Jakub Kochanowski ma 26 lat, a w siatkówce reprezentacyjnej i klubowej wygrał już wszystko, poza złotem igrzysk i mistrzostwem Polski. Był kluczową postacią drużyny, która inspirowała się Rosją i przez ponad dwa lata nie przegrała żadnego meczu. Kochanowski i spółka poradzili sobie nawet w przepełnionej hali, gdzie kibice przeciwnika wyzywali ich i pokazywali środkowe palce. Dlaczego wybrał siatkówkę? Jakie prowokacyjne zachowania z jego młodości były błędem? Co działo się w szatni Resovii, gdy ta była tak blisko finału PlusLigi, ale jednak przegrała z Jastrzębskim Węglem? Co kręci go w fantastyce i która postać intryguje go w “Harrym Potterze”? Na te pytania, ale nie tylko, środkowy reprezentacji Polski odpowiada w dużej rozmowie z Weszło.
Jakub Radomski: Jeden z twoich kolegów, libero Mateusz Masłowski, opowiadał mi, że gdyby wyłączyć dźwięk w telewizorze, gdy leci tam któraś z części Harry’ego Pottera, mógłbyś cytować wszystko z pamięci. To prawda?
Jakub Kochanowski, środkowy Projektu Warszawa i reprezentacji Polski: Aż tak to może nie, ale rzeczywiście jestem wielkim fanem tej serii. Przeczytałem wszystkie książki, a każdą część filmową obejrzałem wielokrotnie.
Masz swoją ulubioną?
Chyba „Książę Półkrwi”. To szósta część, trochę mroczna, pełna zwrotów akcji. Ważną postacią jest w niej Severus Snape, który zawsze mnie intrygował. To też taki wstęp do zamknięcia całej historii.
Twoja mama opowiadała mi kiedyś, że zacząłeś czytać fantastykę, gdy w gimnazjum przeniosłeś się z rodzinnego Giżycka do Olsztyna, by mieszkać w bursie. A wcześniej nie do końca lubiłeś lektury szkolne.
Zgadza się. Byłem w wieku, w którym wielu chłopców nie do końca lubi robić to, co im każą. Czytanie czegoś, co czyta się po prostu źle, jest męczące, podczas gdy to powinno być formą relaksu. Sięgnąłem wtedy po fantastykę, która do dziś jest moim ulubionym gatunkiem. Zależy mi na tym, żeby czytać nie jedną książkę, ale całą serię. Żeby ta historia trwała długo. Lubię przenosić się w fikcyjne światy i utożsamiać z niektórymi bohaterami. „Wiedźmina” przeczytałem dwa razy od deski do deski, pochłonąłem „Mroczną Wieżę” Stephena Kinga, sagę o ostatnim rewolwerowcu. Podoba mi się, gdy autor tworzy skomplikowane i rozbudowane światy, a ja mogę je eksplorować.
Twoja siatkarska droga raczej nie była skomplikowana. Nazwałbym ją bardziej taką płynną wspinaczką na szczyt. Najpierw treningi w Giżycku, później wspomniany Olsztyn. Jakie tam były realia?
Gdy trafiłem do bursy, byłem w drugiej klasie gimnazjum, a najmłodsi koledzy chodzili do pierwszej klasy liceum. Musiałem się trochę dostosować, przyzwyczaić się, ale zdecydowana większość chłopaków też była siatkarzami, więc mieliśmy wspólne tematy. Siatkówka bardzo mi wtedy pomogła oswoić się w grupie, ale też poradzić sobie z pobytem poza domem i samotnością.
Kolejny, ważny krok – SMS Spała. Trafiłeś tam jako 16-latek. Słyszałem, że trener Jacek Nawrocki dość szybko dołączył cię do drużyny, gdzie grałeś z chłopakami starszymi o dwa lata.
To miało trochę szczęśliwe podłoże. Jeden ze środkowych złapał kontuzję, chyba skręcił kostkę. Nie mógł grać przez ponad miesiąc i trenerzy musieli wspomóc się kimś z pierwszej klasy. Padło na mnie. Dostałem szansę i chyba ją wykorzystałem, bo już zostałem w drużynie. To był sezon, w którym wywalczyliśmy awans do I ligi. Zadecydował o nim legendarny mecz z Victorią Wałbrzych, który wygraliśmy, mimo że w tie-breaku przegrywaliśmy już 2:12.
Jakub Kochanowski, jako zawodnik SMS Spała, blokujący Mariusza Wlazłego. 2016 rok
W Spale ty i Aleksander Śliwka, a po drugiej stronie siatki, w Victorii, Łukasz Kaczmarek.
