Legia Warszawa była naszym etatowym pucharowiczem, gdy Bodo/Glimt ponownie wchodziło do norweskiej ekstraklasy. Teraz Legia i pozostałe polskie kluby mogą zerkać z zazdrością na klub z pięćdziesięciotysięcznego miasta za kołem podbiegunowym, który bije rekordy, co roku gra wiosną w Europie i rozwija się w tempie dla nas nieosiągalnym. Jak to jest, że na końcu Norwegii coś, o czym marzymy, udało się tak szybko? Żeby się dowiedzieć, udaliśmy się do Bodo, żeby poznać Glimt od środka.
Budżet Bodo/Glimt to szesnaście milionów euro, czyli około 69 milionów złotych. Budżet, nie całkowity przychód, jaki generuje klub, wówczas tę kwotę musielibyśmy jeszcze pomnożyć przynajmniej dwukrotnie. Według raportu „Grant Thornton” podobne pieniądze na wynagrodzenia zawodników przeznaczał w sezonie 2022/2023 Lech Poznań. Rok później Kolejorz chwalił się najdroższą kadrą w historii, więc możemy śmiało założyć, że utrzymanie szatni Lecha czy Legii Warszawa kosztuje więcej niż wikt i opierunek trzydziestu gości zza koła podbiegunowego.
Obydwa polskie zespoły mogą się pochwalić sukcesem w dwumeczu z norweskim rywalem. Szerszy obraz nie pozostawia jednak złudzeń: to tylko fatamorgana, wypadek losowy. Bodo/Glimt może mówić o biało-czerwonej klątwie, natomiast nasz futbol dawno ogląda w tylnym lusterku.
- 2022: ćwierćfinał Ligi Konferencji
- 2023: faza grupowa Ligi Europy, faza pucharowa Ligi Konferencji
- 2024: faza pucharowa Ligi Konferencji
Nad Wisłą bliźniaczą powtarzalność zachowała jedynie Legia Warszawa, która w latach 2013-2017 czterokrotnie dostała się do fazy grupowej Ligi Europy i Ligi Mistrzów, dwa razy przedłużając pucharową przygodę do wiosny. Nieubłaganie zbliżamy się jednak do dziesięciolecia tego wydarzenia, a szans na deja vu nie widać, podczas gdy Glimt jest już pewne, że kolejną jesień spędzi na podróżach po Starym Kontynencie.
W roku, w którym dogorywała świetna passa Legii, klub zza koła podbiegunowego był jeszcze drugoligowcem, wańką-wstańką krzątającą się od spadku do awansu. W czasie, w którym na naszym podwórku wciąż trwała dyskusja o tym, co zrobić, żeby w końcu nam wyszło, Norwegowie po prostu sprawili, że im wyszło.
Lekcje od pilota, intensywność i oddana społeczność. Kulisy sukcesu Bodo/Glimt
Bodo/Glimt, rosnąca potęga z końca świata. Za kołem podbiegunowym powstał klub, jakiego Polska Norwegii zazdrości
Zapomnijcie o Rakowie Częstochowa. Droga z trzeciego poziomu rozgrywek do mistrzostwa kraju w sześć lat imponuje niezależnie od zakątka świata, którego dotyczy. Zwłaszcza jeśli nie chodzi o efemerydę, jednostrzałowca, lecz o klub, który na dłużej dołączył do ligowej czołówki. Bodo jest jednak przypadkiem awangardowym.
Miasto liczy pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców.
Żeby dotrzeć tam samochodem ze stolicy, potrzeba około szesnastu godzin.
Ichniejszy stadion jest dziesiątym co do wielkości w Eliteserien.
Pięćdziesiąt lat temu klubów z północy nie dopuszczano do ligi, mieszkańcom emigrującym na południe kraju nie chciano wynajmować domów, uważając ich za wieśniaków; podludzi.
Stworzenie w takim miejscu, za kołem podbiegunowym, klubu, który stanie się krajowym hegemonem, to scenariusz, którego nie zakładał nikt. Wciąż zdarza się, że piłkarze odmawiają transferu do Glimt ze względu na pogodę. Świeży przykład: Ibrahim Hafiz Umar, który trzy miesiące temu zawinął do domu po testach i nie chciał więcej słyszeć o Skandynawii.
