Austria, Niemcy, Norwegia, Słowenia, Japonia i Polska. Choć ostatni sezon w naszym wykonaniu był taki, że moglibyśmy się nad obecnością w tym gronie zastanowić, to jednak od kilkunastu lat jednak tak wygląda najlepsza szóstka Pucharu Świata w skokach narciarskich. To skoczkowie z wymienionych nacji rozdają w nim karty, a reszta… nie tyle tego nie robi, co rzadko podchodzi do stołu na partyjkę – choć akurat w ostatnim sezonie minimalnie się to zmieniło. Czy więc mniejsze państwa mają w świecie skoków jeszcze swoje miejsce, czy też powoli będą z niego znikać?
172 konkursy
W zeszłym sezonie Pucharu Świata konkursy wygrywali przedstawiciele pięciu nacji – wszystkich, z wyjątkiem Polski, ze wspomnianej Wielkiej Szóstki skoków. Na podium stali do tego zawodnicy dwóch kolejnych – Aleksander Zniszczoł zadbał o interesy Biało-Czerwonych, a Gregor Deschwanden wyskakał dwa podia Szwajcarom. I to drugie to już niespodzianka – w poprzednich trzech sezonach żaden z przedstawicieli państw spoza „Big 6” nie wkradł się na “pudło”.
A jeśli chodzi o opcjonalne zwycięstwo – to już w ogóle długie oczekiwanie.
Podsumował je, na łamach portalu „X”, Adam Bucholz ze skijumping.pl, czyli najbardziej znany skokowy statystyk, który postanowił sprawdzić, od ilu konkursów indywidualnych zawodów nie wygrywali przedstawiciele danej nacji. Polacy – którzy nie triumfowali przez całą zimę – na liczniku mają ich w tym momencie 38. A co dzieje się za naszymi plecami?
Ano ogółem to jest przepaść. I to ogromna. Następni w kolejce są bowiem Rosjanie, którzy na liczniku mają… 172 konkursy. Ich ostatni triumf to wygrana Jewgienija Klimowa w listopadzie 2018 roku w Wiśle. A że aktualnie skakać w Pucharze Świata – zresztą słusznie – reprezentanci Rosji nie mogą, to wiadomo, że tej serii nie przerwą. Poniżej 300 konkursów mieszczą się jeszcze Czesi (225, Roman Koudelka, też w Wiśle, ale w marcu 2016 roku), Szwajcarzy (278, Simon Ammann, listopad 2014 w Ruce) i Finowie (298, Anssi Koivuranta, styczeń 2014 w jednoseryjnym konkursie w Innsbrucku).
A dalej? Dalej to już nie ma czego zbierać, bo mówimy o XX wieku. Włosi ostatni triumf zaliczyli w lutym 1995 roku, 773 konkursy temu. Francuzi dwa tygodnie wcześniej (777), Szwedzi pod koniec sezonu 1990/91 w Planicy (847), Amerykanie na koniec Turnieju Czterech Skoczni 1988/89 (902), a Kanadyjczycy przebili już 1000 konkursów oczekiwania – Horst Bulau wygrał dla nich ostatni konkurs w grudniu 1983 roku (1023).
Oczywiście, dużo jest nacji, które w PŚ pojawiają się w miarę regularnie, a nie zanotowały jeszcze żadnego zwycięstwa. Mówimy tu choćby o Bułgarii, która aktualnie jest w cyklu obecna za sprawą Władimira Zografskiego, czy Estonii, która ma kilku skoczków z potencjałem, a i w przeszłości bywało, że jej przedstawiciele w miarę regularnie punktowali. Nie wygrywali też nigdy Kazachowie czy Słowacy, których kiedyś było w PŚ całkiem sporo.
Co to wszystko oznacza? Ano w skrócie – że skoki to zabawa kilku nacji. Obecnie jednak zabetonowana chyba jeszcze bardziej, niż kiedyś.
FIS miał rację?
Choć to nie tak, że nie próbuje się tego zmienić. Spójrzmy na cztery ostatnie sezony – taki zakres wybraliśmy ze względu na pandemię. Ona bowiem w świecie sportu nieco pozmieniała, a sezon 2019/20 w sportach zimowych kończył się przedwcześnie, urywając nagle z powodu zagrożenia zarażeniami.
Dlatego wyliczenia zaczynamy od kolejnej zimy, 2020/21. Spojrzeliśmy na to, jak wówczas radziły sobie kraje spoza Wielkiej Szóstki.
I był to sezon tak naprawdę dość typowy. W Pucharze Świata zapunktowało wówczas 20 zawodników z nacji „mniejszych”. Prym wiodły tu zwłaszcza trzy kraje. Pięciu skoczków z punktami PŚ miała Rosja, a po trzech – Finlandia oraz Szwajcaria. I to nikogo nie powinno zaskoczyć, w końcu Rosjanie mieli w pewnym momencie spore nakłady na skoki, istnieją też u nich pewne tradycje z tym sportem związane. A co do tradycji – no to Szwajcarzy i Finowie (zwłaszcza) nieco by mogli o nich powiedzieć. Zresztą ten ostatni kraj jest najlepszym przykładem na to, że skoki wymierają. Przecież jeszcze na początku tego stulecia to Finowie rywalizowali o miano najlepszej nacji w świecie tego sportu.
A dziś? Dziś próbują podźwignąć się ze zgliszczy. I od (co najmniej) dobrej dekady im to nie wychodzi.
Kolejny sezon? Właściwie powtórka. Punktowali zawodnicy z dziewięciu krajów (tyle samo co w 2020/21) spoza Wielkiej Szóstki, a było ich 19. Rosjanie znów mieli pięciu, Szwajcarzy czterech, a Finowie trzech. Innymi słowy: trzy z dziewięciu krajów odpowiadały za 12 z 19 zawodników. Pytaniem pozostawało więc: co stanie się kolejnej zimy, gdy Rosjan zabraknie z oczywistych (i słusznych) powodów?
Wyszło, że – paradoksalnie – liczby wzrosły. I zawodników, i krajów. Punktowało bowiem 25 skoczków z „drugiego świata”, reprezentujących aż 12 krajów. Zaskoczyły przede wszystkim Stany Zjednoczone, które w dwóch poprzednich sezonach miały jednego zawodnika w punktach, a w 2022/23 trafiło się aż czterech. Swoje punkciki zgarnęły też m.in. Kazachstan czy Rumunia. Ale to dopiero poprzedniej zimy – choć liczby w pewnym sensie się zmniejszyły – można było zauważyć wzrost udziału krajów spoza Wielkiej Szóstki.
Bo niby znów wróciliśmy do 19 zawodników, reprezentujących 10 państw. Ale spójrzmy na łączna liczbę punktów, jakie skoczkowie spoza Wielkiej Szóstki zdobywali w ostatnich czterech sezonach:
- 2020/21 – 980 punktów.
- 2021/22 – 1312 punktów.
- 2022/23 – 982 punkty.
- 2023/24 – 1993 punkty!
Wzrost da się odnotować gołym okiem. Oczywiście, pewna w tym zasługa m.in. Gregora Deschwandena, który dwa razy stanął na podium i łącznie zebrał 552 oczka. Ale to tylko lider tego “ruchu”. A i zawodnicy, którzy byli dalej, punktowali całkiem solidnie. Zresztą można wyrazić to i w inny sposób – na potrzeby tego tekstu postanowiliśmy przygotować bowiem inną statystykę. By wyeliminować czynniki losowe – głównie szczęście do warunków lub słabo obsadzone konkursy w Rumunii czy Japonii – uznaliśmy, że warto spojrzeć na to, ilu zawodników spoza krajów Wielkiej Szóstki zdobyło w sezonie co najmniej 10 punktów, ale rozłożonych przy tym na trzy konkursy.
Wymóg niespecjalnie wygórowany (wystarczyło trzykrotnie zająć miejsce wyższe niż 28.), ale jednak okazało się, że potrafi solidnie przerzedzić towarzystwo.
- 2020/21 – 10 skoczków (z 20 punktujących ogółem).
- 2021/22 – 12 skoczków (z 19).
- 2022/23 – 13 skoczków (z 25).
- 2023/24 – 15 skoczków (z 19).
Ostatni sezon pokazuje więc, że większa liczba zawodników zaczęła regularnie punktować i to mimo nieobecności Rosjan, którzy – jak wspomnieliśmy – w 2021 czy 2022 roku stanowili sporą część tej statystyki. Wśród punktujących regularnie zeszłej zimy znaleźli się: Władimir Zografski (Bułgaria), Roman Koudelka (Czechy), Artti Aigro (Estonia), Aanti Aalto, Niko Kytosaho, Eetu Nousiainen (Finlandia), Erik Belshaw, Tate Frantz (USA), Simon Ammann, Gregor Deschwanden, Remo Inhof, Killian Peier (Szwajcaria), Jewhen Marusiak (Ukraina), Giovanni Bresadola i Alex Insam (Włochy). Warto dodać, że z punktami skończyli też sezon reprezentanci Francji i Turcji.