Dokładnie. Przy 2:12 byliśmy już praktycznie pogodzeni z porażką, ale zdobywaliśmy kolejne punkty, a rywalowi zaczęły się trząść ręce. W I lidze wyróżnialiśmy się, bo byliśmy dzieciakami, którzy stawiali pierwsze kroki w seniorskiej siatkówce. Pozwalaliśmy sobie na dużo. Często dyskutowaliśmy pod siatką, nie czuliśmy żadnego respektu w stosunku do starszych kolegów z drużyn przeciwnych. Z perspektywy czasu uważam, że to było błędem.
Dlaczego?
Bo na tym etapie trzeba jednak trochę znać swoje miejsce w szeregu. Dobre granie i wysoki poziom to jedno, ale każdemu przeciwnikowi należy się szacunek, a my nie do końca go okazywaliśmy. Był taki mecz, z Krispolem Września. Zrobiło się bardzo gorąco, pokłóciliśmy się z nimi, padały niecenzuralne słowa. Mieliśmy wtedy niewyparzone buzie.
Gdy kilka lat temu pisałem o tobie reportaż dla „Przeglądu Sportowego”, daliśmy tytuł, trochę w stylu angielskich mediów, „Siatkówka (u)Kochana”. Ona faktycznie była ukochana od początku?
Gdy zaczynałem ją trenować, bardzo szybko robiłem postępy, a dzieci chcą robić to, w czym widzą, że są dobre. Stałem się jednym z najlepszych zawodników w swojej grupie wiekowej, dlatego zacząłem ćwiczyć ze starszymi. Chyba ta łatwość osiągania kolejnych szczebli dawała mi motywację. Niedługo później trener Maciej Rejzner wziął mnie do swojej drużyny z Olsztyna. I tak już poszło. Pasja, która pojawiła się dość szybko, stawała się coraz bardziej dojrzała. Pamiętam Mistrzostwa Polski Młodzików, rozgrywane w Kobyłce. Miałem 15 lat. Doszliśmy do finału, w którym przyszło nam grać z Chemikiem Bydgoszcz. Oni zawsze nas lali, nie mieliśmy z nimi szans, a tutaj wygraliśmy 2:1, a ja dostałem jeszcze nagrodę MVP. Wtedy coś we mnie przeskoczyło i uwierzyłem, że mogę w siatkówce mierzyć bardzo wysoko.
Miałeś kiedyś poczucie, że siatkówka coś ci zabrała? W końcu gdy wielu twoich kolegów wyjeżdżało na wakacje, ty występowałeś w turniejach kadr kolejnych roczników.
Myślę, że to mogłoby być trudne, gdyby nie fakt, że za tymi występami szły kolejne sukcesy. Miałem szczęście, że trafiłem na czas, w którym regularnie zdobywaliśmy medale. One sprawiły, że miałem co prawda świadomość, że za mało czasu poświęcam znajomym i rodzinie, ale jednocześnie widziałem, że rozwijam się jako siatkarz. Dlatego ten żal nie był tak duży.
Jakub Kochanowski w Łodzi, podczas dnia medialnego przed turniejem finałowym Ligi Narodów
Rocznik 1997 w polskiej siatkówce jest wyjątkowy. W 2015 roku zostaliście mistrzami Europy oraz świata kadetów, rok później mistrzami Europy juniorów, a w 2017 roku mistrzami świata juniorów. W drużynie byłeś ty, ale też Tomasz Fornal, Bartosz Kwolek, Norbert Huber, mógłbym dalej wymieniać kolejne nazwiska. Niesamowite jest to, że przez dwa lata byliście niepokonani. Wasz trener, Sebastian Pawlik, powiedział w jednym z wywiadów, że kluczem do tego był charakter. Że nie poddawaliście się nawet w najtrudniejszych momentach.
Ma rację. Powstał zespół, który nienawidził, gdy rywal był lepszy. I nie mam tutaj na myśli całych spotkań. My byliśmy wściekli, gdy przegrywaliśmy seta i robiliśmy wiele, żeby zmienić obraz meczu. Pamiętam, jak gdzieś w połowie tego ponad dwuletniego okresu zorientowaliśmy się, że nie przegraliśmy żadnego oficjalnego meczu. Wtedy powiedzieliśmy sobie otwarcie: „Chcemy dociągnąć to do końca. Wygrywać wszystko”. Zaczęliśmy porównywać się do reprezentacji Rosji rocznika 1995, która też zwyciężyła we wszystkich najważniejszych imprezach, ale oni w mistrzostwach Europy przegrali jakiś jeden mecz w grupie. To była dla nas wielka motywacja – myśl, że możemy ich przebić, jeżeli nie przegramy ani jednego spotkania.
Jakim doświadczeniem był finał mistrzostw świata kadetów w 2015 roku, rozgrywany w Argentynie, przeciwko gospodarzom? Bartosz Kwolek opowiadał mi kiedyś, że specyficznym.
Specyficznym, bo wtedy pierwszy raz w życiu zderzyliśmy się z takim naporem kibiców drużyny przeciwnej. Rozgrywaliśmy tamten finał na hali, która mogła pomieścić od 500 do tysiąca osób, a przyszło z pięć tysięcy. Ludzie siedzieli na schodach, stali wokół boiska, na balkonach, w wejściu, w zasadzie w oknach. Byli wszędzie, a jednocześnie kibicowali swoim, zachowując się agresywnie w naszym kierunku. W zasadzie ciągle próbowali nam przeszkadzać. Wyzywali nas, pokazywali środkowe palce. To było coś nowego, trochę szok. Nie mieliśmy pojęcia, że siatkarscy kibice mogą się tak zachowywać, bo w Polsce jesteśmy bardzo rozpieszczeni przez fanów, którzy są kulturalni i wyłącznie wspierają swój zespół. Ale, mimo trudnego otoczenia i tego, że przez pewien czas byliśmy nieco sparaliżowani, wygraliśmy i tamten mecz.
Jakub Kochanowski w 2019 roku, jako zawodnik Skry Bełchatów
Teraz jesteś już w reprezentacji seniorskiej, którą prowadzi Nikola Grbić. Powiedziałeś kiedyś w wywiadzie, że jego rozumienie siatkówki jest ci bardzo bliskie. Rozwiniesz tę myśl?
Po prostu jego warsztat i metody budowania formy są bardzo bliskie temu, co na mnie działa najlepiej. Grbiciowi chodzi o to, żeby żyć chwilą, w takim sensie, że mamy spokojnie przygotowywać się do następnego meczu, treningu, poprawiać swoje słabości. Wszystko stopniowo, małymi krokami, z dnia na dzień. Bez jakiejś rewolucji. Grbić wierzy, że właśnie w ten sposób będziemy rozwijać się jako jednostki i zaraził mnie trochę tą swoją filozofią pracy.
Kiedy po raz pierwszy poczułeś popularność? Już w kadrze młodzieżowej?
Nie, zupełnie. Odnosiliśmy wtedy wiele sukcesów, o których już tutaj rozmawialiśmy, ale dla polskich kibiców liczy się tylko pierwsza kadra. Fajnie, że jest jakaś perspektywiczna młodzież, której się wiedzie, ale siatkówka widziała już wiele zmarnowanych talentów. Takie jest mniej więcej podejście. Dopiero pierwsza kadra to tłum kibiców, zapełnione hale i częste prośby o zdjęcia czy autografy. Chyba pierwszy raz mocniej odczułem popularność po wygranych przez nas mistrzostwach świata w 2018 roku. Przekonałem się, że ludzie znają moje nazwisko, poznają mnie. Czasami chcą porozmawiać, czasami pozować do wspólnego zdjęcia. Ale to nie było męczące. Miałem tylko i wyłącznie pozytywne odczucia.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Słyszałem od bliskich ci osób taką opinię, że od zawsze miałeś dużo większe predyspozycje do sportu zespołowego, niż dyscyplin indywidualnych. Wiem, że twoja kuzynka uprawiała żeglarstwo, popularne w waszych rodzinnych stronach, ale ty sam nie chciałeś tego robić. Nie kręciło cię to. Coś w tym jest?
Prawda jest taka, że nigdy na dobrą sprawę nie spróbowałem żadnego sportu indywidualnego, dlatego trudno jest mi jednoznacznie się do tego odnieść. W sporcie drużynowym zawsze czułem się bardzo dobrze. Jego specyfiką jest przynależność do małego społeczeństwa, jakim jest grupa kilkunastu osób, w której panuje pewna hierarchia ważności, ale też wartości. Każdy musi znać swoje miejsce, ale i swoją rolę. Pasowało mi to, poza tym ja tego typu rzeczy zawsze szybko łapałem i dobrze się czułem w takich zbiorowościach.
Wiem, że próbowałeś też jako dziecko, w Giżycku, piłki nożnej, ale średnio ci się spodobała. A teraz ją śledzisz?
Zupełnie. Czasami coś usłyszę w autokarze albo w szatni, gdy odbywają się jakieś ważne spotkania – Ligi Mistrzów lub decydujące o mistrzostwie Polski. Ale to tyle. Chyba nigdy w życiu nie sprawdzałem wyniku jakiegokolwiek meczu piłki nożnej.
Kochanowski na zagrywce, która od zawsze jest jego mocną stroną
Niedawno ogłoszono oficjalnie, że przenosisz się z Asseco Resovii Rzeszów do Projektu Warszawa. Muszę cię o to spytać – co jest nie tak z klubem z Rzeszowa? Wiem, sięgnęliście w ubiegłym sezonie po Puchar CEV, ale łatwiej jest to osiągnąć, niż awansować do wielkiego finału PlusLigi, a to Resovii, mimo dużych nakładów finansowych, nie udało się od ośmiu lat.
Nie ma tu łatwej odpowiedzi. Przychodząc do Rzeszowa w 2021 roku, miałem apetyt na bardzo duży sukces. Uważałem i do tej pory uważam, że mieliśmy wszystko, by go osiągnąć, ale w najważniejszych momentach to gdzieś uciekało. Pamiętajmy, że różnica między najlepszym zespołem w kraju, a, powiedzmy, następnymi czterema, jest bardzo mała. To są naprawdę detale. W PlusLidze to tak nie działa, że zespół numer jeden najlepiej atakuje, blokuje, zagrywa i we wszystkim nie ma sobie równych. Najlepsza drużyna w Polsce to zespół, który po prostu zdobywa punkty w najważniejszych momentach. Z mistrzem Polski można wygrać seta, ewentualnie mecz w fazie play-off, ale ostatecznie to oni sięgają po tytuł, dzięki na przykład dwóm piłkom w końcówkach. Tego nam zabrakło w Rzeszowie. Resovia była zespołem, któremu czasami uciekały najważniejsze akcje.
Dobrym przykładem jest półfinał z ubiegłego sezonu, z Jastrzębskim Węglem. W drugim spotkaniu, w Jastrzębiu, prowadziliście 2:1 w setach i 21:15 w czwartej partii. Byliście o krok od wielkiego finału, a jednak daliście się dogonić przyszłemu mistrzowi Polski. Co działo się w szatni już po meczu?
Atmosfera była grobowa. W autokarze powrotnym – to samo, cisza. Na drugi dzień – to samo. Tak naprawdę cień tamtej porażki był z nami do końca sezonu, bo przegraliśmy jeszcze rywalizację o trzecie miejsce z Projektem Warszawa. Przegraliśmy ją w sposób, w jaki wcześniej nam się to nie zdarzało. Było widać obciążenie psychiczne tym, co stało się w Jastrzębiu. Mieliśmy tam wielką szansę, której nie wykorzystaliśmy.
W swojej karierze zdążyłeś już wygrać wszystko, oprócz mistrzostwa olimpijskiego i, co może nieco dziwić, mistrzostwa Polski. Zacznę od tego pierwszego – wierzysz w złoto igrzysk w Paryżu?
Wierzę, że reprezentacja Polski jest w stanie zrobić wszystko, by po nie sięgnąć, ale na to musi się złożyć wiele rzeczy. Będzie potrzeba trochę szczęścia, mam tu na myśli m. in. brak kontuzji. Na pewno my te rzeczy, które możemy kontrolować, wykonamy w stu procentach.
CZYTAJ TEŻ: LOSOWANIE GRUP IO W SIATKÓWCE. ŻENUJĄCE, ALE IDEALNE DLA POLSKI
A wygranie PlusLigi z Projektem?
Jestem przekonany, że prędzej czy później czeka mnie to złoto PlusLigi. Nie wiem tylko, czy prędzej, czy później. Każdego roku będę robił wszystko, by to osiągnąć. A jeżeli zakończę kiedyś karierę bez takiego tytułu? Też nic strasznego się nie stanie. Mówiłem niedawno komuś, że bardziej satysfakcjonowałoby mnie to, żeby nie musieć pauzować przez większość sezonu przez kontuzję. Mam więc nadzieję, że dopisze mi zdrowie. A jeżeli ono będzie, spróbuję przysłużyć się do wywalczenia mistrzostwa, być może już teraz, przez Projekt.
Pytam cię o te tytuły, bo kiedy przez kilka lat wygrywałeś prawie wszystko, co się dało, nazywano cię w mediach „złotym dzieckiem polskiej siatkówki”. Jaki miałeś stosunek do tego określenia?
Faktycznie, takie coś do mnie przylgnęło, ale cieszę się, że już tego nie ma. Nie nazwałbym się złotym chłopcem polskiej siatkówki czy jakimś cudownym objawieniem. Zgadza się, mam na koncie kilka złotych medali, ale myślę, że miałem masę szczęścia i wielu wspaniałych ludzi dookoła siebie. To było najważniejsze. Niektórzy tworzyli drużyny, które wygrywały, a że ja akurat znalazłem się w kilku z nich? Cóż, tak wyszło.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO: