Reklama

Dla pieniędzy, adrenaliny czy „ostatniej wygranej”. O bokserach, którzy kończyli za późno

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

25 października 2024, 14:59 • 19 min czytania 9 komentarzy

Andrzej Gołota. Nazwisko, dla którego wielu kibiców boksu zarywało noce, licząc na sukces Polaka w ringu. Między linami pojawił się po raz ostatni dokładnie dekadę temu – w walce pokazowej z Danellem Nicholsonem. Często mówi się, że karierę zakończył zbyt późno, ale nie był przecież jedynym pięściarzem chcącym pozostać w zawodowym sporcie jak najdłużej. Co najczęściej jest powodem takich decyzji? I kto najbardziej rozmienił się w boksie na drobne? 

Dla pieniędzy, adrenaliny czy „ostatniej wygranej”. O bokserach, którzy kończyli za późno

Andrzej Gołota. O kilka kroków za dużo? 

Darujmy sobie wyświechtany już nieco cytat z piosenki Perfectu o schodzeniu ze sceny w odpowiednim momencie. Jasne, pasowałby idealnie do kolejnego tekstu podsumowującego kariery sportowców, szczególnie, że w przypadku pięściarzy „niepokonani” często stają się tymi pokonanymi. Niektórzy nawet wielokrotnie. 

Rzeczonych porażek nie zabrakło również w rekordzie Andrzeja Gołoty. I wydaje się, że przynajmniej tych ostatnich można było zdecydowanie uniknąć. Bo przecież po co tak naprawdę 45-letni już „Andrew” wchodził do ringu z Przemysławem Saletą? Na pewno nie po to, żeby zostać znokautowanym na oczach całej Polski, a tak się przecież stało. Podobne wnioski można było wyciągnąć już cztery lata wcześniej, kiedy to debiutujący w wadze ciężkiej Tomasz Adamek zdeklasował źle prezentującego się w ringu Gołotę. 

W większości przypadków głównym powodem odcinania kuponów wśród pięściarzy jest chęć szybkiego zarobku. Niektórzy przecież kompletnie nie radzili sobie z jednorazowymi, ogromnymi zastrzykami gotówki. Nie zawsze chodzi jednak o pieniądze, bo sam „Andrew” przyjął sporo tłustych wypłat, a jego majątek w końcowym etapie kariery szacowano na kilkanaście milionów dolarów. Mimo tego Gołota wciąż wracał między liny, ale ostatecznie ponad rok po porażce z Saletą postanowił pożegnać się z kibicami, przeboksowując jeszcze cztery pokazowe rundy ze wspomnianym Danellem Nicholsonem. 

Reklama

Andrzej Gołota

Co ciekawe, Amerykanin zrzucił do tej walki niespełna 20 kilogramów. I choć potraktował starcie z Polakiem dość poważnie, to poziom sportowy ich pojedynku – mówiąc łagodnie – nie porwał. Nikt jednak nie spodziewał się fajerwerków w ringu, a jedynie emocjonalnego i godnego bogatej kariery rozstania się z zawodowym sportem przez Gołotę. Tak też się stało – po 33 latach w boksie, ten, który przyciągał nierzadko miliony przed telewizory, wreszcie zawiesił rękawice na kołku. Pytanie tylko – czy nie można było tego zrobić jednak trochę wcześniej? 

Oczywiście, Gołota to legenda polskiego sportu. Brązowy medalista olimpijski, mający w zawodowstwie na koncie 52 walki, z których wygrał 41, 33 razy nokautując swoich rywali. Czterokrotnie stawał przed szansą zdobycia mistrzostwa świata. Taki sukces okazał się finalnie nieosiągalny dla „Andrew”, ale nie umniejsza to w żaden sposób jego karierze. A ta była naprawdę okazała. Pewnie, że było na niej kilka, a może i kilkanaście głębokich rys. Kibice byli jednak w stanie wybaczyć Gołocie praktycznie wszystko, czego dowód dali właśnie na jego pożegnalnej walce z Nicholsonem. 

