Iga Świątek rozpoczęła dziś setny tydzień w roli liderki rankingu WTA. Polka jest dopiero dziewiątą zawodniczką w historii, która przebiła tę granicę. Jak jednak doszła do tego miejsca? Które momenty były najważniejsze na jej drodze do miana najlepszej tenisistki świata? Oto kalendarium rozwoju czterokrotnej mistrzyni wielkoszlemowej.
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO
Iga nie czekała długo na przejście na zawodowstwo. Miała 15 lat, gdy rozegrała pierwszy w karierze turniej rangi ITF. Miało to miejsce w październiku 2016 roku Sztokholmie, w imprezie rangi 10K, a więc najmniejszej możliwej. Typowy start, nieznana nastolatka z Polski na więcej liczyć nie może. I tak dostała dziką kartę – co prawda do kwalifikacji, ale jednak. Przez “kwalki” przeszła zresztą pewnie. Potem też nie zwolniła tempa, w głównej drabince ograła między innymi swoją przyjaciółkę i rówieśniczkę, Maję Chwalińską, a do tego kilka starszych i bardziej doświadczonych rywalek.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Miała też przy tym nieco szczęścia – w półfinale przeszła mecz walkowerem. Ale na przestrzeni całego turnieju i tak pokazała, że była w stolicy Szwecji zdecydowanie najlepsza. W finale pokonała 682. na świecie Rumunkę Laurę-Ioanę Andrei w dwóch setach (6:4, 6:3). Andrei w dniu meczu była starsza od Polki o… 13 lat. A mimo to na korcie nie miała właściwie żadnych szans. Iga zdobyła wówczas pierwsze punkty rankingowe i tak zaczęła swoją przygodę z seniorskimi rozgrywkami.
W rankingu zadebiutowała jako 903. zawodniczka świata. Gdy kończyła karierę juniorską i na stałe przechodziła do seniorskiego grania – czyli dwa lata później – była już 186.
WIMBLEDON
Z trawą w seniorskim tourze Iga na razie się przesadnie nie lubi, wciąż uczy się grania na niej i pewnie jeszcze minie nieco czasu, zanim zagości w finale Wimbledonu. W juniorskich rozgrywkach to tam odniosła jednak największy sukces i to w niemal ostatnim możliwym momencie. Choć w 2018 roku celowała bardziej w Roland Garros. W Paryżu zresztą zdobyła tytuł, ale… w deblu. Wraz z Amerykanką Catherine McNally okazały się najlepsze w grze podwójnej. Inna sprawa, że to właśnie McNally wyeliminowała ją w półfinale singlowego turnieju.
To było dla Igi wielkie rozczarowanie, zresztą nie kryła tego. Na Wimbledonie przesadnie na triumf nie liczyła, choć, oczywiście, nadzieje były. Problem pojawił się, gdy wyszła drabinka i okazało się, że Świątek w I rundzie trafiła na liderkę juniorskiego rankingu, Whitney Osuigwe. Ale potem wyszło, że był to jedyny mecz, w którym straciła seta – a po drodze ograła między innymi Emmę Raducanu – 6:0, 6:1.
– Powiem szczerze, że miałem pewne obawy przed turniejem. Ale tak patrząc wstecz na wcześniejsze wyniki Igi, zawsze tak się składa, że najlepsze rezultaty robi wtedy, kiedy nie ma lekkiej drogi. Jak jest za łatwo, to nie dogrywa tych ostatnich meczów. W Londynie zaczęła od numeru jeden, potem było już łatwiej – mówił później Weszło ojciec Igi, Tomasz Świątek. I dodawał: – Iga zawsze mówiła, że nie lubi grać na trawie. Może teraz to się trochę zmieni. Na pewno u niej w głowie nastąpił przełom, zaczęła inaczej patrzeć na pewne rzeczy. Już przed Wimbledonem ustaliliśmy, że to ostatni juniorski turniej wielkoszlemowy. Bo z tego nic nie wynika. Jest prestiż, karty historii. I tyle. To nieprawda, że po takim zwycięstwie otwierają się wszystkie drzwi do sponsorów.
