Jest synem dwójki trenerów. Jego mama zabierała go na treningi siatkówki, a ojciec zaraził miłością do futbolu amerykańskiego. Oboje chcieli przede wszystkim, żeby został liderem i przykładem dla innych. Tak też się stało. Quinn Isaacson do dzisiaj śledzi mecze Chicago Bears, ale błyszczy na boisku siatkarskim. Steam Hemarpol Norwid Częstochowa to największa pozytywna niespodzianka PlusLigi, a sam Amerykanin dał się już poznać jako perełka. Kapitalny rozgrywający i być może przyszły numer jeden w kadrze USA. Zapraszamy na wywiad.
Zapraszamy do lektury wywiadu z amerykańskim siatkarzem.
KACPER MARCINIAK: Przyjęło się, że młodzi Amerykanie zaczynają od gry w koszykówkę, futbol czy baseball. A ty jako dziecko oglądałeś w wózku mecze siatkówki.
QUINN ISAACSON: Tak! Od kiedy pamiętam, moja mama była trenerką oraz zawodniczką siatkówki. Często zabierała mnie na treningi, bo akurat nikt inny nie mógł się mną zająć. Siedziałem więc wtedy w wózku i oglądałem.
Ale jako dziecko uprawiałem różne dyscypliny. Grałem w baseball. Przez całe liceum trenowałem też koszykówkę. Mój tato jest za to trenerem futbolu amerykańskiego – pracował w NFL (Green Bay Packers), a w poprzednim sezonie w rozgrywkach uniwersyteckich (Iowa). Więc siłą rzeczy ta dyscyplina też mnie przyciągnęła. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że siatkówka najlepiej mi wychodzi. Obok koszykówki. To były moje dwa najmocniejsze sporty.
A jak daleko sięgały siatkarskie korzenie w twojej rodzinie?
Z tego co kojarzę, zaczęło się właśnie od mamy. Grała w pierwszej dywizji rozgrywek uczelnianych, więc na całkiem wysokim poziomie. Ale nikt inny w mojej rodzinie nie zajmował się siatkówką. Dopóki nie pojawiłem się ja.
Twoja mama jest też właścicielką klubu nieopodal Chicago.
Zgadza się. Początkowo była trenerką w szkole średniej, a potem ruszyła z programem klubowym. Inna sprawa, że termin „klub” w Stanach Zjednoczonych odnosi się do trochę innych rzeczy niż w Polsce. Nie chodzi o profesjonalny zespół siatkówki, a taką drużynę, do której możesz się zapisać i w barwach której podróżujesz i grasz mecze. Ale zgadza się – jest właścicielką klubu. Zacząłem w nim grać, kiedy miałem dziesięć lat. A przestałem dopiero po skończeniu liceum.
Na początku swojej przygody z siatkówką występowałeś w mieszanych zespołach. Z chłopakami i dziewczynami. W Polsce byłoby to nie do pomyślenia.
Jak jesteś dzieckiem w Stanach i chcesz grać w siatkówkę, to trudno jest znaleźć drużynę chłopców w twoim wieku. Więc kiedy miałem dziesięć lat, to faktycznie występowałem w zespole do lat dwunastu, w którym połowę składu stanowiły dziewczyny, a połowę chłopaki. Dopiero dwa lata później dołączyłem do całkowicie męskiej grupy.
Inna sprawa, że składała się ona z czternastolatków, więc miałem być najmłodszy. Ale stwierdziłem, że dobra, niech będzie. Dopiero, kiedy sam skończyłem czternaście lat i poszedłem do liceum, udało mi się trafić na drużynę swoich rówieśników.
Trudno było rywalizować z dzieciakami starszymi o dwie wiosny?
Na pewno było dziwnie. Ale kiedy jesteś młody, to po prostu kochasz sport i kochasz go uprawiać. Więc nie przejmujesz się innymi czynnikami. Sam fakt, że mogłem być w grupie samych chłopaków, nawet starszych ode mnie, sporo mi dał. Wszedłem na wyższy poziom siatkarski, choć oczywiście nie myślałem wtedy w takich kategoriach. Kiedy jednak widzisz, że zawodnicy wokół ciebie grają świetnie, to sam chcesz grać świetnie.
Jak ustaliliśmy: jesteś synem dwójki trenerów. Starali się wykształcić u ciebie cechy lidera, zrobić z ciebie wzór do naśladowania?
Być może nie starali, ale wychodziło to naturalnie. Ze swojego doświadczenia doskonale wiedzieli, jak powinien prowadzić się sportowiec, jak powinien zachowywać się na boisku. I kiedy byłem nastolatkiem, zwracali na to uwagę chyba bardziej, niż na poziom mojej gry. Patrzyli, jak traktowałem innych zawodników. Jak reagowałem na złe decyzje sędziego. Albo jaki obraz mojej osoby mieli koledzy z drużyny. Chcieli wychować dobrego człowieka i lidera. A to też przekładało się na stawanie się dobrym zawodnikiem.
A dla ciebie to było wyzwanie – wchodzenie w rolę lidera?
Na pewno musiałem nad tym pracować. Choć jak jesteś młodym zawodnikiem, to sam fakt bycia jednym z lepszych w drużynie sprawia, że inni chcą za tobą pożądać. Tak to wygląda: dzieciaki patrzą na najlepszych w danym sporcie, w danej grupie.
Ja do momentu, gdy miałem około szesnastu lat, grałem na różnych pozycjach. Nie tylko wystawiałem, ale też atakowałem. Kiedy natomiast zostałem rozgrywającym na pełen etat, zacząłem w sposób naturalny dowodzić na boisku. Stawać się liderem. Okoliczności mi w tym pomagały. Bo dotykasz piłki w każdej akcji, więc musisz komunikować się z innymi, podpowiadać, albo rozmawiać z trenerem na temat taktyki.
Kolejny przeskok miał miejsce w rozgrywkach uniwersyteckich. Początkowo uczyłem się systemu i realiów na tym poziomie gry, ale w swoim trzecim roku zostałem kapitanem. I byłem nim do końca studiów.
Podobno polubiłeś pozycję rozgrywającego, bo trochę przypomina bycie quarterbackiem w futbolu amerykańskim. Mógłbyś się w to zagłębić?
Mój tato był quarterbackiem i z jakiegoś powodu zawsze lubiłem to porównanie. Gra jako rozgrywający jest trochę jak rozgrywka w szachach. Dlaczego w tym momencie wystawiam do tego zawodnika? Co widzę na boisku? Co powinienem zagrać? Są oczywiście momenty, kiedy tak to nie wygląda, kiedy kierujesz się po prostu instynktem. Myślisz tylko: okej, mam Milada Ebadipoura, zagram do niego.
Mam taką rutynę, że przed tygodniem treningów oglądam powtórki meczów i zastanawiam się, jak mogę pomóc drużynie zdobywać punkty w danych akcjach. Traktuję siatkówkę nie tylko jak grę fizyczną, ale mentalną. To bardzo mi się w niej podoba. Jako quaterback musisz mieć podobne podejście.
Nie znam się aż tak na tej dyscyplinie, ale wiem, że quarterback to pozycja, która stawia cię w pozycji gwiazdy. Każdy chce na niej grać. Z rozgrywającymi w amerykańskiej siatkówce jest tak samo?
Myślę, że ludziom, kibicom bardziej podobają się atakujący. Ci, którzy zdobywają punkty, wbijają gwoździe. Ale myślę, że z perspektywy trenerów, ekspertów, zawodników – pozycja wystawiającego jest bardzo doceniana. Porównałbym to do piłki nożnej. Jeśli nie jesteś wielkim fanem, to zobaczysz bramkę i powiesz: wow, to było niesamowite. Ale dopiero, kiedy siedzisz w danej dyscyplinie, docenisz to, co działo się przed samym strzałem.
Amerykańska siatkówka słynie z kapitalnych rozgrywających. W waszej reprezentacji od lat gra oczywiście Micah Christenson, ale przed nim był Lloy Ball. Starałeś się wzorować swoją grę na nich?
To ciekawe, ale syn Lloya występował ze mną w drużynie uniwersyteckiej. Stąd miałem okazję dobrze poznać jego ojca. Był obecny na meczach, wielokrotnie rozmawialiśmy. Natomiast mam w głowie słowa, które powiedział mi członek sztabu szkoleniowego z tamtych czasów: każdy zawodnik jest inny. Stąd wzorowanie się całkowicie na konkretnym graczu może nie być dobrym pomysłem.
Lloy Ball ma swój styl. I ja też musiałem znaleźć swój styl. Oczywiście możesz podpatrywać poszczególne rzeczy, jak na przykład pracę nóg. Ale jeśli chodzi o wystawianie same w sobie – starałem się zawsze być sobą. Wtedy wszystko przychodzi naturalnie. Kiedy natomiast próbujesz robić coś na siłę, na wzór kogoś innego, efekt może być nie najlepszy.