Zanim do niej doszło, Andrzej zaliczył trzy bolesne porażki – oprócz Salety i Adamka wygrał z nim jeszcze Ray Austin. A przecież kilka miesięcy przed tym pojedynkiem, zaledwie dwa tygodnie po swoich 40. urodzinach, Gołota zwyciężył z Mike’em Mollo i miał idealną okazję, by we właściwym momencie zakończyć karierę. I może nie zszedłby ze sceny jako niepokonany, ale mimo wszystko – z całym szacunkiem dla Hali Sportowej Częstochowa – z pewnością słynna Madison Square Garden w Nowym Jorku była wtedy idealnym miejscem, by po zwycięstwie z Mollo ogłosić rozbrat z ringiem. 

Myślę, że to była taka sportowa ambicja Andrzeja. Troszkę może to wszystko później było niepotrzebne, choć pewnie czuł, że z Przemkiem Saletą jest w stanie sobie poradzić. Z jednej strony wydaje się, że tej walki można już było uniknąć, z drugiej – zestawienie takich nazwisk jak Gołota i Saleta wzbudzało ogromne zainteresowanie, przyciągnięcie rzeszy kibiców na halę, ale też spore wypłaty dla obu pięściarzy – mówi Albert Sosnowski, były mistrz świata organizacji WBF i mistrz Europy EBU. 

Reklama

No właśnie, pieniądze. To one wydają się odgrywać kluczową rolę w kontekście powrotów również i tych największych pięściarzy do ringu. W wielu przypadkach kończy się to niestety podobnie jak u Andrzeja Gołoty, a nierzadko nawet i dużo gorzej. Byli mistrzowie będący u schyłku swoich karier zbliżają się bardziej do statusu journeymanów, zbierając wypłaty na lokalnych, mało interesujących galach. 

Roy Jones Jr. Wielki mistrz w pogoni za kasą

Wicemistrzostwo olimpijskie. I to wywalczone po pamiętnej walce z Parkiem Si-hunem, w której wygrana Koreańczyka została określona największym skandalem w historii boksu. Wiele tytułów mistrza świata zdobywanych łącznie w czterech (!) kategoriach wagowych. Roy Jones Jr to pięściarz absolutnie unikatowy, który złotymi zgłoskami zapisał się w historii dyscypliny. Dziś Amerykanin ma już 55 lat, ale ostatnią walkę zawodową stoczył… w zeszłym roku. Na gali w Milwaukee pokonał go debiutujący w zawodowym boksie Anthony Pettis. 

W tym wypadku nie ma już za bardzo mowy o wielkiej pasji i miłości do boksu. Jest za to pociąg do pieniędzy, choć aż trudno w to uwierzyć, bo choćby za walkę z Johnem Ruizem Roy Jones Jr miał dostać kilkanaście milionów dolarów. Wszystko po to, by zaledwie 10 lat później ogłosić bankructwo, kończąc z ogromnymi długami skarbowymi. 

Jak więc poradzić sobie z takim problemem? Czerpać dalej ze źródła, które do tej pory było przecież obfite. Co gorsza, Roy Jones Jr znalazł je w… Rosji. Amerykanin wystąpił o obywatelstwo, a także spotkał się z Władimirem Putinem w 2014 roku. Na terenie okupowanego Krymu. 

Ale Roy wracał również do USA. Na małych galach obijał journeymanów, którzy dostarczali mu kolejnych zwycięstw do rekordu. Trudno bowiem inaczej ocenić takie nazwiska, jak choćby Willie Williams, Eric Watkins czy Rodney Moore. A kiedy spotykał na swojej drodze kogoś z nieco większym potencjałem, kończyło się to dla niego dużo gorzej. Jak w 2015 roku na gali w Moskwie, gdy brutalnie światło zgasił mu Enzo Maccarinelli, weryfikując coraz starszego i rozmieniającego się na drobne byłego już pięściarza światowej klasy. 