Wimbledoński triumf był więc dla Igi niezwykle ważny pod względem pewności siebie, zmiany nastawienia. Jeśli o sponsorów chodzi… faktycznie nie do końca, ale na pewno Polce nie zaszkodził. Najważniejsze było jednak, że odniosła sukces, o jakim marzyła. I mogła z uśmiechem na ustach wkraczać w seniorską karierę.
WIELKOSZLEMOWY DEBIUT
Dziś nawet angielskojęzyczna strona turnieju na Wikipedii podkreśla, że to właśnie wtedy Iga Świątek zadebiutowała w seniorskim Wielkim Szlemie. A miało to miejsce na Australian Open 2019.
Polka nie była jeszcze wtedy wystarczająco wysoko w rankingu, żeby z miejsca znaleźć się w drabince głównej, stąd musiała przejść przez trzystopniowe kwalifikacje. A to wcale nie tak łatwa sprawa – o kwalifikacjach imprez wielkoszlemowych mówi się często, że to najtrudniejsze turnieje świata. Bo wszyscy grają tam na dobrym poziomie, często porównywalnym i każdy najmniejszy błąd może kosztować cię szansę na awans do drabinki głównej
Iga takich błędów nie popełniła. Owszem, w pierwszym spotkaniu – z rozstawiona z “6” Olgą Danilović – przegrała pierwszego seta do jednego, ale w dwóch kolejnych doskonale utrzymała nerwy na wodzy i okazała się lepsza w kluczowych momentach. Ostatecznie wygrała 1:6, 7:6 (4), 7:5. A w kolejnych dwóch rundach triumfowała już bez straty partii. I tak znalazła się w turnieju głównym. W nim jej historia nie była długa, ale z miejsca zaliczyła pierwsze zwycięstwo – Anę Bogdan, wówczas 82. tenisistkę świata, pokonała 6:3, 3:6, 6:4.
Odpadła rundę później, po tym, jak szans nie dała jej Camila Giorgi. Niemniej, debiut był to bardzo ważny, a przy okazji… ostatni i jedyny raz, gdy Iga grała w wielkoszlemowych kwalifikacjach. Kilka miesięcy później, na Roland Garros, jechała już jako 104. zawodniczka świata. I to wystarczyło, by nie musieć się kwalifikować. A potem nadal szła w górę.
PIERWSZA W HISTORII
Polski tenis miał wspaniałe postaci. Łukasz Kubot był dwukrotnym mistrzem wielkoszlemowym w deblu. Wojciech Fibak wygrywał w grze podwójnej Australian Open. Przed wojną (i tuż po niej) świetnie grała Jadwiga Jędrzejowska. Agnieszka Radwańska w singlu dokonywała – z naszej ówczesnej perspektywy zdawałoby się – niemożliwego, dochodząc do finału Wimbledonu i zostając wiceliderką rankingu. A potem przyszła Iga Świątek i pokazała, że wszystko to, owszem, wielkie osiągnięcia. Ale stać naszych graczy na jeszcze więcej. Pierwszy dowód dostaliśmy na Roland Garros 2020.
To był dziwny turniej. W Paryżu najlepsze tenisistki (i tenisiści) zjawiły się w październiku, bo na przełomie maja i czerwca grać przeszkodziła pandemia. Nadal grano bez kibiców. Natomiast z naszej perspektywy to jeden z tych rzadkich przypadków, gdy możemy napisać, że pandemia w czymś pomogła. Bo możliwe, że gdyby Roland Garros odbyło się w normalnym terminie, nie byłoby jeszcze tego wystrzału formy Igi. A wtedy, pod koniec sezonu 2020, Polka zagrała turniej – na tamten moment – życia.
Jasne, może drabinka uśmiechnęła się do niej w ćwierćfinale oraz w półfinale. Ale wcześniej musiała wygrać z Simoną Halep, główną faworytką turnieju. I Rumunkę rozbiła. W finale mierzyła się za to z Sofią Kenin, mistrzynią Australian Open z początku sezonu. I Amerykankę również rozbiła. A wcześniej był też przecież mecz z Marketą Vondrousovą, finalistką sprzed roku. Iga w Paryżu była nie do zatrzymania. W żadnym meczu turnieju nie straciła więcej niż pięć gemów. Nie rozegrała ani jednego tie-breaka. Nie znalazła się rywalka, która byłaby w stanie jej się przeciwstawić.
