Zżymanie się na nieprzyzwoite kwoty, które angielskie kluby wydają na piłkarzy, niby pozbawione jest sensu. Wbrew szalejącej opinii publicznej i zdrowemu rozsądkowi, maszyna ruszyła i raczej nie ma siły, która mogłaby ją powstrzymać – należy przyzwyczaić się do coraz większych pieniędzy wykładanych na coraz to bardziej przeciętnych grajków. Jednak nawet mimo tej świadomości, nigdy nie potrafimy machnąć ręką i przejść obojętnie obok faktu, że do grona najdroższych piłkarzy w historii nie dołączają już jedynie wielkie gwiazdy, a co najwyższej kandydaci na nie.
W irytowaniu nas – i jak podejrzewamy nie tylko nas – w ten sposób ostatnio wyspecjalizował się Manchester City. Nie tak dawno Eliaquima Mangalę uczyniono tam jednym z najdroższych środkowych obrońców w historii (40 milionów euro), w tym okienku to osiągnięcie przebito Nicolasem Otamendim (44 melony). Raheema Sterlinga zrobiono jednym z najdroższym piłkarzy w ogóle (12. miejsce na liście wszech czasów) i zanim na dobre zdążył opaść kurz po tej transakcji, w Manchesterze już szykują jeszcze większą bombę. Transfer Kevina de Bruyne z VfL Wolfsburg jest na ostatniej prostej. Cena? Bild pisze o 80 milionach euro plus bonusy. Inne media podają raczej niższą kwotę wyjściową, ale jedynie o skromne pięć milionów.
75 dużych baniek. Miazga.
Sprawny dyrektor sportowy za taki hajs potrafiłby zapewne stworzyć drużynę, z którą trzeba byłoby się liczyć. Naturalnym skojarzeniem wydaje się Monchi. Wiecie jaki był koszt ściągnięcia do Sevilli piłkarzy, którzy w maju w Warszawie wygrali Ligę Europy? Uwzględniając trzech rezerwowych, którzy pojawili się na boisku – 47 milionów z hakiem. Niecałe 2/3 hajsu za de Bruyne. Oczywiście Manchester City celuje znacznie wyżej, ale i tak ciężko nie odnieść wrażenia, że ta różnica jest po prostu absurdalna.
Kevin de Bruyne. 24 lata. Bez dwóch zdań, piłkarz, dla którego przychodzi się na stadiony. Chelsea wyjęła go z Genku za 8 milionów, po czym najpierw w swoim zwyczaju wypożyczała, a później – 1,5 sezonu temu – opchnęła do Wolfsburga za 25 milionów. W Londynie prawdziwej szansy nigdy nie dostał. Ostatni sezon miał genialny – strzelił 10 bramek i zaliczył 21 asyst w Bundeslidze (po kilka dołożył w innych rozgrywkach) – został wybrany najlepszym piłkarzem ligi, przed gwiazdami mistrzowskiego Bayernu. Zasłużenie. Jednak to dopiero jeden sezon na najwyższym poziomie, wcześniej aż tak kolorowo nie było.
Wyobraźcie sobie pokój, w którym zamknęlibyśmy najlepszych piłkarzy na świecie (z nadzieją, że się nie pozabijają). Elitarne grono. Jest Ronaldo, jest Messi. Do tego Hazard, Suarez, Aguero, Lahm, kręci się po nim jeszcze Ibrahimović i kilku innych zawodników ze ścisłego topu. De Bruyne swoim jednym świetnym sezonem ledwie zapukał do drzwi. Nie został jeszcze wpuszczony do środka. Oczywiście jeśli weźmiemy pod uwagę, że Sterling nie zrobił nawet tego, gigantyczna kwota przestaje dziwić, ale nie jest to najlepszy punkt odniesienia.
To będzie dziesiąty transfer Manchesteru City, którego wartość przekroczy 30 milionów euro. Dwudziesta czwarta transakcja powyżej 20 milionów. Czterdziesty raz „The Citizens” wyłożą na piłkarza więcej niż 10 milionów. Tam już chyba nie potrafią kupować tanio.
Patrzymy na ich bilans w erze Mansoura bin Zayeda Al Nahyana. Biorąc pod uwagę całkowity koszt funkcjonowania klubu, wpompowano w niego fortunę, ale skupmy się na samych kwotach transferowych. Przyjście de Bruyne będzie symboliczny momentem, nie tylko ze względu na to, że to rekord klubu. Wraz z nim pęknie granica – uwaga! – MILIARDA EURO wydanego na nowych piłkarzy. Wszystko to w osiem lat. Jeśli przyjmiemy, że za Belga Wolfsburg rzeczywiście otrzyma 75 milionów, dokładna kwota będzie wynosić 1 miliard 62 miliony i 700 tysięcy euro (na podstawie danych transfermarkt.pl).
Ile w tym czasie zarobiono na sprzedaży zawodników? „Marne” 269 milionów z groszami. Ważniejsze jest jednak pytanie o to, ile w tym czasie udało się wygrać Dwa mistrzostwa Anglii, jeden Puchar, jeden Puchar Ligi, jedna Tarcza Wspólnoty.
No a w Europie?
W tej części gabloty w dalszym ciągu stoi jedynie Puchar Zdobywców Pucharów z 1970 roku.
Tak, to kpina ze zdrowego rozsądku. I jednocześnie duża sztuka, by przy takim nakładzie wygrać tak niewiele. Coraz bardziej zaczyna to przypominać rywalizację w samym wydawaniu pieniędzy, w której boisko jest jedynie dodatkiem. Aż dziw, że nie przyznają za nią pucharów dla zwycięzcy. Jeszcze nie przyznają.
MR