I choć ten nokaut był jedyną porażką od 2011 roku, kiedy to Roy Jones Jr przegrał z Denisem Lebedewem, to mimo wszystko przykro patrzy się na poczynania wielkiego mistrza czterech kategorii wagowych. Niekończąca się kariera zamieniła się w farsę i zbieranie pieniędzy na całym świecie, by polepszyć swoją sytuację materialną. Ta natomiast nie była najlepsza głównie przez nieudolne zarządzanie majątkiem, co zresztą również przytrafiało się nawet i większym od Roya Jonesa Juniora nazwiskom. 

Muhammad Ali. Pieniądze kosztem zdrowia

Każda dyscyplina ma swoją ikonę, u której w parze z niebagatelnym talentem w sporcie idzie też niesamowita charyzma, przyciągająca miliony fanów. Takim właśnie pakietem cech dysponował legendarny Muhammad Ali, przez wielu do dziś nazywany najlepszym pięściarzem w historii. Ale nawet tak wielcy miewali problemy z odpowiednim zakończeniem kariery, do czego kolejny raz przyczyniały się pieniądze. 

A gdzie kasa, tam i Don King. To właśnie on zorganizował walkę Alego z Joe Frazierem w upalnej stolicy Filipin. Starcie nazywane później „Thrilla in Manila” kosztowało obu pięściarzy dużo zdrowia, które Muhammad stracił też w… pojedynku wrestlerskim z Antonio Inokim. Coraz starszy już Ali zdołał jeszcze odprawić Earniego Shaversa, by chwilę później przegrać z Leonem Spinksem. I choć wziął na nim rewanż, to oczywiste stawało się, że gwiazda wielkiego mistrza przestaje już świecić. 

Ostatecznie miała zgasnąć w 1979 roku, kiedy to Bob Arum, mając w planach rozgrywanie karier pięściarzy znajdujących się pod jego skrzydłami, zapłacił Alemu za ogłoszenie końca kariery. Tak też się stało, co z kolei spowodowało wakat na miejscu mistrza świata. I o to właśnie chodziło amerykańskiemu promotorowi. 

Co natomiast zrobił Muhammad Ali? Otoczony milionami dolarów, mógł wieść zarówno spokojne, jak i mocno rozrywkowe życie w luksusowych warunkach. Ale w jego blasku chcieli ogrzać się też inni, spośród których wielu cynicznie wykorzystywało byłego czempiona. Topniejący w mgnieniu oka majątek w połączeniu z trudnym dla tak wybitnego pięściarza życiem na sportowej emeryturze sprawiły, że znów wszedł on między liny – w 1980 roku. I nie był to udany powrót na ring. 

Ali przegrał z Larrym Holmesem bardzo wyraźnie. Przyczyniły się do tego przede wszystkim narastające problemy zdrowotne byłego trzykrotnego mistrza świata. Chwiejąc się na nogach, przyjmował kolejne ciosy Holmesa, rzadko odpowiadając. W dziesiątej rundzie został poddany przez narożnik i trudno było zapisać na jego korzyść choćby jedną odsłonę pojedynku. Porażka z kretesem przyniosła jednak kolejne miliony na koncie, co też zmotywowało Alego do jeszcze jednego wejścia na ring. 

Przekonany o swoich możliwościach chciał czwarty raz zostać czempionem. A drogę do tego miała mu otworzyć walka z Trevorem Berbickiem, z którym zorganizowano mu walkę na Bahamach. Przed brutalną weryfikacją Alego uratowało tylko to, że jego przeciwnik nie był pięściarzem z grona najlepszych na świecie, a po prostu dobrym, ponadprzeciętnym rzemieślnikiem. Tyle oczywiście wystarczyło, by zwyciężyć z coraz słabszym fizycznie Muhammadem Alim. 

Dla jego fanów starcie z Berbickiem było – podobnie zresztą jak pojedynek z Holmesem – trudnym przeżyciem. Przedłużanie kariery i przyjmowanie ogromnej liczby ciosów odcisnęło na zdrowiu Alego wielki ślad. Niedługo później, bo w 1984 roku, u wielkiego mistrza zdiagnozowano chorobę Parkinsona. I kto wie, jak potoczyłaby się ta historia, gdyby nie szereg ludzi chętnie sięgających po miliony wyszarpane w ringu przez Muhammada. 

Sam pięściarz nie potrafił się przeciwstawić zarówno czerpiącym z jego majątku niepowołanym osobom, jak i upływowi czasu. Chciał przekornie udowodnić wszystkim wokół, że jest jeszcze w stanie dokonać w boksie rzeczy wielkich. Nie był. I zdecydowanie mógł zakończyć karierę nie tylko w mniej poniżającym stylu, godnym ikonicznego mistrza, ale i bezpieczniejszym dla jego zdrowia, przede wszystkim unikając „Dramatu na Bahamach”. Tak bowiem został nazwany ostatni pojedynek „Największego”. Jak się okazało, w istocie był on dramatem legendy boksu.

Oliver McCall. Boks substytutem leczenia 

34 lata. Tyle czasu trwała kariera Olivera McCalla, któremu udało się nawet wejść na szczyt królewskiej kategorii w boksie – w 1994 roku został mistrzem świata federacji WBC w wadze ciężkiej, stopując już w drugiej rundzie Lennoxa Lewisa. Od wygranej na Wembley minęły ponad dwa lata, a obaj pięściarze spotkali się raz jeszcze w ringu. I rewanż wskazywał już na początek problemów McCalla, który między linami zachowywał się co najmniej dziwnie. Nie oddawał ciosów, był zniechęcony i wreszcie… rozpłakał się w narożniku. Przegrał przez techniczny nokaut w piątej rundzie. 

I choć oficjalnie stwierdzono, że Amerykanin jest zdrowy psychicznie, to powszechnie znany był fakt o jego uzależnieniu od narkotyków. Wielokrotnie trafiał na odwyk, miał ogromne problemy z używkami, które doprowadzały go do skrajnych stanów emocjonalnych. Mimo to kontynuował karierę, choć według wielu, powinien skończyć ją dość szybko i poddać się specjalistycznemu leczeniu. Trudno było jednak czasem rozpoznać w McCallu człowieka z wieloma problemami, bo w wywiadach często wypowiadał się składnie, sprawiając wrażenie szczęśliwego. 

Polscy kibice zapamiętają go zapewne nie tylko z wygranej z Przemysławem Saletą w 2005 roku, ale głównie z trzech pojedynków mających miejsce znacznie później. Zbliżający się do 50. urodzin Oliver McCall zaczął regularnie gościć nad Wisłą, mierząc się najpierw z Krzysztofem Zimnochem, a potem Marcinem Rekowskim. I o ile pierwszy pokonał wiekowego Amerykanina, to już drugi miał znacznie większe problemy z legendarnym pięściarzem z Chicago. Przeboksował z nim pełen dystans i przegrał, zwycięstwo odnosząc dopiero w rewanżu. 

Takie momenty dawały McCallowi nadzieję. Pokazywały mu, że jeszcze coś potrafi, że jest w stanie dać dobre widowisko w ringu. Ale z perspektywy czasu przedłużanie kariery wydaje się u niego kompletnie niepotrzebne. Tak naprawdę nigdy nie dowiemy się, jak mocne piętno na psychice odcisnęły kolejne starcia wybierane zamiast odpowiedniego leczenia. Będąc czynnym zawodnikiem, miał sporo problemów z prawem, wpadał w stany depresyjne i lękowe. 

Po wyjeździe z Polski stoczył jeszcze dwie zawodowe walki. W 2018 roku McCall wygrał z Larrym Knightem przez jednogłośną decyzję. Ale warto zwrócić uwagę na klasę rywala, z którym były mistrz świata przeboksował pełen dystans. Knight przystępował bowiem do tego pojedynku z rekordem… 3-16-1. Czy naprawdę tak wytrawnemu niegdyś pięściarzowi jak Oliver McCall to właśnie takie starcie było potrzebne u schyłku kariery? 

