Piłka nożna to najbardziej paskudny sport na świecie. I nikt, ale to dosłownie nikt nie ma bardziej przesrane, niż kibic piłkarski. Zdecydowana większość kibicowania – powiedzmy, że nawet 99 procent – to notoryczny stres, niepewność, potem złość, smutek i rozczarowanie. Radosne momenty – mam na myśli taką radość ostateczną, krańcową, euforyczną – też się zdarzają, ale są to chwile rzadkie i ulatujące nim się spostrzeżemy.
Zgryzota – to jest w życiu kibica element stały i zarazem jest to słowo, które w największym stopniu opisuje kolejne tygodnie, miesiące, sezony, dekady. Permanentna zgryzota. W życiu górnika stały jest brud, w życiu rolnika śmierdzący nawóz, u kelnerki zalotni po pijaku klienci. A w życiu kibica – zgryzota. Jeśli ktoś mówi: – Hej, jesteś kibicem, to musi być takie ekscytujące…
Gówno, a nie ekscytujące! To wkurwiające.
Zastanawiamy się, czy nowy trener da radę. Czy ten tyczkowaty napastnik sprawdzi się w starciach z solidnie zbudowanymi przeciwnikami. Cieszymy się z postępów skrzydłowego, ale przecież po chwili albo doznaje kontuzji, albo wręcz przeciwnie: gra coraz lepiej i wtedy ktoś go kupuje. Pojawiają się wówczas kolejne pytania: kto za niego? Czy się sprawdzi? Czy będzie potrafił tak samo dryblować? Czy strzeli gola odwiecznemu rywalowi? Lubiliśmy tego gościa, naprawdę – do cholery jasnej – go lubiliśmy, ale przeprowadził się dwa tysiące kilometrów dalej. Każda bramka, którą strzelał radowała, lecz w ostatecznym rozrachunku przyniosła smutek – wyjazd. Czyli natura futbolu i prawidła tego biznesu są takie, że jeśli nie jesteś na szczycie łańcucha pokarmowego, to nawet zdarzenia pozytywne prowadzą do kiepskiego zakończenia.
Ale tak jest zawsze. Cokolwiek stanie się przyjemnego, jest to zwiastunem czegoś znacznie gorszego. Sukces jest zapowiedzią kolejnych pytań, zwykle nieprzyjemnych. Co dalej? Kibice Lecha dopiero co cieszyli się z mistrzostwa Polski oraz Superpucharu, a to przecież wydarzenie niezbyt częste w historii Poznania. Nie zdążył jeszcze ulecieć dym z rac, w krwi ciągle krążą promile, ale uśmiechów na twarzach próżno szukać. Twarze zszarzały, z niektórych jakby przez słomkę wyssano całą energię. Po sekundzie – odpadnięcie z eliminacji Ligi Mistrzów, a po dwóch sekundach – ostatnie miejsce w ekstraklasie. Wszystko dzieje się tak szybko, że mistrzostwa feta – jakże niedawna, dałbym sobie rękę uciąć, że minąłem na ulicy kogoś, kto z niej właśnie wracał – wydaje się prehistorią. Dobre emocje szybko zastępowane są przez te złe. Marzenia ścierają się z rzeczywistością. Zrealizowane cele stają się notką w Wikipedii, a te niezrealizowane – nieznośnie uwierającym kamieniem w bucie.
Wszyscy tak mają, nieważne jakiemu klubowi kibicują. Barcelona dopiero co zdobyła najważniejsze trofea, ale po chwili zaczął się nowy sezon i pojawiły się nowe pytania: a jak Real nas wyprzedzi? Nikt tam przecież nie puszcza sobie starych meczów i nie rajcuje się nimi, tylko patrzy na terminarz Primera Division i pyta siebie w duchu: a jak Real nas wyprzedzi? W Realu wiedzą o co chodzi, bo dopiero sami wygrali Ligę Mistrzów, a potem zalała wszystkich fala frustracji.
Stres. Zgryzota. Może nie przez 365 dni w roku, ale przez 340 co najmniej. Depresyjny narkotyk, z którego sideł nie potrafimy się uwolnić. Czekamy na krótkie momenty uniesienia, mając świadomość, że będą się wiązać z długim kacem.
Po co nam to wszystko?
Nie umiemy się cieszyć chwilą, a jeśli już – to krótko. Nie potrafimy się nasycić. Nie potrafimy sami sobie powiedzieć: po tym sezonie jestem kibicem spełnionym, niczego więcej od życia już nie oczekuję. Zawsze żądamy dokładki. Zamknięcie jednego cyklu jest od razu otwarciem kolejnego, pełnego nowych wyzwań, z rywalami żądnymi rewanżu. Skompletowanie nawet wszystkich pucharów świata nie oznacza, że przed najbliższym spotkaniem nie będziesz zdenerwowany. Będziesz. Zawsze jesteś. A jak gol nie padnie w ciągu pierwszych trzydziestu minut to już kreślisz negatywne scenariusze. Denerwujesz się. Całe życie się denerwujesz, z przerwami na radość – po której następuje zdenerwowanie: czy dowiozą wynik, czy bramkarz sobie poradzi? A po końcowym gwizdku odczuwasz po prostu ulgę. Ulga to takie uczucie, gdy ktoś na ulicy wymierzy do ciebie z pistoletu, ale nie wystrzeli. Dalekie od radości.
Ta pierdolona piłka to jest wieczna udręka. Na co nam to? Dla tej jednej sekundy, gdy pada gol, na który czekałeś? Każdy taki gol to w efekcie poruszone klocki domina, kolejne głowy wyrastające hydrze. Osiągniesz jeden cel, postawią ci drugi. Osiągniesz drugi, będzie trzeci. I tak w kółko, aż się potkniesz, upadniesz ryjem w błoto, a rywale będą skakać ci po plecach. Nie powiedzą: hej, pamiętasz jak miałeś fajnie rok temu? Nie, powiedzą: ty zdechlaku, jesteś nikim, pierdol się!
W kółko pod górę, jak Syzyf. Z piłką zamiast kamienia. Bez szans na osiągnięcie pełnej satysfakcji, bez widoków na spokojny, satysfakcjonujący żywot. Zepsute weekendy, ale i niespokojne piątki – bo weekend się zbliża. Jeśli twój klub jest dość dobry, by awansować do Ligi Europy – to jeszcze frustrujące czwartki. A jak się uda dostać do Ligi Mistrzów – wnerwiające środy. Tyle jest drużyn na świecie, że w zasadzie całe kibicowanie polega na tym, by patrzeć, jak cieszy się ktoś inny. Czasami wypadnie twoja kolej, los da ci wziąć gryza, oblizać się. I kopnie w dupę.
Dedykuję kibicom Lecha. Piłka to dziwka. Nie obiecuj sobie za wiele po tej miłości.