Wychodzi więc, że zmiana, która przed tamtym sezonem była szeroko dyskutowana – minimalne ograniczenie kwot startowych dla najlepszych reprezentacji – przyniosła skutek i skoczkowie z krajów słabiej w świecie skoków „poważanych”, zaczęli w miarę regularnie lądować w najlepszej “30”. Oczywiście, zbiegło się to w czasie z rozwojem kilku utalentowanych zawodników – jak Tate Frantz, Erik Belshaw czy Jewhen Marusiak – ale finalny efekt wygląda nieźle.
Czy jednak będzie to zmiana, która utrzyma się w dłuższym okresie – przekonamy się po tej zimie. Bo są też inne czynniki, które trzeba wziąć pod uwagę.
Na zapleczu rządzą wielcy
Jeśli interesujecie się skokami na tyle, że śledzicie wyniki trzeciej ligi – czyli FIS Cupów – łatwo zobaczycie, że nacją, na której opiera się ta dyscyplina, są w tym momencie Austriacy. W zawodach, w których powinna być szkolona młodzież przez wszystkie kraje, chcące liczyć się w również w PŚ, właściwie tylko reprezentanci Austrii skaczą w dużej liczbie. I kończy się to tak, że w zeszłym sezonie cała najlepsza ósemka klasyfikacji generalnej to właśnie Austriacy.
Dalej? Polak (Adam Niżnik) i Niemiec. W kolejnej dyszce – dwóch Biało-Czerwonych, dwóch Niemców i sześciu Austriaków. Dopiero na 22. miejscu pierwszy zawodnik spoza tych trzech nacji (Słoweniec), a na 24. pierwszy spoza krajów Wielkiej Szóstki – Kazach, Danił Wasiljew.
Ogółem w ostatnich czterech sezonach tylko czterech zawodników spoza „Big 6” skończyło w TOP 20 klasyfikacji generalnej FIS Cup. Trzech na 14. miejscu, jeden na 19. W trzeciej lidze skoków mniejsze kraje nie istnieją. A czy w drugiej – Pucharze Kontynentalnym – jest lepiej? Nie no, gdzie tam. Tam w TOP 20 nie było nikogo. W TOP 30 generalki w sezonie 2020/21 znalazł się jeden zawodnik – Eetu Nousiainen. W kolejnych trzech nie było nikogo.
Oczywiście, za taki stan rzeczy odpowiada głównie fakt, że mniejsze kraje wysyłają swoich skoczków na Puchary Świata niemal od razu po tym, gdy ci dostaną prawo startu w nich. Estończycy, Turcy czy Rumuni nie mają tylu zawodników, by część posyłać na PŚ, część na PK i interesować się jeszcze FIS Cupem. Brakuje też środków na to, by w kilku różnych grupach podróżować po Europie czy świecie. A więc trzeba się decydować, a najwięcej sensu ma w takim układzie skakanie w Pucharze Świata. Nawet jeśli się tam nie punktuje.
A to nie tak, że talentów w tych krajach nie ma. W ostatnich czterech edycjach MŚ juniorów medale zdobyło trzech skoczków spoza Big 6. Inna sprawa, że trudno jest przełożyć to na seniorskie zawody. Bo zgarniali je:
- 2020/21 – Dominik Peter, Szwajcaria (brąz).
- 2022/23 – Vilho Palosaari, Finlandia (złoto).
- 2023/24 – Erik Belshaw, USA (srebro).
Wszyscy oni zdążyli pokazać się w Pucharze Świata, ale Peter… po poprzednim sezonie skończył karierę. W wieku zaledwie 22 lat. Miał problemy zdrowotne, związane w dużej mierze z zaburzeniami żywienia i wynikającymi z nich kwestiami psychicznymi. Szwajcaria w ten sposób straciła więc skoczka ze sporym potencjałem. Palosaari, niespodziewany mistrz, skakał na najwyższym poziomie niewiele, nie ma go też w Lillehammer, w inauguracyjnych zawodach tegorocznego PŚ. I jedynie Belshaw może powiedzieć, że na razie jego rozwój przebiega zgodnie z oczekiwaniami.
Czy jednak i ten sezon będzie tak udany – a nawet lepszy – jak poprzedni, gdy zdobył 137 punktów? Przekonamy się. Bo to regularność skakania na solidnym poziomie jest często problemem skoczków spoza krajów Wielkiej Szóstki. Tylko dwóch takich zawodników potrafiło zdobyć ponad sto punktów w PŚ w ostatnich dwóch sezonach – to Giovanni Bresadola (170 i 175 punktów) oraz Gregor Deschwanden (270 i 552).