Ostatecznie przygodę z boksem zakończył w 2019 roku na walce z Hugo Lomelim w Meksyku. Choć w przypadku tak nieprzewidywalnego człowieka trudno jednoznacznie ocenić, czy na pewno był to ostatni raz, kiedy widzieliśmy McCalla między linami. Mamy jednak szczerą nadzieję, że Amerykanin do ringu nie wróci, skupiając się przede wszystkim na własnym zdrowiu i swojej rodzinie, która przecież w 2021 przeżyła prawdziwą tragedię, gdy w strzelaninie zginął syn pięściarza, Oliver McCall Jr. 

Tomasz Adamek. Legenda, która wylądowała we freakach

Pora wrócić na krajowe podwórko. W Polsce nie brakowało bowiem przedłużających się w nieskończoność karier, przy których blado wypadają nawet trzy kroki za dużo Andrzeja Gołoty. Dobrym przykładem jest Tomasz Adamek, kolejna z legend boksu nad Wisłą. To przecież również dla niego rzesze kibiców zarywały nocki, dostając w zamian widowiskowe pojedynki toczone za oceanem. Po wspomnianym pojedynku z rozbitym już Gołotą, który był dla „Górala” debiutem w królewskiej kategorii, pięściarz z Gilowic piął się coraz wyżej w wadze ciężkiej. Do pewnego momentu. 

Po porażce z Witalijem Kliczką Adamek próbował się odbudować, co zresztą szło mu dobrze. Wygrał pięć kolejnych walk i w wieku 37 lat mógł poważnie myśleć o zakończeniu kariery w odpowiednim dla niego momencie. Ale chęć powiększenia majątku i sportowa ambicja spowodowały, że Polak spotkał się jeszcze w ringu z Wiaczesławem Głazkowem. Wyraźnie przegrał i rozpoczął swój marsz w kierunku starć, które na dobrą sprawę mógł już sobie odpuścić. 

Coraz starszy Tomasz Adamek dał się ograć Arturowi Szpilce, przebąkiwał o końcu kariery, choć chętnie brał kolejne walki. Kiedy zastopował go Eric Molina, „Góral” stwierdził już wprost, że wybiera się na sportową emeryturę. Tak się jednak nie stało, a Adamkowi organizowano następne starcia z pięściarzami, których trudno było zaliczać do światowej czołówki. I kiedy po technicznym nokaucie na zniszczonym Joey’u Abellu wydawało się, że 41-letni wówczas Polak znów ma szansę, by w dobrym stylu zakończyć karierę, to kilka miesięcy później jeszcze raz zobaczyliśmy go między linami. 

Tomasz Adamek i Jarrell Miller

Tomasz Adamek i Jarrell Miller. Fot. Newspix

W rozmowie z Kamilem Wolnickim dla Przeglądu Sportowego Adamek powiedział w 2018 roku: – Mówiłem, że jeśli będę się czuł dobrze, to chcę walki z kimś znaczącym. Jarrell Miller jest wysoko w rankingach, więc jeśli z nim wygram, to liczę, że na koniec kariery znowu wejdę do ringu walczyć o pas mistrza świata. To mi daje mobilizację i chęci do pracy. Nie idę między liny, aby poboksować sobie kilka rund, zarobić i iść do domu, tylko chcę jeszcze czegoś wielkiego. A istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że po pokonaniu Millera doczekam się tego, w co wierzę. 

O nadziei mówi się, że umiera ostatnia i jest matką głupich. Oba przysłowia sprawdzają się w przypadku Tomasza Adamka, który zbliżając się do 42. urodzin, miał w planach zastopowanie niepokonanego wówczas Jarrella Millera i stoczenie kolejnego boju o mistrzostwo świata. Cóż, nie można było odmówić „Góralowi” ambicji, natomiast zdecydowanie zabrakło w tym wypadku trzeźwego osądu i obiektywnego spojrzenia na własną formę. A ta nie była już najwyższych lotów. 