To był wybuch nowej gwiazdy, eksplozja talentu w najczystszej postaci. Wcześniej rozwój Igi był bardzo harmonijny, właściwie krok po kroku, stopień po stopniu robiła to, czego wszyscy od niej oczekiwali, powoli wspinała się na szczyty światowego tenisa. Aż nagle przeskoczyła nie jedno, a kilka dobrych pięter. Przecież tamten turniej zaczynała jako 54. zawodniczka świata! Została zresztą wówczas najniżej notowaną triumfatorką Roland Garros w historii.
Kolejne wygrane odnosiła już jako wielka faworytka.
ŁZY W TOKIO
Zanim jednak przyszło do następnych wielkich triumfów, Iga musiała też zaliczyć nieco rozczarowań. Do takich na pewno należały igrzyska w Tokio. Polka jechała tam jako jedna z kandydatek do medali, nie największa co prawda, ale można było liczyć, że stanie na podium. Do tego dla niej – co zawsze podkreśla – igrzyska to ważna impreza również ze względów rodzinnych. Olimpijczykiem był bowiem jej ojciec.
– Dwa lata temu zastanawiałam się, czy znajdę się w takiej sytuacji. Od dawna igrzyska są dla mnie bardzo ważnym turniejem. Wielu tenisistów nie zamierza w nich wystąpić, ale dla mnie to zawsze była najważniejsza impreza. Także ze względu na tatę, który był olimpijczykiem i w 1988 roku w Seulu rywalizował w wioślarstwie. Od dzieciństwa nasłuchałam się od niego o igrzyskach wielu pozytywnych rzeczy i w Tokio spełnię swoje marzenia – mówiła niedługo przed podróżą do Japonii, na konferencji prasowej w Gdyni.
Iga Świątek ściska ojca po wygraniu turnieju w Warszawie w 2023 roku. Obok siostra, Agata. Fot. Newspix
W Tokio Iga wygrała jeden mecz. W pierwszej rundzie, z Moną Barthel. Potem jednak lepsza okazała się Paula Badosa (Polka grała też w mikście, gdzie wrazz Łukaszem Kubotem odpadła w ćwierćfinale). O tym, że Hiszpanka – obecnie nękana urazami – będzie za niedługo tenisistką ze światowego topu, jeszcze nie wiedzieliśmy. Stąd czuło się rozczarowanie, to oczywiste. Najbardziej czuła je jednak Iga, która po porażce z Paulą, przez jakiś czas nie opuszczała kortu, a twarz skryła w ręczniku. Płakała.
Jeszcze na korcie pocieszała ją Daria Abramowicz, która długo z Igą rozmawiała. A sama tenisistka pisała potem o igrzyskach w swoich social mediach tak:
– Moje pierwsze igrzyska olimpijskie dobiegły końca. Bardzo dziękuję Wam za kibicowanie mi i wsparcie, które otrzymałam. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Słyszałam i czytałam wiele o igrzyskach, przygotowywałam się do rywalizacji, ale to zawsze coś innego niż przeżycie ich na własnej skórze. Jestem wdzięczna i dumna, że mogłam reprezentować Polskę w najważniejszej sportowej imprezie na świecie w wieku 20 lat. Oczywiście, że rezultat mógłby być lepszy, oczywiście, że spoglądam w przyszłość w kierunku kolejnych igrzysk, aby mądrzejsza o nowe doświadczenia i wiedzę poprawić grę i wynik. Nie da się zaplanować wygranej, nawet jeśli bardzo byśmy tego chcieli. Można ciężko na nią pracować i dawać z siebie wszystko na korcie i poza nim. A to staram się robić, dawać z siebie wszystko. I dziękuję, że to widzicie – odczułam to szczególnie po meczu z Paulą Badosą, w którym przeciwniczka była po prostu lepsza ode mnie.