Lokalsi, ludzie do rany przyłóż, mieli przyziemne marzenia. Żeby jakoś w lidze funkcjonować, nie żegnać się z nią co chwilę i przede wszystkim w końcu spiąć budżet. Gdy odwiedziliśmy norweski koniec świata, Trond Olsen, eks gracz Bodo/Glimt wspominał, jak to piętnaście lat temu zespół ledwo wiązał koniec z końcem. Zawodnicy dostawali wypłaty z dwutygodniowym poślizgiem (dla Norwega to nie do pomyślenia), unormowanie sytuacji finansowej zajęło pięć lat i wiązało się z drastycznym cięciem kosztów oraz zwrotem w kierunku niekoniecznie wybitnej, ale przynajmniej taniej lokalnej młodzieży.
Jeszcze dziesięć lat temu w Bodo cieszyli się, że klub w ogóle udało się uratować. Mieszkańcy północy tanio skóry nie sprzedają. Przetrwali prześladowania ze względu na pochodzenie, ocalili regionalne browarnictwo, gdy wielki biznes próbował je zakopać. Są przyzwyczajeni do mobilizacji i ratowania kryzysowych sytuacji. Jedność jest fundamentem funkcjonowania Glimt. Proces rozwoju klubu opisywaliśmy, gdy wybraliśmy się za koło podbiegunowe.
Woda po parówkach, ubiór na cebulkę i piwny sukces. Odwiedziliśmy Bodo!
Upadający, biedny jak mysz kościelna klub objęła patronatem rodzina Bergów. Sześciu mężczyzn z tej familii ma związki z Bodo/Glimt, kończąc na Patriku, jednym z obecnych kapitanów drużyny (jednym, bo w zespole funkcjonuje „rada kapitanów”, co mecz wybierany nim jest zawodnik, który w danym momencie może mieć największy wpływ na drużynę). Obecni mistrzowie Norwegii utrzymali się przy życiu dzięki zbiórkom charytatywnym, koncertom i pracy u podstaw.
Inna lokalna legenda, Aasmund Bjorkan, zajęła się stroną sportową. Wreszcie drugoligowe Asane zwolniło Kjetila Knutsena, blisko pięćdziesięcioletniego trenera z wizją i ideą, której nikt nie chciał wdrożyć. W Glimt w nią uwierzyli, domino ruszyło. Kolejnym istotnym klockiem był Bjorn Mannsverk, były pilot myśliwca, który zajął się pracą nad mentalem zawodników. Drużyna z Bodo na starcie fantastycznej podróży miała budżet niższy niż Radomiak czy Puszcza.
Siedemnaście milionów złotych.
Bjorkan, Knutsen i spółka stwierdzili, że dysponując takim majątkiem muszą postawić na sposób. Po pierwsze: stworzyli sztywne wytyczne w procesie skautingu, szukając tylko i wyłącznie zawodników pasujących do systemu 4-3-3, którzy fizycznie byli w stanie wytrzymać grę na wysokiem intensywności wymaganą przez trenera, a technicznie mogą się jeszcze rozwinąć. Po drugie: wybrano spośród nich tych względnie tanich, odstrzelonych w innych miejscach, z jakimś potencjałem sprzedażowym.
Machina ruszyła i nigdy się nie zatrzymała. Trond Olsen tłumaczył nam, dlaczego zespół pod Knutsenem ciągle robi postęp:
– Najmocniej zależy na wysokiej intensywności treningu. Dana sesja jest zawsze przygotowana przed jej rozpoczęciem. Wchodzisz do szatni, masz rozpisany cały plan treningu i gdy wychodzisz na boisko, wiesz, co masz robić. Żadnych większych przerw między ćwiczeniami, po prostu robisz jedno ćwiczenie po drugim. Trener nie chce tracić czasu, sesje treningowe są błyskawiczne.
Przez półtorej godziny drużyna haruje na pełnej intensywności, często na pomniejszonym placu, na którym dwudziestu dwóch zawodników na ograniczonej przestrzeni szuka rozwiązania boiskowych sytuacji, które daje przewagę w realiach meczowych. Wszystko pod ciągłym pressingiem drugiej strony, bez chwili wytchnienia. Kluczem, poza wyznacznikami jakości piłkarskiej, które pomagała określić analiza danych, był też odpowiedni charakter zespołu. Trafiali do niego ludzie, którzy o rozwój dopytywali sami z siebie.
Bodo/Glimt zrobiło jedną, prostą rzecz. Podzieliło obowiązki, zaufało procesowi i zbiera tego owoce. Żadnego zbaczania z kursu dlatego, że komuś akurat przyszedł do głowy inny pomysł. Czy jakikolwiek polski klub może powiedzieć, że działa w ten sam sposób?
Browar Badin otwiera się przed każdym meczem na “beforek”
Siedem lat temu grali w 2. lidze. Dziś sprzedają i kupują drożej niż Ekstraklasa. Jak to robi Bodo/Glimt?
Po kilku latach dominacji Bodo/Glimt w Norwegii łatwo jest powiedzieć: ale ich stać, nas nie! Najdroższy transfer klubu to wydanie blisko pięciu milionów euro na Alberta Gronbaeka, którego właśnie opędzlowano za piętnaście baniek, bijąc wszelkie rekordy. Gdyby przygotować zestawienie najdroższych transferów przychodzących i umieścić w nim jedno jedyne Glimt oraz całą Ekstraklasę, okazałoby się, że do TOP10 mieszczą się tylko Ali Gholizadeh, Bartosz Slisz, John Yeboah i Ante Crnac.
Jedynie Gholizadeh łapie się do czołowej piątki, reszta to końcówka stawki.
Analogicznie w przypadku najdrożej sprzedanych zawodników: Gronbaek pobiłby transferowy rekord Ekstraklasy, Faris Moumbagna, Hugo Vetlesen, Erik Botheim – każdy z nich podmieniłby w piątce najdroższych ruchów Radosława Majeckiego. Victor Boniface też zresztą został sprzedany drożej niż produkty naszej najlepszej akademii: Jan Bednarek czy Michał Skóraś. Teraz jest mistrzem Niemiec z Bayerem.
Wszystko to dotyczy klubu, który dekadę temu nie miał ani punktów dających przewagę w eliminacjach europejskich pucharów, ani bogatego sponsora za plecami, ani nawet wybitnej historii sprzedażowej. Za kołem podbiegunowym naprawdę zbudowano coś z niczego, od zupełnych podstaw i właśnie dlatego fakt, że w tak krótkim czasie zrobiono tak duży progres, jest z naszej perspektywy najbardziej zdumiewające. Nad Wisłą nie udaje się to mimo znacznie korzystniejszej pozycji startowej rodzimych hegemonów.
„TVP Sport” przed meczem z Jagiellonią zapytało Aasmunda Bjorkana jak to jest, że Bodo/Glimt robi ruchy na pułapie finansowym, do którego nawet się nie zbliżamy.
– Nasz budżet nie jest ściśle oparty na transferach wychodzących. Jesteśmy w lepszej sytuacji finansowej przez europejskie puchary. Budżet to nigdy nie jest prosta sprawa. W Norwegii jest tak samo. Na pewno na naszą korzyść działa to, że wszystkie pieniądze z ostatnich lat zainwestowaliśmy w klub – w każdy jego aspekt – odpowiedział.
Samolot startujący z lotniska w Bodo. Z aeroportu do miasta można dojść pieszo w kwadrans
Zaufanie do swojej pracy, podział obowiązków i wsparcie w postaci technologii sprawiło, że inwestowanie dużych pieniędzy w zawodników nikogo w Bodo nie przeraża, bo nikt nie myśli o czterech czy pięciu milionach jak o potencjalnej wtopie, która wszystko zniszczy. Glimt ma przekonanie do każdego piłkarza, po którego sięga i faktycznie: bardzo rzadko wtapia. Przykładem choćby wspomniany już Faris Moumbagna, który przed rokiem, kiedy do Norwegii przyleciał Lech, dopiero wchodził do zespołu.
Napastnik zwany „Pemą” był wtedy najsłabszym punktem zespołu. Od lokalsów słyszeliśmy, że nie potrafi się jeszcze zaadaptować, że ciężko na niego liczyć, a przecież kosztował 1,5 miliona euro. Odchodził za pięciokrotnie więcej, jako autor dwudziestu czterech goli i dziewięciu asyst. Gdy patrzymy na transfery Bodo/Glimt od razu rzuca się w oczy, że albo ściągają oni swoich byłych piłkarzy, którym oferują coraz wyższe pensje, albo inwestują w zawodników U-23.
Tylko w tym sezonie trafiło tam siedmiu piłkarzy, którzy łapią się w te widełki wiekowe. Tylu, ile przez całą swoją kadencję w Legii Warszawa sprowadził dyrektor sportowy Jacek Zieliński.
Legia Warszawa i Jacek Zieliński. Sztuka stania w miejscu
W podobny sposób o budowie składu opowiadał nam Samuel Cardenas z Rakowa Częstochowa. On także zauważał, że inwestowanie w zawodników U-23, szczególnie ofensywnych, to perpetuum mobile. Zwracał uwagę na piłkarzy z Afryki, którzy okazali się dla Bodo/Glimt żyłą złota. Klub z północy wciąż penetruje Nigerię i jej okolice, polując na talenty.
Dzięki wpływom ze sprzedaży oraz regularnej grze w Europie w ciągu roku od momentu dwumeczu z Lechem Poznań sporo się w Bodo/Glimt zmieniło. Opowiada Freddy Toresen z „Avisa Nordland”, encyklopedia wiedzy o klubie:
– Glimt wciąż się rozwija, dzięki europejskim pucharom poprawia się sytuacja ekonomiczna klubu. Wydają dużo pieniędzy, coraz więcej, ale wciąż są przy tym ostrożni i rozważni. W ostatnim czasie do Bodo przyszli ludzie z Tromso IL, którzy wywalczyli brązowy medal w poprzednim sezonie ligowym. Gaute Helstrup został asystentem Kjetila Knutsena, obaj się od siebie uczą, nowa formuła działa.
Mistrz kraju ściągnął trenera i działaczy trzeciej drużyny, żeby dalej się rozwijać. W dodatku ściągnął ich z innej północnej drużyny, w zasadzie od derbowego rywala. Trochę tak, jakby parę lat wstecz Lech Poznań wymyślił, że Kosta Runjaić zostanie asystentem Macieja Skorży, a Sławomir Rafałowicz będzie im pomagał w transferach.
Ludzie z Tromso są dowodem tego, jak potężnym klubem stało się Bodo/Glimt. Widać to zresztą nie tylko po rekrutacji.
Sklepik malutki, ale asortyment spory. Brakuje tylko legendarnych żółtych szczoteczek – to symbol kibiców, których wyśmiewano w kraju sugerując im braki w higienie
Bodo/Glimt. Norweski hegemon marzy o Lidze Mistrzów
Remont to słowo, które w przypadku Glimt nie odnosi się do wyjątkowego natężenia transferów. Aspmyra Stadium od paru lat wygląda jak plan zdjęciowy „Domu nie do poznania”. Gdy odwiedziliśmy Bodo akurat stworzono salę do medytacji. Wcześniej przebudowano pomieszczenia klubowe, bo malutki klub wszystko upchnął w jednym miejscu, a kiedy do Norwegii zawitała Europa okazało się, że trochę nie wypada, że standardy są jednak inne.
Powstało więc wyzwanie. Co zrobić, żeby na tej samej powierzchni rozmieścić poszczególne pomieszczenia tak, aby zwiększyć komfort? Stadion w Bodo jest funkcjonalny, jak wiele norweskich obiektów. Znajdziemy tam sklepy, firmy, biura, a nawet szkołę. Salka pracy mediów mieściła się w klasie, podziwiano dzieła uczniów ichniejszej podstawówki. Wszystko to ma swoje plusy, ale są i problemy. Apsmyry nie da się już bardziej rozbudować. W planach jest budowa nowego stadionu, jednak…
– Nic nowego się w tej sprawie nie dzieje. Projekty, przygotowania, to zajmuje trochę czasu. Od ostatniego roku nic się nie zmieniło – wyjaśnia nam Toresen.
Nie można więc marnować czasu, trzeba inwestować w co tylko się da. W warunki do treningu i odnowy biologicznej, struktury, zaplecze. Tak jak w przypadku budowy kadry zespołu: skoro nie ma na coś szans, trzeba znaleźć sposób. Freddy opowiada nam, że obecnie Bodo/Glimt pracuje nad tym, jak usprawnić regenerację zawodników, bo przez cały sezon drużynie dokucza zbyt wiele kontuzji. Część pieniędzy z transferu Gronbaeka zostanie wydana na poprawę tego sektora.
Swojego najlepszego piłkarza próbowano jednak zatrzymać. Bodo/Glimt zdarzało się już odrzucać kwoty rzędu dziesięciu milionów euro, ale piętnaście złamało wszystkich. Nawet jeśli jest to kłoda pod nogi marzenia, jakim jest awans do Ligi Mistrzów. Myśl o tym zaczęła się tlić już jakiś czas temu. Champions League zdaje się być kolejnym sufitem do przebicia, naturalnym krokiem na ścieżce rozwoju po trzech z rzędu wiosnach w Lidze Konferencji.
– W tym sezonie mówią o tym najgłośniej, bo współczynnik UEFA dał im rozstawienie, a kadra jest szersza niż gdy w play-offach odpadli po dogrywce w Zagrzebiu. Tegoroczna drużyna jest naprawdę mocna na papierze, nawet po odejściu Gronbaeka – mówi nam Paweł Tanona, pasjonat norweskiej piłki.
Sztafeta pokoleń Bergów. Historia najważniejszej rodziny w dziejach Bodo/Glimt
Zarówno on, jak i Freddy Toresen przyznają jednak, że za jakością kadry Bodo/Glimt nie idzie jakość gry ekipy Knutsena. Toresen stwierdza, że Glimt przewodzi w lidze, ale gra futbol słabszy niż zwykle. Tanona rozwija ten wątek:
– Liga nastawia się na nich tak, że stawia autobus i oddaje piłkę. Kiedy muszą rozgrywać piłkę w taki sposób, że nawet stoperzy są na połowie rywala, znika trochę atutów w postaci dynamicznych skrzydeł, świetnego przejścia z obrony do ataku. Dlatego gra wygląda średnio, z dołem tabeli przeważnie jest to męczenie buły, tracenie punktów. W tym sezonie troszkę nie działa też wysoki pressing, agresywny doskok, co zawsze Glimt wyróżniało.
Nie ma jednak wątpliwości, że mówimy o dominatorze rozgrywek. Bodo/Glimt zmierza po mistrzostwo Norwegii. Już wiadomo, że w kolejnym sezonie będzie podobnie. Siedem lat po awansie do ekstraklasy płaci najlepiej – albo prawie najlepiej – w lidze. To już nie jest zespół, który pomysłem nadrabia braki w kasie. Norweskie media plotkowały nawet, że Patrik Berg zarabia w klubie milion euro, co i w Polsce czyniłoby go jednym z najlepiej opłacanych ligowców.
– Lokalna prasa to dementowała, ale zarobki najlepszych zawodników w Bodo są czołowe w lidze. Sam Kjetil Knutsen zarabia 800 tysięcy euro, więc Berg, Hakon Evjen czy do niedawna Gronbaek mogą dostawać podobne pieniądze – uważa Tanona.
Aasmund Bjorkan powiedział w „TVP Sport”, że dział skautingu rozrósł się z „ja i sztab” do czterech ludzi jeżdżących po kraju i po świecie. Coraz większym zaufaniem obdarzani są piłkarze akademii, która pochłania półtora miliona euro rocznie. Niedawno w pierwszym zespole zadebiutował szesnastoletni Eryk Łukaszka, którego poznaliśmy w Bodo. Pole do rozwoju wciąż więc istnieje. Paweł Tanona:
– To dlatego, że zaczynali z naprawdę niskiego poziomu, bo organizacja norweskich klubów, zwłaszcza balansujących między ekstraklasą a zapleczem, jest słaba. Inwestują w klub dużo pieniędzy, cały się profesjonalizują, rośną. Zatrudniają nowych ludzi w marketingu, w biurach, pracuje tam już kilkadziesiąt, nie kilkanaście osób. W pięćdziesięciotysięcznym Bodo nagle nie zacznie chodzić na mecze trzydzieści tysięcy osób, więc w końcu natrafią na sufit, którego przebić się nie da. Dojście do niego zajmie jednak jeszcze trochę czasu.
Eryk Łukaszka – Polak w akademii Bodo/Glimt i kulisy szkolenia w Norwegii
Aktualnie reszta kraju martwi się raczej tym, jak bardzo Bodo/Glimt odjedzie lidze, gdy spełni marzenie o Champions League. Trzynaście kolejnych tytułów, niczym Rosenborg na przełomie wieków? Kto twierdzi, że to niemożliwe, niech przypomni sobie rok 2020 i 81 punktów ekipy Knutsena, absolutny rekord wszech czasów. Jedynym zagrożeniem dla hegemonii Bodo/Glimt jest chyba tylko wizja odejścia szkoleniowca, która majaczy gdzieś w oddali.
Tanona wspomina, że przed startem sezonu Kjetil podzielił się z prasą obawami z poprzednich rozgrywek. Widząc, że zespół nie pracuje już jak kiedyś, myślał, że może to dobry moment, żeby dla dobra klubu zrobić miejsce komuś innemu. Plotkuje się, że miałby to być Helstrup, bo przecież nikt nie przyszedłby z trzeciej siły ligi do mistrza w roli wiecznego asystenta. Zanim jednak Knutsen drugi raz wpadnie na podobny pomysł, może być już człowiekiem, który dał Bodo Ligę Mistrzów.
Można się łudzić, że Jagiellonia przedłuży polską klątwę, że się postawi, że nie jest na straconej pozycji. Bodo/Glimt zasługuje jednak na sukces, historia tego klubu powinna mieć finał w najlepszych rozgrywkach na kontynencie. Jeśli chcemy, żeby i nam się to przytrafiło, spróbujmy ją powtórzyć od podstaw, zamiast liczyć tylko, że „a nuż się uda”.
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix
Za informacje i rozmowy, które wsparły tekst merytorycznymi informacjami dziękuję Freddy’emu Toresenowi i Pawłowi Tanonie