Miało to zresztą odzwierciedlenie w pojedynku z Millerem, który brutalnie odarł Adamka z marzeń. Znacznie silniejszy i młodszy o ponad dekadę Amerykanin znokautował polskiego pięściarza już w drugiej rundzie. A na to, czy warto było doprowadzać do tego starcia i jednocześnie przypłacić za nie zdrowiem, spuśćmy zasłonę milczenia. Tak samo jak na pojedynki „bokserskie” toczone przez Adamka w ostatnim czasie w oktagonie. 

Albert Sosnowski, czyli nie tylko pieniądze

Kiedy w 2010 roku Albert Sosnowski wychodził do ringu z Witalijem Kliczką, Polacy tłumnie gromadzili się przed telewizorami, by obejrzeć starcie o mistrzostwo federacji WBC. Przed starciem „Dragon” był skazywany przez ekspertów na porażkę. I tak też się stało, a Kliczko zastopował Sosnowskiego w dziesiątej rundzie. 

Trudno było jednak zakładać, nawet w najśmielszych marzeniach, że stanie się inaczej. Co było natomiast pewne, to to, że porażka z wielkim mistrzem z Ukrainy nie powinna znacząco wyhamowywać kariery polskiego pięściarza. W swojej kolejnej walce wygrał zresztą z Paulem Butlinem, by już w następnym starciu otrzymać szansę bicia się o mistrzostwo Europy EBU z Aleksandrem Dimitrenką. Niestety, rywal okazał się w tym pojedynku zbyt mocny. 

Ale Albert nie chciał się poddawać. Toczył boje w brytyjskim turnieju Prizefighter, gdzie jednak zaliczał porażkę za porażką. Po 12 latach nieobecności na polskich ringach wrócił do ojczyzny, mierząc się z Włodzimierzem Letrem i to starcie wygrywając. I być może to właśnie 26 kwietnia 2014 roku był odpowiednim dniem na to, by zakończyć sportową karierę zwycięstwem w dobrym stylu, bo przecież przez techniczny nokaut w pierwszej odsłonie. Na szali pojawił się jednak międzynarodowy pas mistrza Polski, który Sosnowski chciał jeszcze zawiesić na swoich biodrach. Ale z marzeń odarł go Marcin Rekowski, stopując „Dragona” w siódmej rundzie. 

Albert wiedział, że czasu nie oszuka, a kolejne porażki będą nieuniknione. Spotkał się więc w ringu ze słabym Andrasem Csomorem z Węgier, którego pewnie pokonał. Polski pięściarz zapowiedział po tym starciu przejście na sportową emeryturę. 

Albert Sosnowski, Andras Csomor

Albert Sosnowski i Andras Csomor. Fot. Newspix

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie powrót Sosnowskiego, a w zasadzie dwa powroty. Pierwszy – na walkę z Andrzejem Wawrzykiem. Rezultat? TKO w szóstej rundzie na korzyść rywala. Drugi pojedynek to natomiast porażka „Dragona” z Łukaszem Różańskim. Jak dziś na ten etap kariery patrzy Albert Sosnowski? 

To trudne pytanie. Wydaje mi się, że mimo wszystko skończyłem troszkę za późno. Może nawet nie tyle za późno, co po prostu nie w takim stylu, w jakim bym chciał pożegnać się z boksem. Były wielkie sukcesy, ale i porażki czy duże przestoje. Człowiek nie wiedział za bardzo, jak odnaleźć się w tym prywatnym życiu. Nie miałem też nigdy stałego teamu, byłem raczej wolnym strzelcem. Zawsze byłem raczej zostawiony sam sobie – tłumaczy Sosnowski. 

Chciałem pożegnać się z kibicami zwycięstwem, podziękować im za wieloletnie wsparcie. I to mi się udało w Żyrardowie, gdzie wygrałem z Csomorem. Było fajne zakończenie, ale pojawiła się pokusa zarobku w tym, w czym spędziło się całe życie, co się kocha. Pamiętam, że Łukasz Różański był takim młodym gniewnym i myślałem, że uda mi się z nim wygrać. Niestety, ring zweryfikował to bardzo brutalnie. Wiedziałem już, że nie pożegnam się tak, jak tego chciałem. Ale to był jednocześnie sygnał do tego, by już definitywnie tę karierę zakończyć – mówi dziś „Dragon”. 

