać w Australii z rodziną. Dostała azyl polityczny, zaczęła pracować w fabryce. Początkowo myślała, że pozostanie na Antypodach, zresztą z czasem przyleciała tam też jej babcia, która w zamian za paszport pozostawiła na Węgrzech właściwie wszystkie swoje rzeczy.

Ale Ágnes nie potrafiła się zadomowić po drugiej stronie świata. Ostatecznie trafiła więc do Izraela.

Zaprosił mnie tam Zoltán Drückstein, były znajomy, który odkrył mnie jako gimnastyczkę, gdy byłam nastolatką. Poleciałam do Monachium, potem trafiłam do Tel Awiwu. Wujek Drücki przywitał mnie słowami: „możesz być tu ładna, ale nie inteligentna”. A że nigdy nie byłam ładna, to nie miałam wielkich nadziei. Ale ostatecznie tam utknęłam. Kupiłam nieco sprzętu gimnastycznego i zaczęłam uczyć tego sportu. Wkrótce zostałam liderką całego programu gimnastycznego w Izraelu – wspominała.

Praca nie była łatwa. Krajowego wsparcia brakowało, wiele rzeczy Keleti załatwiała na własną rękę. Ale cieszyła się z niej, bo miała zajęcie, które jej się podobało – uwielbiała uczyć – i związane z jej ukochanym sportem. Dodatkowo, co często podkreślała, Izrael był pierwszym miejscem od dzieciństwa, gdzie czuła się jak w domu. Bo nie wyróżniała się jako Żydówka, a była po prostu kolejną osobą w tłumie. Zresztą wkrótce znalazła w Izraelu męża i urodziła dwójkę dzieci. Mówiła, że to jej „kolejne dwa olimpijskie złota”.

Ale to nie tak, że ten kraj to dla niej tylko szczęście.

Miałam sporo szczęśliwych dni, ale niemal nieustannie byłam skonfliktowana z władzami, bo nie bałam się mówić, co myślę. Zwykle jako ostatnia dostawałam przez to podwyżkę, a nie zarabiałam dużo. Zarabiałam więcej niż mogłabym na Węgrzech, ale równocześnie życie w Izraelu było droższe – wspominała. Mimo wszystko wiodła jednak życie, które jej się podobało. Narzekać mogli za to… jej wychowankowie.

Była bowiem wymagającą trenerką. Nie odpuszczała. Uważała, że jeśli ktoś chce występować w zawodach, szybko musi oswoić się z presją i nerwami. Stąd na treningach wprowadzała momentami reżim, popychając dzieciaki do przekraczania granic. – Nie było z nią lekko. Pamiętam, jak powiedziała jakiejś dziewczynce, poprawiając jej formę: „Nie otwieraj swoich nóg jak tak. To jeszcze nie noc” – wspominał Sergiusz Lipczyc, były bokser, który akurat widział trening gimnastyczek.

Ostatecznie jednak to działało. Izraelska gimnastyka rozwinęła się właściwie wyłącznie dzięki działaniom Keleti. Owszem, nigdy nie weszła na poziom taki, jaki prezentowała Ágnes – co zresztą sama Keleti często zrzucała na brak wsparcia ze strony sportowych władz – ale zanotowała wielki progres. Pięciokrotna mistrzyni olimpijska poświęciła jej zresztą ponad dwie dekady pracy, od początku ucząc w Izraelu nie tylko tego, jak gimnastykę uprawiać, ale i jak ją trenować oraz co jest potrzebne do odniesienia sukcesu. Dbała o sprzęt, infrastrukturę, walczyła z brakami finansowymi.

Do dziś powtarza się, że izraelska gimnastyka to właściwie jej dzieło. Ona sama była jednak krytyczna.

Niczego nie osiągnęliśmy. Nie mogliśmy, gdy świat trenował dwa razy dziennie, a my robiliśmy to trzy razy w tygodniu. Nie osiągnęłam sukcesu w Izraelu – mówiła. Wielu z jej byłych podopiecznych jednak się z tym stwierdzeniem nie zgadza. Bo choć faktycznie – medali nie zdobywali, to wszyscy podkreślają, że Keleti nauczyła ich nie tylko sportu, ale też życia i tego, jak się nim cieszyć oraz jak w nim postępować.

A to równie ważne. O ile nie ważniejsze.

Wesołe jest życie staruszki

Na emeryturze Ágnes żyła po swojemu. Przez lata była aktywna. Jeszcze na krótko przed setnymi urodzinami mogła robić szpagaty, choć z czasem zabroniła jej tego opiekunka. Wtedy dziennikarzom prezentowała co najwyżej szpagat na stojąco, wyciągając nogę nad głowę. Przez lata nie wracała też do ojczyzny – na powrót sprowadziła się tam dopiero na starość, wcześniej odwiedzając ją ledwie kilkukrotnie przez ponad trzy dekady.

Początkowo miała problem, by Węgry ponownie nazywać domem. Przeżycia z czasów wojny i powstania wciąż były w jej pamięci zbyt żywe. Dopiero po kilku latach to słowo pojawiło się w jej wypowiedziach. I tak jak wcześniej w Izraelu, tak w ojczyźnie faktycznie ten dom znalazła.

Wspomniani dziennikarze odwiedzali ją regularnie, właściwie co roku na urodziny, a czasem i przy okazjach takich jak wręczenie kolejnego odznaczenia, których z czasem otrzymała mnóstwo – zarówno z Izraela, jak i Węgier, a zdarzały się i międzynarodowe. Każdemu opowiadała, jak żyje. Zmieniało się to, oczywiście, z czasem.

Gdy miała 90 lat chodziła pływać i spacerować, ba, zdarzało jej się nawet wiosłować po Dunaju, nadal też bez problemu się rozciągała. W wieku 95 wyciągała opiekunki na piwo i nie rezygnowała z aktywności. Równoważyła nią pociąg do słodyczy, których odmawiała sobie przez lata, żeby przypadkiem „nie urósł jej tyłek”. Medali olimpijskich, o które pytali wszyscy odwiedzający, z czasem nie mogła nawet znaleźć. Nie zależało jej na nich przesadnie. Mówiła, że ważniejsze jest to, że wciąż żyje i jest w dobrej formie, a przez to może cieszyć się życiem.

Ágnes Keleti w wieku 100 lat. Fot. Róth Tamás/Wikimedia

Mam dobre życie – powtarzała regularnie. Dopiero ostatnie dwa lata spędziła na wózku, po upadku i operacji. Ale i wtedy nie straciła swojego humoru. Nadal każdy dzień spędzała z uśmiechem na ustach, zabawiała się rozmowami z opiekunkami czy odwiedzającymi ją gośćmi. Setne urodziny – wtedy jeszcze była sprawna – świętowała w tak dużym gronie, że potrzebna była kolejność wejść. – Najpierw oficjele, potem dziennikarze, a gdy oni wyjdą, rodzina i przyjaciele – opisywała.

Nie uważała się za wybitną postać. Gdy wyszła jej biografia (jedna z wielu) zatytułowana „Królowa gimnastyki” powtarzała, że to spora przesada. Lubiła się śmiać, lubiła bawić, nie traktowała siebie zbyt poważnie. – Jestem silna. I niemądra – twierdziła regularnie. Nie przerażało ją też to, że już kilka lat temu została najstarszą żyjącą medalistką olimpijską. Powtarzała, że nigdy nie patrzy w lustro i dzięki temu nadal czuje się młodo. A te sto lat minęło, jak sześćdziesiąt.

Gimnastyka? Poza tym, że długo sama ją praktykowała, to czasem oglądała. Podobnie jak sport ogółem. Choć raczej przy okazji największych imprez. W jej dyscyplinie nie podobało jej się odejście od zjawiskowości na rzecz siły. Uważała też, że za bardzo obniżył się wiek zarówno pierwszych treningów, jak i występów na największych scenach. – To niszczy te dzieci. Nie powinno się zaczynać treningów tak wcześnie. Po pierwsze powinno się rozwijać umysły dzieci, nie ich ciała – mówiła.

Dodawała też, że nie podoba jej się to, jak bardzo kluczowe stało się zwycięstwo. Uważała, że gimnastyka utraciła swe piękno. Nadal podziwiała najlepsze zawodniczki – jak Simone Biles – ale jednak jej zdaniem to nie było już to. Choć igrzyska regularnie oglądała mimo tego. Również te paryskie, w trakcie których miała przecież już 103 lata.

104 nie dożyła. Zmarła na tydzień przed urodzinami. Ale jej przeżyciami i tak można by obdzielić kilka osób. Radością, jaką czerpała z każdego dnia – również.

SEBASTIAN WARZECHA

Źródła cytatów: Die Welt, Olympics.com, The Telegraph, Guardian, Nemzeti Sport, Shoshana Kordova, Index.hu, JTA.org, Times of Israel, Washington Post, Sportall.Blikk.Hu (za Przeglądem Sportowym).

Czytaj też:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Bochum wywalczyło punkty poza boiskiem. Zwycięstwo pomimo remisu

Antoni Figlewicz
0
Bochum wywalczyło punkty poza boiskiem. Zwycięstwo pomimo remisu
Anglia

Manchester City sięga głęboko do kieszeni. Miliony na obrońcę

Patryk Stec
0
Manchester City sięga głęboko do kieszeni. Miliony na obrońcę

Igrzyska

Anglia

Kibicu Liverpoolu: pij mleko, bo będziesz grał w Accrington Stanley

AbsurDB
3
Kibicu Liverpoolu: pij mleko, bo będziesz grał w Accrington Stanley

Komentarze

5 komentarzy

Loading...