Występujesz w Europie nieco ponad dwa lata. Jak porównałbyś różnicę w poziomie gry między rozgrywkami NCAA, Francją i teraz Polską?
Na pewno przejście z uczelni do Francji było dla mnie sporym krokiem. W rozgrywkach akademickich akcja może nie być perfekcyjna i trenerzy czasem machną na to ręką. A w zawodowym klubie każde dogranie, każda piłka musi być idealna. Po prostu. Bo inaczej możesz zostać skończyć na ławce rezerwowych.
Co było dla mnie bardzo istotne: przed przeprowadzką do Francji spędziłem okres letni w reprezentacji USA. Miałem okazję zobaczyć, jak to jest grać na najwyższym poziomie. Ale muszę przyznać, że między Francją a Polską nastąpił kolejny przeskok. Siatkówka tutaj jest bardzo szybka. Prawie każdy zawodnik w PlusLidze świetnie, mocno serwuje – co nie było oczywistością w lidze francuskiej. Stąd nie ma za bardzo akcji, w których możesz odetchnąć.
Musiałem zatem dostosować się do innych realiów, ale wydaje mi się, że dobrze mi to idzie. I czerpię też z tego sporo radości. Mam nadzieję, ze będę mógł pokazywać – nie tylko teraz, ale w ciągu kolejnych czterech lat przed igrzyskami w Los Angeles – że jestem w stanie grać na najwyższym poziomie. Liczę, że mój rozwój się nie zatrzyma.
Ciekawe, że mówisz o serwisie, bo według ekspertów wyróżniasz się tym, że jesteś w stanie skutecznie wystawiać po nieperfekcyjnym przyjęciu. Są momenty, że robisz coś z niczego. Skąd się to bierze?
Trudno powiedzieć. Mówi się, że najlepszym przyjacielem skrzydłowego jest rozgrywający, który zawsze stwierdzi: dam radę. Staram się nie wywierać dodatkowej presji na naszych przyjmujących. Tylko powiedzieć im: wyrzućcie piłkę wysoko w górę, a ja zrobię resztę.
Pamiętam, że w czasach college’u miałem w zespole bardzo dobrych środkowych. I pracowałem nad tym, żeby dogrywać do nich piłki z każdej możliwej pozycji. Dwa metry od siatki. Trzy metry, czasem cztery. Stąd zyskałem pewność siebie w takich sytuacjach. Nauczyłem się grać szybko, nawet kiedy przyjęcie nie było idealne. A potem we Francji grałem ze świetnymi przyjmującymi. I nauczyłem się współpracować w trudnych sytuacjach nie tylko ze środkiem, ale ze skrzydłem. Utrzymywałem wysokie tempo gry, nawet wystawiając kilka metrów od siatki.
Praktyka przyniosła efekt. Mam też takie podejście, że po prostu staram się umieścić moich atakujących w dobrej sytuacji. Kiedy starasz się wystawić idealnie, możesz popełnić mały błąd. Ale zrób tak, żeby atakujący czuł się komfortowo oraz miał kilka opcji do ataku. A on znajdzie sposób, żeby zdobyć punkt.
Myślę, że tak to właśnie obecnie działa w Częstochowie. Mamy świetnych skrzydłowych i musimy skupić się na tym, żeby mogli zdobywać dla nas punkty.
Ty i Patrick Indra to duet, który podbija PlusLigę. A na dobrą sprawę jeszcze we Francji byliście rywalami.
Dokładnie. W moim pierwszym sezonie w lidze francuskiej jego drużyna pokonała nas w ćwierćfinale. Oczywiście nie byłem z tego zadowolony. W kolejnym sezonie graliśmy ze sobą w 1/2. Przed jednym z meczów wiedziałem już, że spotkamy się w Częstochowie. Poszliśmy zatem na kawę, razem z trzema Amerykanami, którzy byli w jego ekipie. Wtedy się lepiej poznaliśmy i od tego czasu nadawaliśmy na tych samych falach.
Wcześniej słyszałem tylko od chłopaków z USA, że to świetny gość. Ale ja miałem bardziej w głowie, że wyrzucił mnie z fazy play-off (śmiech). Obecnie mamy bardzo dobrą relację. Na boisku i poza boiskiem.
To istotne, bo jeśli złapałeś z kimś chemię prywatnie, to i łatwiej ci się z nim gra.
Dokładnie tak. Zgadzam się w stu procentach.
Patrik Indra to na ten moment najlepszy atakujący PlusLigi, z pięcioma statuetkami MVP na koncie. Duża w tym zasługa Isaacsona
Wyniki Norwida przekraczają oczekiwania niemal wszystkich. Ale czy wasze?
W trakcie sezonu sporo się uczysz i dowiadujesz. My byliśmy nastawieni optymistycznie. Wiedzieliśmy, że mamy doświadczonych graczy, w osobie Milada czy Bartłomieja Lipińskiego, którzy dobrze znają PlusLigę. Wiedzieliśmy, że mamy też trochę nowych twarzy. I byliśmy ciekawi, jak ta mieszanka będzie wyglądać na boisku.
W pierwszej kolejce z Suwałkami zagraliśmy świetny pierwszy set, ale ostatecznie przegraliśmy całe spotkanie. Powiedzieliśmy sobie: okej, to jeden mecz, musimy zachować spokój. I to udało się zrobić. Najpierw pokonaliśmy Będzin, a potem Jastrzębie po tie-breaku. W tamtym momencie zrozumieliśmy, że jesteśmy w stanie rywalizować z zespołami tego kalibru. Co się potem potwierdziło wiele razy.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jesteśmy zaskoczeni niektórymi zwycięstwami. Oczywiście nie brakowało nam pewności siebie, ale kiedy pokonujesz takie drużyny, to czujesz, że to wielka sprawa. Myślę, że dobrze wychodzi nam to, że nie popadamy w samozadowolenie. Myślimy tylko o kolejnym spotkaniu. To bardzo ważne, żebyśmy byli w stanie podtrzymać taką mentalność w kolejnych miesiącach.
W tym momencie nasza grupa funkcjonuje naprawdę świetnie. Tak jak wcześniej powiedziałeś: jeśli dogadujesz się z kimś poza boiskiem, to lepiej radzisz sobie też na nim.
Chyba dobrze czujecie się w roli underdogów. Z jednej strony przegraliście z Lwowem czy Suwałkami, z drugiej: ograliście Jastrzębie, czy Projekt i ZAKSĘ.
Tak. To zabawne, bo mam wrażenie, że byłem w podobnej sytuacji we Francji. W moim pierwszym sezonie w Saint-Nazaire mieliśmy status beniaminka. I nie było wokół nas wielkich oczekiwań. Ot, czy utrzymamy się w ekstraklasie. Poszło nam bardzo dobrze. A w kolejnych rozgrywkach jeszcze to przebiliśmy, zdobywając mistrzostwo.
Mam więc nadzieję, że w Częstochowie będziemy w stanie regularnie wygrywać mecze z drużynami z niższych miejsc w tabeli. I tak jak dotychczas: zaskakiwać faworytów.
Taylor Averill, który w PlusLidze spędził trzy sezony, stwierdził, że PlusLiga jest trochę jak siatkarskie NBA. Też użyłbyś takiego porównania?
Zgadzam się z nim. Wielu ludzi mówiło mi, że to najmocniejsze rozgrywki na świecie. I oczywiście widzisz od razu, jacy grają tu siatkarze. Ale co ja dostrzegłem: każda kolejka jest istotna, a każdy mecz jest trudny. Wystarczy popatrzeć na wyniki: bo przecież nie tylko my, ale i Suwałki były w stanie wygrywać z drużynami, które są uważane za najlepsze. Żaden zespół nie może sobie pozwolić na odpuszczanie. Bo jak odpuścisz, to stracisz trzy punkty.
Dyrektorem Norwida jest Łukasz Żygadło, który sam w przeszłości grał jako rozgrywający. Zakładam, że mieliście okazję dłużej porozmawiać?
Tak. Co ciekawe, Częstochowa odzywała się do mnie na długo przed tym, zanim zostałem jej zawodnikiem. Po raz pierwszy kiedy opuszczałem Stany, ale wówczas miałem już podpisaną umowę we Francji. Po moim debiutanckim sezonie odezwano się do mnie ponownie z zapytaniem, czy jestem zainteresowany grą w Polsce. Ale ja już przedłużyłem kontrakt z obecnym klubem! Dwa razy było zatem za późno.
No ale w końcu się udało. Częstochowa była bardzo szybka (śmiech). Spotkałem się z Łukaszem. Podobała mu się moja gra. To, jak rozdzielam piłki czy jak staram się zaangażować w ofensywę każdego zawodnika. Kiedy przyjechałem do Polski, to regularnie ze sobą rozmawialiśmy. Na temat prostych rzeczy. Dawał mi feedback, ale nie zalewał informacjami. Myślę, że chciał, żebym się zaadaptował, poczuł komfortowo i był w stanie grać moją siatkówkę. I faktycznie wszystko układa się świetnie.
Łukasz ogląda nasze mecze, a potem czasem odzywa się do mnie w rożnych siatkarskich kwestiach. Porady od kogoś, kto ma takie doświadczenie, są oczywiście bardzo cenne. Dobrze jest mieć kogoś takiego w klubie.
Bardzo poprawiłeś swój serwis. W ostatnim sezonie we Francji uzbierałeś siedem asów serwisowych. Teraz masz już ich sześć.
Myślę, że gra w PlusLidze wymaga od ciebie poprawiania się w każdym elemencie. Jeśli masz siatkarza, który jest dobry tylko w kilku rzeczach, to może sobie w tej lidze nie poradzić. Stąd też trenerzy nakładają na mnie presję – w dobrym tego słowa znaczeniu – żebym pracował nad swoim serwisem. Tak samo zresztą wyglądało to w reprezentacji. A mi też bardzo na tym zależy, żeby jak najlepiej zagrywać.
Testuję różne rzeczy i w ciągu ostatnich trzech tygodni faktycznie widzę spory progres. Mam nadzieję, że moje liczby będą coraz lepsze. Wspomniałbym też, że we Francji pełniłem trochę inną rolę. Mieliśmy wielu dobrych serwujących i moim zadaniem było zagrywanie w bardziej bezpieczny, taktyczny sposób. W PlusLidze podchodzi się do tego jednak trochę inaczej: każdy musi znakomicie zagrywać. Trener dał mi więc zielone światło, a ja staram się z tej wolności korzystać. Wiem, że mam potencjał w polu serwisowym.
Norwid wygrał już siedem meczów w tegorocznym sezonie PlusLigi. Zajmuje 6. miejsce w tabeli
Odczuwasz, że Częstochowa to siatkarskie miasto?
Zdecydowanie. W drodze na trening mijam kilka billboardów, na których są Patrik czy Seba Adamczyk, albo które zapowiadają następną kolejkę. Więc to na pewno siatkarskie miasto. Kibice są podekscytowani naszymi występami. Tego właśnie szukam w swojej sportowej karierze. Momentów, kiedy nikt na ciebie nie stawia, ale nagle wygrywasz, przekraczasz oczekiwania. I potem widzisz reakcje ludzi, którzy cię dopingują. Widzisz, że wspiera cię liczna społeczność. To najlepsza część naszego zawodu.
Słyszałem, że jesteś fanem różnych dyscyplin.
Tak. Przede wszystkim futbolu amerykańskiego. Jak mówiłem wcześniej, mój tato jest trenerem tego sportu. Dopinguję ekipę Chicago (Bears). Staram się oglądać jej mecze w każdą niedzielę. Kolejną dyscypliną, którą mocno śledzę, jest Formuła 1. To chyba też kwestia strefy czasowej. Od kiedy mieszkam w Europie, Grand Prix są w zdecydowanie lepszych godzinach do oglądania. Więc z tego korzystam.
Pewnie wszystko zaczęło się u ciebie od netflixowego „Drive to Survive”?
Zgadza się. W trakcie pierwszego sezonu we Francji trafiłem do zespołu z Kyle’em Ensingem. On był wielkim fanem tego serialu. Więc powiedział: stary, to jest kapitalne. I stwierdził, że jeśli zobaczę trzy sezony „Drive to Surive”, to w ogóle stanę się fanem Formuły 1. Miał rację. Zaczęło się od Netflixa, a potem pochłonął mnie sam sport.
Z Kyle’em grałem przez dwa lata, więc regularnie rozmawialiśmy na temat F1. Do dzisiaj zresztą wymieniamy się wiadomościami typu „widziałeś to?”.
To interesujące zjawisko, bo „Drive to Survive” bardzo, bardzo mocno wpłynęło na popularność Formuły 1 w Stanach Zjednoczonych.
Tak, zdecydowanie. Amerykanie uwielbiają dramę. A w serialu Netflixa jest jej pełno. Nie mogliśmy się od niego nie uzależnić (śmiech).
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Czytaj też:
- „Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk
- Bestia w ataku i dżentelmen siatkówki. Aaron Russell błyszczy w PlusLidze
- Wilfredo Leon zadebiutował w PlusLidze. „Myślałem, że ten transfer to fake news” [REPORTAŻ]
Fot. Newspix.pl