Wspominając o chęci zarobku, zwraca uwagę na istotny, a może nawet kluczowy temat w kontekście powrotów pięściarzy na ring – pieniądze. Dla Sosnowskiego często mimo wszystko schodziły one na dalszy plan, co wynikało z pasji do boksu, która zresztą została w nim do teraz. 

Gdyby nie ta iskra, ta chęć wygrywania, bycia w tej chwale po zwycięskich walkach, karmienia się tym wewnętrznie, to pewnie moja kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Była przecież dość trudna, a ja nie miałem łatwo przez gorsze umiejętności techniczne, bo wywodziłem się z kick-boxingu, przez który popełniałem później sporo błędów bokserskich. Ale mimo wszystko potrafiłem wygrywać często właśnie dzięki sercu do walki, a pieniądze niekiedy były mniej istotne – zdradza nam Sosnowski. 

Maciej Miszkiń – koniec w odpowiednim (?) momencie 

Niektórzy jednak wiedzą, kiedy ze sceny zejść. Przynajmniej tak, by uniknąć kompromitacji, niepotrzebnych dyskusji o umiejętnościach, chciwości i niespełnionych ambicjach. Przykładem jest Maciej Miszkiń, który dobrze rokującą przygodę z boksem zakończył już w wieku 33 lat. I to po czterech wygranych z rzędu walkach, w tym udanym rewanżu na Pawle Głażewskim. 

Decyzja Miszkinia odbiła się szerokim echem. Eksperci nie kryli zaskoczenia, a pięściarz, chcąc chronić swoją prywatność, unikał podania powodu przejścia na sportową emeryturę. Jak z perspektywy czasu ocenia swój stosunkowo wczesny rozbrat z ringiem? 

Zawsze będzie pewien niedosyt. To jest normalne i tego się nie uniknie. Albo się odchodzi za wcześnie, albo za późno – wydaje się, że nie ma dobrego momentu na odejście z boksu, takiego złotego środka. Natomiast swoją decyzję oceniam bardzo pozytywnie. Jestem szczęśliwy, spełniam się i zawodowo, i prywatnie, nie mogę narzekać – powiedział nam Miszkiń. Dodał też, że nawet po latach nie chce zdradzać powodu, dla którego zakończył karierę. Czy jest jednak coś, co według pięściarza z Sokółki mogło potoczyć się lepiej w jego ostatnich latach między linami? 

Moja porażka z Vincentem Feigenbutzem była spowodowana w dużej mierze tym, że wracałem po kontuzji i dostałem anonimowego wtedy dla mnie zawodnika. Wiedzieliśmy, że jest dobry i ma na swoim koncie kilka efektownych zwycięstw, ale nie braliśmy tego jakoś specjalnie z trenerem pod uwagę. Później przecież zdobył chociażby pas WBO Inter-Continental. Z perspektywy czasu myślę, że powinienem znacznie lepiej przygotować się do tego starcia – mówi dziś Miszkiń. 

Decyzję o zakończeniu kariery podjąłem w momencie, gdy promotor nie dopuścił do mojej walki z Piotrkiem Wilczewskim. A to miał być co-main event na gali Adamek – Molina. Spore wydarzenie, Polsat Boxing Night, chciałem, by do tego doszło. I dziś żałuję, że tak się nie stało – dodaje były już pięściarz, który obecnie jest ekspertem i komentatorem boksu. 

Chcą odejść, ale nie mogą. Dlaczego? 

Dla ponadprzeciętnych pięściarzy zawodowych jedna dobra walka może nie tylko otworzyć wiele drzwi w karierze, ale i zapewnić życie na bardzo wysokim poziomie. Stawką pojedynków bywają przecież zarówno pasy, jak i ogromne wypłaty, często sięgające milionów dolarów. Zresztą, nawet niższe kwoty dają możliwość opłacenia dalszych obozów przygotowawczych i dysponowania w dalszym ciągu sporymi oszczędnościami. 

Co jednak wydaje się w tym wypadku głównym problemem, to fakt, że taka forma wynagrodzenia wygląda nieco jak wygrana na loterii. Duża kwota jednorazowo lądująca na koncie może przyprawić o zawrót głowy i zresztą wielokrotnie okazywało się, że była przyczyną irracjonalnych decyzji pięściarzy. Zbyt pochopnie, a przy okazji niezbyt mądrze wydane pieniądze doprowadzały ich na skraj bankructwa, co z kolei popychało nawet największych do powrotu między liny. Często powrotu przykrego, niepotrzebnego, wyniszczającego. 

I z pewnością to właśnie główna przyczyna kontynuowania kariery przez emerytowanych mistrzów, czego doskonałym przykładem jest wspomniany Roy Jones Jr. Czasem jednak pięściarze – nawet mimo milionów na koncie – nie są w stanie poradzić sobie ze zbyt dużą ilością wolnego czasu. Brak zajęć i odpuszczenie intensywnych obozów przygotowawczych prowadzi do poszukiwania kolejnych wyzwań, które często okazują się nietrafione. Tak przecież było w przypadku Andrzeja Gołoty, o czym zresztą nierzadko wspominała jego żona, Mariola. 

Jak to mówił Darek Michalczewski, pięściarz po zakończeniu kariery staje się lekko upośledzony życiowo. Trudno jest się w tej codzienności odnaleźć, co sam odczułem – przyznaje Albert Sosnowski. 

Bokserscy indywidualiści, którzy przeważnie kroczą po wytyczonej przez siebie ścieżce, rzadko chcą słuchać innych. I choć pojawiają się głosy rozsądku, w tym także od najbliższych im osób, to wizja dobrego zarobku i powrotu do ukochanego sportu potrafi zwyciężyć z każdym argumentem. Pięściarze przypłacają za to nierzadko zdrowiem, początkowo nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno wyniszczają swój organizm kolejnymi niepotrzebnymi porażkami.

Andrzej Gołota

Ale w rocznicę pożegnalnej walki Andrzeja Gołoty, bo to przecież ona jest dziś głównym tematem, można lekko przymknąć oko na końcówkę akurat tej konkretnej kariery. Bo przecież przegranych było w tych ostatnich latach stosunkowo mało. A to, że starcie z Nicholsonem nie jest nawet uwzględniane w rekordzie Polaka? Nie ma już żadnego znaczenia. Tak samo jak to, że organizował je Marcin Najman w dość małej hali w Częstochowie. Złośliwi mówią zresztą, że to jedyna rzecz, która w sporcie Najmanowi wyszła. 

Andrzej Gołota to bez wątpienia legenda polskiego boksu. Człowiek, którego starsi kibice nadal wymieniają jako ulubionego pięściarza znad Wisły. Być może na sportową emeryturę przeszedł za późno, być może niepotrzebnie dał się obić Przemysławowi Salecie, a nawet Tomaszowi Adamkowi. Ostatecznie jednak skończył karierę na własnych warunkach, mając wzruszające pożegnanie wśród kilku tysięcy osób, dla których znaczył wtedy – a dla wielu pewnie nadal znaczy – coś więcej. A dziś, w dziesiątą rocznicę pożegnania Gołoty z ringiem, pozostaje nam tylko podziękować za emocje i sukcesy, których przecież Andrzej dostarczył co niemiara. 

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI

Fot. Newspix.pl

Czytaj też:

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Ekstraklasa

Meczycho w Gliwicach! Spóźnialski Piast remisuje z nieskuteczną Lechią

Paweł Paczul
9
Meczycho w Gliwicach! Spóźnialski Piast remisuje z nieskuteczną Lechią
Ekstraklasa

LIVE: Twierdza Szczecin ma się dobrze. Puszcza mogła wygrać, a pozostaje na kursie do I ligi

9
LIVE: Twierdza Szczecin ma się dobrze. Puszcza mogła wygrać, a pozostaje na kursie do I ligi

Komentarze

9 komentarzy

Loading...