W sezonie 2024/25 zadanie utrzymania się na tym, całkiem solidnym, poziomie stoi też przed wspomnianym Belshawem (137), Romanem Koudelką (163), Niko Kytosaho (189) i Alexem Insamem (215). Całkiem niespodziewanie mamy więc w tym towarzystwie dwóch Włochów, warto to odnotować. Bo możliwe, że ci będą z czasem choć po części nawiązywać do osiągnięć Roberto Cecona.
A skoro o tym mowa…
Jak było za Małysza?
Czasy najbardziej intensywnej Małyszomanii – od sezonu 2000/01 do 2003/04 (gdy Adam nie zdobywał już Kryształowej Kuli, ale nadal trwała u nas ogromna fascynacja skokami) kojarzą nam się z tym, że na starcie zawodów stawało znacznie więcej zawodników. I to prawda. Zdarzało się nawet, że w kwalifikacjach pojawiało się po stu skoczków. Prawda jest jednak taka, że jeśli chodzi o tych, którzy punktowali… wszystko wyglądało podobnie.
Inna sprawa, że nie istniało wtedy coś takiego jak „Wielka Szóstka”. Jeśli już, trzeba by określić to „Siódemką”, bo Finowie skakali na znakomitym poziomie. Można by też pójść w inną stronę i uznać, że na przykład Polska do tego towarzystwa się nie łapie, a robi to tylko Adam Małysz. Momentami słabiej skakali też Słoweńcy, a Norwegowie dopiero zaliczali przełom po słabszych latach. W sezonie 2003/04 w Pucharze Narodów wyprzedzili nas za to… Szwajcarzy. Niemniej, przyjmując założenia takie jak wcześniej, a rozszerzając to tylko do Wielkiej Siódemki – z Finami – wygląda to tak:
- 2000/01 – punktowali zawodnicy 8 krajów spoza BIG 7, 12 zawodników zmieściło się w wytycznych (minimum 10 punktów zdobytych przy udziale w drugiej serii w co najmniej trzech konkursach).
- 2001/02 – 10 krajów, ale tylko 10 skoczków w wytycznych.
- 2002/03 – 10 krajów, 11 skoczków.
- 2003/04 – 11 krajów, ale tylko 6 (!) skoczków.
Skąd tak słaba obsada słabszych państw wśród zawodników, którzy regularnie łapali się w punkty? Prosta sprawa. Przy mocnej czołówce, składającej się z większej liczby państw, trudniej było o rotacje w najlepszej „30”. Do tego nie zdarzały się niespodzianki w kwalifikacjach, bo najlepsza „15” miała pewne wejście do konkursu. Tych ostatnich było zresztą mniej, kalendarz nie był tak wypchany. I efekt był ostatecznie taki, że trzeba było faktycznie skakać na pewnym poziomie, by załapać się na regularną walkę o punkty.
Zwykle robili to więc przedstawiciele tych nacji, które skokowo stały nieźle – Czechów (Jakub Janda czy Michal Doleżal) lub Szwajcarów (Simon Ammann i Andreas Kuettel). Rzadziej dostawali się do drugiej serii Francuzi (tu głównie świetny Nicolas Dessum, później też Emmanuel Chedal) czy Rosjanie (choćby Dmitrijowie: Ipatow lub Wasiljew).
Gdzie więc kryje się różnica pomiędzy czasami Adama Małysza a obecnymi? W tym, ile ekip stawało na starcie kwalifikacji. Choć w ostatnich latach i tak pojawiły się w PŚ kraje nowe lub z dawna niewidziane – Ukraina, Turcja czy Rumunia – to choćby w sezonie 2001/02 (genialnie pod tym względem obsadzonym), oglądać mogliśmy w trakcie PŚ przedstawicieli 25 krajów. W tym takiej skokowej „egzotyki” – patrząc z dzisiejszej perspektywy – jak Kirgistan, Słowacja, Holandia czy Wielka Brytania.
Na starcie kwalifikacji do zawodów Pucharu Świata w sezonie 2023/24 stanęło za to 18 krajów. Różnica jest łatwo dostrzegalna.
Czy coś się zmieni?
Na tak postawione pytanie niestety łatwo odpowiedzieć: nie, nie sądzimy. A przynajmniej nie w najbliższym czasie. Problemów skoków narciarskich jest po prostu zbyt wiele, by można je było szybko rozwiązać. W wielu miejscach – Czechy! – niszczeje infrastruktura, a zadbanie o nią i utrzymanie w dobrym stanie to zbyt duże wydatki, by się to opłacało. Szczególnie, że zmniejsza się też liczba osób czynnie uprawiających skoki narciarskie. Bo brakuje między innymi trenerów, którzy wyszukiwaliby chętnych zawodników. A gdy ci się znajdą, często brakuje skoczni.
Błędne koło, sami rozumiecie.
W dodatku brakuje też… zim. Te są coraz krótsze i cieplejsze, trudniej utrzymać śnieg na zeskoku. Zresztą możliwe, że skoki za jakiś czas staną się sportem całorocznym, który częściowo będzie organizowany na igelicie, a częściowo na śniegu, ale nie na zasadzie osobnych rywalizacji (Letniego Grand Prix i Pucharu Świata), a większej, wielomiesięcznej walki o najwyższe laury. Choć tego FIS na razie chce raczej uniknąć.
Na ten moment w wielu krajach skoki na najwyższym poziomie trzymają się na barkach pojedynczych zawodników. W Turcji to Fatih Arda Ipcioglu. W Bułgarii Władimir Zografski. W Ukrainie utalentowany Jewhen Marusiak. A w Estonii Artti Aigro. Owszem, niektóre nacje w ostatnich latach odżyły – to między innymi Włosi czy Amerykanie. Ale inne coraz bardziej znikają – jak Czesi (bo ile może to ciągnąć stuletni Roman Koudelka?) czy Kanadyjczycy. Nadzieją dla części z nich są z pewnością skoki kobiet, bo na przykład Alexandra Loutitt z Kanady należy do ścisłej czołówki najlepszych zawodniczek. Ale tam są i mniejsze fundusze, i mniej sponsorów, i mniejsze zainteresowanie fanów. Bez skoczków na dobrym poziomie, łatwo może to upaść.
Po prostu nie ma jak więc napisać, że idzie to wszystko w dobrą stronę. Bo nawet jeśli gdzieś robi się krok do przodu, to w innym miejscu chodzi się do tyłu.
Trudno więc uwierzyć, że skoki narciarskie mogą stać się sportem, w którym liczyć w walce o podia będzie się na przykład – ot, żeby nie przesadzić – dziesięć krajów. A to przecież nie tak wiele. Ba, możliwe, że za kilka lat Polacy spadną na przykład na poziom z początku XXI wieku, ale… bez Małysza. Nie wiadomo też, co z Japończykami, którzy w ostatnich sezonach mieli wybitnego Ryoyu Kobayashiego, ale reszta zawodników skakała różnie. Problemy – między innymi finansowe – mają też Norwegowie.
Skoro więc u potęg jest różnie, jak ma być znakomicie u krajów, które w skokach czy to dopiero się rozwijają, czy próbują nawiązać do swoich lepszych czasów? Możliwe, że gdy znikną jednostki, które teraz zaznaczają ich obecność w PŚ, z cyklu znikną całkowicie i te państwa. A wtedy skoki może czekać prawdziwy kryzys. Bo Austriacy mogą rywalizować sami ze sobą w FIS Cupie. Ale w PŚ taka sytuacja byłaby początkiem końca tej dyscypliny.
Dlatego FIS ma przed sobą wielką misję: zadbać o to, by kraje skokowego drugiego czy nawet trzeciego świata chciały się rozwijać i stawiać na ten sport. Pierwszy krok – zeszłej zimy – dał jakieś efekty. Pytanie, czy kolejne (jak ograniczenie liczby kombinezonów możliwych do użycia, które weszło w życie przed tym sezonem, a ma ograniczyć przewagę technologiczną najlepszych nacji) też okażą się w jakiś sposób skuteczne.
Pozostaje trzymać kciuki, by tak właśnie było. Oraz by statystyka z początku tego tekstu za jakiś czas okazała się już nieaktualna i Szwajcarzy, Czesi czy Finowie zaliczyli kolejne zwycięstwa w zawodach najwyższej rangi.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj też:
- Pięć pytań przed sezonem skoków. Czy nasi skoczkowie odpalą?
- Trenował Norwegów, pomoże naszym? “Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]
- Wszyscy następcy oraz kompani Stocha, Kubackiego i Żyły. Kiedy ktoś odpali na dobre?
- Kraft na drodze do kolejnych sukcesów. Czy zostanie najlepszym skoczkiem w historii?
- Według FIS Kobayashi nie pobił rekordu świata. Tylko co z tego? [KOMENTARZ]
- Trzy lata rządów Sandro Pertile. Stare problemy zostały, ale za to doszły nowe