Dziś wydaje się, że choć tamta impreza zakończyła się porażką, to faktycznie wiele Igę nauczyła. W dużej mierze tego, jak podchodzić do porażek.. Polka najpewniej wyciągnęła z niej również inne, ważne wnioski. Bo choć w tamtym sezonie Idze zdarzyło się jeszcze zapłakać na korcie, to w kolejnym była już zdecydowanie najlepsza.
KLUCZOWA ZMIANA
Nie wiadomo, czy jednak kolejne sukcesy przyszłyby tak łatwo, gdyby nie jedna, niespodziewana zmiana. Pod koniec 2021 roku Iga Światek zdecydowała się bowiem zakończyć współpracę z trenerem Piotrem Sierzputowskim, na jego miejsce zatrudniając – najpierw tymczasowo, potem na stałe – byłego szkoleniowca Agnieszki Radwańskiej, Tomasza Wiktorowskiego. Znaków zapytania przy tej okazji było dużo. Wiele osób sugerowało, że Wiktorowski, owszem, jest niezłym szkoleniowcem, ale cudów z Igą nie zrobi.
A potem te opinie zostały zweryfikowane.
Współpraca Igi z Wiktorowskim zaskoczyła niemal od razu. Już w Australian Open Polka doszła do półfinału – fakt, że po kilku naprawdę trudnych meczach – i do dziś to jej najlepszy wynik. O tym, co działo się dalej, napiszemy za moment. Jednak trzeba tu docenić odwagę Świątek. Stosunkowo szybko zaufała intuicji, a może własnej analizie, i zdecydowała, że to pora na zmiany. Odważyła się zrobić taki krok, gdy wcale nie mogła być pewna, czy jest dobry. Z Sierzputowskim stale się rozwijała, nawet jeśli rok 2021 nie był idealny, to poszła w górę w rankingu, wygrała kilka turniejów, zadebiutowała w WTA Finals.
Od lewej: Piotr Sierzputowski, Iga Świątek i Daria Abramowicz (do dziś w sztabie polskiej tenisistki). Fot. Newspix
Faktycznie istniało ryzyko, że będzie to błąd. Ale sam Sierzputowski, w rozmowie ze Sport.pl mówił wtedy: – Razem zaczynaliśmy, razem szliśmy na szczyt. Jestem bardzo zadowolony z tego, co zrobiliśmy. Jestem dumny z tego, jak pracowaliśmy. Ale coś się wypaliło i przyszedł czas na zmiany. Tak bywa w każdej pracy. […] Powiem szczerze – poczułem coś w rodzaju ulgi, bo oboje czujemy, że to ten moment. Do teraz nie negocjowałem z żadną inną tenisistką i nie wiem, jaką podejmę decyzję, ale wiem, że mam dużo możliwości.
Więc skoro i on czuł, że to już czas na zmianę, można było założyć, że Iga wybrała dobry moment. A dalsze wydarzenia tylko to potwierdziły.
LIDERKA
Dokładnie 4 kwietnia 2022 roku – to wtedy Iga Świątek została liderką rankingu WTA. Choć oczywistym stało się to już nieco ponad tydzień wcześniej, gdy pokonała w drugiej rundzie turnieju w Miami Viktoriję Golubić. Po meczu otrzymała ogromny bukiet kwiatów wręczony przez Jamesa Blake’a, dyrektora turnieju, oraz byłą liderkę rankingu, Lindsay Davenport. Z głośników poleciało za to „This girl is on fire” Alicii Keys, a fani zgromadzeni na korcie sprezentowali Idze owację na stojąco.
Ona sama pozostawała jednak dość spokojna.
– Szczerze mówiąc cieszę się, że podeszłam do dzisiejszego meczu, jak do każdego innego. Dzięki temu zagrałam tak dobrze, pozostałam skoncentrowana. Awans na pierwszą pozycję? To niesamowite. Przez ostatnie dni faktycznie miałam z tyłu głowy to, że ten mecz będzie tak ważny, decydujący. Jak wygląda numer jeden światowego rankingu? Dokładnie tak samo jak tydzień, czy dwa tygodnie temu – mówiła już po spotkaniu, w wywiadzie na antenie Canal+.
Tamten okres był najlepszym w karierze Igi, nie ma co do tego wątpliwości. Trwała właśnie jej niesamowita seria 37 zwycięstw z rzędu. Do Miami Iga przyleciała po triumfach w Dosze i Indian Wells. Kalifornia i Floryda niby leżą w jednym kraju, ale warunki panują tam diametralnie inne, również do gry. Świątek w tamtych tygodniach niczym się jednak nie przejmowała. Wygrała w Miami, a potem triumfowała też w Stuttgarcie, Rzymie i wreszcie na Roland Garros.
Udowodniła wszem i wobec, że choć kwestionowano jej prawo do zasiadania na szczycie rankingu – ze względu na to, że znalazła się tam w dużej mierze przez to, że Ash Barty zakończyła karierę – to w pełni na to zasługiwała. Liderką pozostała zresztą przez kolejnych 75 tygodni. To 12. najlepsza seria w historii, a gdyby liczyć to niczym rekordy życiowe w lekkiej atletyce i każdej zawodniczce zaliczać tylko jeden, najlepszy rezultat, Iga byłaby w takim zestawieniu ósma. Wśród debiutantek za to był to trzeci najlepszy wynik w dziejach, po Steffi Graf i Martinie Hingis.
– Myślę, że uda mi się utrzymać ten spokój tak długo, jak udawało się Ash Barty. Wszyscy powtarzają, że nie sposób jest dojść do pewnego pułapu, a ważniejsze jest utrzymać się na nim. Mam nadzieję, że będę w stanie to zrobić – mówiła Iga, gdy została liderką po raz pierwszy. I wiecie co? Udało jej się.
POTWIERDZENIE KLASY
Ranking czy triumfy w Miami czy Indian Wells to miłe, wręcz wielkie wyczyny, ale najważniejszy był inny – w Roland Garros. Iga jechała do Paryża jako zdecydowana faworytka, niepokonana na mączce, a ogółem po serii 28 zwycięstw, jakie miała wówczas na liczniku. W teorii nikt nie mógł jej w stolicy Francji zagrozić, w praktyce rola tak dużej faworytki potrafi sparaliżować. Jak się okazało – nie Igę Świątek. Ona przez turniej w Paryżu przeszła jak burza, straciła po drodze tylko jednego seta, a w finale 6:1, 6:3 pokonała Cori Gauff.
Wygrała, ale było to zupełnie inne zwycięstwo, niż w 2020 roku. Wtedy triumfowała sensacyjnie. Tym razem? Potwierdziła klasę, osiągnęła sukces, na który harowała. Sama o tym mówiła.
– Chcę podziękować swojemu teamowi. Bez was by mnie tu nie było, to na pewno. Cieszę się, że wszystkie elementy się połączyły. Pracujecie bardzo ciężko, ja też, zasługujemy na ten sukces, dziękuję wam za wasze wsparcie. Każda osoba w tym boksie ciężko pracowała, żebym się tu znalazła. Dziękuję. Dwa lata temu wygrać tu to było coś niesamowitego, nie spodziewałam się tego. Tym razem czuję, że pracowałam bardzo ciężko i zrobiłam wszystko, co mogłam, by się tu znaleźć. Nie było łatwo, presja była ogromna, ale się udało. Uwielbiam tu przyjeżdżać, cieszę się, że tu jestem.
Na Roland Garros się wtedy jednak nie skończyło – Iga dorzuciła przecież jeszcze w tamtym sezonie US Open, które dodatkowo potwierdziło jej możliwości. Bo co innego wygrywać na jednej nawierzchni, a co innego pokazać, że jest się w stanie triumfować i na kortach zupełnie innych. Jasne, może też nie przesadnie szybkich, ale grać w Paryżu, a w Nowym Jorku – to wielka różnica. Iga wygraną w Ameryce potwierdziła, że groźna będzie już właściwie zawsze i wszędzie (choć Wimbledon może tu być wciąż wyjątkiem). A w dodatku zrobiła to w momencie, gdy wydawało się, że straciła tę wielką formę i do końca sezonu raczej cudów w jej wykonaniu nie ma co się spodziewać.
I to był kolejny dowód jej wielkości. Potrafiła wygrać nie tylko wtedy, gdy wszystko szło po jej myśli, ale też wówczas, kiedy wiele rzeczy w jej grze się nie układało. A gdy w kolejnym sezonie po raz trzeci – zresztą też w nie tak idealnej formie – triumfowała w Roland Garros, stało się jasne, że jest już mistrzynią z gatunku tych największych.
FINAŁY
Tak naprawdę Idze zostały po tamtych wygranych do podbicia jeszcze inne turnieje wielkoszlemowe – co do dziś się nie udało – no i ta impreza numer pięć, czyli Finały WTA. To zresztą, do ubiegłego sezonu, była jedna z niewielu rzeczy, o których mogliśmy powiedzieć: “Agnieszka Radwańska to zrobiła, Iga Świątek nie”. Od kilku miesięcy jest to jednak stwierdzenie nieaktualne, bo w Cancun Iga nie przejęła się fatalną organizacją zmagań i problemami pogodowymi, po prostu szła po swoje.
Faza grupowa? Ograne Coco Gauff, Ons Jabeur i Marketa Vondrousova. Półfinał? W dwóch setach pyknięta Aryna Sabalenka. Finał? Zaledwie jeden gem oddany Jessice Peguli. Zero wątpliwości co do tego, kto zasłużył na tytuł.
Przy czym był to tytuł znaczący na wiele sposobów. Raz, że Iga go w kolekcji nie miała, to już ważne samo w sobie. Dwa, że drugi taki polski triumf w historii. A trzy? Trzy, że Świątek odzyskała wtedy pozycję liderki rankingu, w dodatku po części po bezpośrednim pojedynku – bo światową jedynką była wcześniej Aryna Sabalenka, która została nią po US Open. Rozłąka Polki z miejscem dla najlepszej tenisistki globu nie była więc ostatecznie długa, trwała ledwie osiem tygodni. I od tamtego czasu Iga już tego miejsca nie oddała.
A ta krótka przerwa nawet jej pomogła. Sama mówiła w rozmowie z Canal+:
– W pewnym momencie odpuściłam to dążenie do tego numeru jeden na koniec roku, bo wiedziałam, że to nie jest najważniejsze. I też ile nerwów i emocji mnie to kosztowało do US Open. Takie rzeczy przychodzą gdy najmniej się ich spodziewasz. Wiedziałam, że Aryna ma dobry sezon. Wygrała jednego Wielkiego Szlema, w dwóch innych była w finale, a w Roland Garros zagrała w półfinale. Miała takie wyniki, że w pewnym sensie zasłużyła na ten numer jeden. […] Chciałam zrobić swoje. Myślę, że po prostu to jest trochę abstrakcyjne dla mnie, że wywalczyłam ten numer jeden.
STÓWKA
Abstrakcyjne czy nie – dziś Idze Świątek pękło sto tygodni na czele rankingu. Czego tu życzyć? Na pewno kolejnej setki, ale tak naprawdę – więcej. Bo jak mierzyć, to do najlepszych. A najlepsza w historii jest Steffi Graf, która jako liderka zestawienia WTA spędziła na szczycie aż 377 tygodni! Ponad 300 zaliczyły jeszcze Martina Navratilova i Serena Williams. Iga tymczasem jest blisko innych wielkich postaci. 117 tygodni liderką była Justine Henin, o cztery więcej Ash Barty. I to je dwie może dogonić jeszcze w tym roku.
Już teraz Polka jest jednak dziewiątą najlepszą zawodniczką w tej klasyfikacji w dziejach. To wielkie osiągnięcie, tym bardziej, że przecież za niedługo świętować będzie dopiero 23. urodziny! Czasu na odnoszenie kolejnych sukcesów ma mnóstwo i pewnie z niego skorzysta. W dodatku w najbliższym czasie nie powinniśmy spodziewać się zmiany na czele rankingu. W tej chwili Iga ma bowiem blisko 3000 punktów przewagi nad drugą Aryną Sabalenką i ponad 3000 nad Coco Gauff.
Możemy więc śmiało napisać: panuj nam długo, królowo. Bo pewnie tak właśnie będzie.
Fot. Newspix
Czytaj więcej o tenisie: