Reklama

Ostatnia szansa Dominica Thiema. Czy były mistrz US Open może wrócić do najwyższej formy?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

01 kwietnia 2024, 20:05 • 13 min czytania 0 komentarzy

Gdy w 2020 roku wygrał US Open, wydawało się, że tenis ma nowego zawodnika, który regularnie będzie sięgać po tytuły wielkoszlemowe. Tymczasem w kolejnych trzech sezonach Dominic Thiem nie doszedł do żadnego finału… jakiegokolwiek turnieju ATP. To wszystko efekt kontuzji nadgarstka, której doznał w połowie 2021 roku. Od tamtego czasu Austriak walczy o powrót na wysoki poziom. I mówi, że ten sezon jest jego ostatnią szansą.

Ostatnia szansa Dominica Thiema. Czy były mistrz US Open może wrócić do najwyższej formy?

Widzę to jak swoją ostatnią szansę. Wróciłem po kontuzji już dwa lata temu. 2022 rok skończyłem w okolicy setnego miejsca, poprzedni na 98. pozycji. Jeśli znowu będę w okolicy setnego miejsca w tym roku, muszę pomyśleć o tym, czy to wszystko nadal jest warte wysiłku. Dwa ostatnie lata spędziłem na pozycjach, na których nie chcę być. Oczywiście, że to na mnie ciąży.

To słowa Dominica Thiema z początku tego roku. Austriak – jak na obecne standardy tenisa wciąż stosunkowo młody zawodnik (we wrześniu ubiegłego roku skończył 30 lat) – jasno dał nimi do zrozumienia, że zaczyna rozważać zakończenie kariery. Mówił, że nie wie, czy chce nadal martwić się choćby tym, czy wejdzie do turnieju, czy też zabraknie dla niego miejsca. Że nie wie, czy chce dalej mierzyć się z poczuciem, że jego gra nie wygląda tak, jakby sam tego chciał.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Innymi słowy: że nie wie, czy chce grać w tenisa, jeśli będzie prezentować się na korcie tak, jak to robił przez ostatnie dwa lata.

Reklama

Nigdy nie grałem dla pieniędzy. Nie jestem osobą, która pieniądze ceniłaby przesadnie. Chciałbym po prostu znów poczuć, że gram na poziomie, którego od siebie oczekuję – mówił. Bo przecież wie, że może. Pewnie już nigdy nie wróci na sam szczyt. Ale chciałby znów mieć poczucie, że może rywalizować z najlepszymi.

Tak jak kilka lat temu.

Pierwszy (i jedyny) taki triumf

Nie można powiedzieć, by wygrana Dominica Thiema w US Open 2020 była zaskoczeniem. W tamtym okresie – poza tenisową Wielką Trójką – był najbardziej regularnym zawodnikiem w turniejach wielkoszlemowych. Gdy przystępował do finału w Nowym Jorku, na koncie miał już dwa rozegrane wcześniej w Paryżu i jeden w Melbourne. Wszystkie przegrane z królami tych kortów – Rafą Nadalem we Francji i Novakiem Djokoviciem w Australii – ale sam fakt, że do nich dochodził, pokazywał jego możliwości.

Już w 2019 wspiął się na trzecie miejsce w rankingu ATP. Gdy przystępował do US Open, miał na koncie 16. zdobytych tytułów rangi ATP. Ewidentnie rósł w siłę, a wspomniany finał w Australii – jeszcze przed pandemią – podobnie jak wywalczony rok wcześniej tytuł w Indian Wells, pokazywał, że nie jest już tylko specjalistą od kortów ziemnych, jak to przez jakiś czas sugerowali eksperci.

Rotacje, jakie nadawał piłkom, porównywano do tych Rafy Nadala. Jego grę obronną zresztą podobnie. Z kolei jednoręczny backhand – do tego Rogera Federera czy Stana Wawrinki. Wydawało się kwestią czasu, gdy Dominic wreszcie wygra swój tytuł wielkoszlemowy. Pandemia trochę ten moment wyhamowała, jednak Austriak nie stracił w jej trakcie formy. Już w pokazówkach, rozgrywanych w trakcie miesięcy, gdy tenisowy tour nie „działał”, pokonywał czy to Jannika Sinnera, czy Matteo Berrettiniego (na trawie!), czy wielu innych rywali (łącznie rozegrał w tamtym okresie 28 spotkań, wygrał 25 z nich).

Reklama

Innymi słowy: był gotowy. A Wielka Trójka nie.

Roger Federer był w tamtym okresie w trakcie rehabilitacji po operacji kolana. Rafa Nadal uznał, że nie wybierze się do Nowego Jorku, skupiając się na Roland Garros, przełożonym na nietypowy, październikowy termin. Do USA poleciał tylko Djoković, ale… sam wyeliminował się z turnieju, przez trafienie sędzi liniowej piłką. Już na etapie ćwierćfinałów wiedzieliśmy więc, że dostaniemy nowego mistrza. Thiem, naturalnie, wyrósł na głównego faworyta.

Wierzyłem, że mogę wygrać turniej wielkoszlemowy na długo przed US Open. Dlatego nakładałem na siebie presję. Moja wiara rosła w trakcie turnieju. Okoliczności dodatkowo się zmieniły, gdy Novak został wyeliminowany. Od tego momentu wszyscy wiedzieliśmy, że będzie nowy zwycięzca. Wiedziałem, że zawodnik, który najlepiej poradzi sobie z presją, zdobędzie tytuł – mówił potem Austriak.

I przyznawał, że sam… nie do końca sobie z tą presją poradził.

O ile przez turniej przeszedł w świetnym stylu – w sześciu meczach stracił tylko seta z Marinem Ciliciem, a poza tym grał też między innymi z Felixem Augerem-Aliassimem, Alexem de Minaurem czy Daniiłem Miedwiediewem (który wygrał turniej w Nowym Jorku rok później) – o tyle w finale zaczął fatalnie. Alexander Zverev, debiutant w starciu takiej wagi, gładko wygrał dwa pierwsze sety – 6:2, 6:4. W trzecim karta zaczęła się jednak odwracać.

Dominic zaczął być w stanie przedłużać wymiany, lepiej poruszał się po korcie, dobrze bronił kolejnych piłek. Zgarnął trzeciego seta, po raz pierwszy przełamując – wcześniej doskonały – serwis rywala. W czwartym zrobił to jeszcze raz. Z kolei piąty… a to to zupełnie inna historia. Thiem dał się w nim bowiem przełamać w kluczowym momencie. Zrobiło się 3:5 z perspektywy Austriaka, Zverev serwował na mecz. Był nawet dwie piłki od mistrzostwa, ale zepsuł stosunkowo prostego woleja i ostatecznie dał rywalowi odrobić straty.

Rywalowi, dodajmy, kulejącemu. Thiem miał bowiem problemy mięśniowe, coraz gorzej poruszał się po korcie. Ale i do Saschy docierały nerwy oraz zmęczenie. Przy 5:5 dał się przełamać po raz kolejny. Teraz to Dominic serwował na mecz… i też nie udała mu się ta sztuka. Doszło do tie-breaka, w nim Niemiec podawał bardzo źle, jego dwa podwójne błędy ostatecznie zamieniły się w dwie piłki meczowe dla Austriaka. Co naturalne dla takiego spotkania – niewykorzystane.

Dopiero trzecia, przy stanie 7:6, okazała się szczęśliwa. Zverev wyrzucił backhand, a Dominic Thiem został mistrzem wielkoszlemowym. W dziwnych okolicznościach, przy pustych pandemicznych trybunach, ale jednak.

Cały turniej był nietypowy, wymagał przyzwyczajenia. To była bardzo specjalna impreza. Bez widzów, do tego pozostawaliśmy w bańce, co trzy dni mieliśmy testy na koronawirusa. Nasz plan dnia ograniczał się do hotelu i kortów. Nie widziałem nic z Nowego Jorku, nie mogłem wyjść na miasto ani na moment. To było wymagające z mentalnego punktu widzenia i w pewnym sensie sprawiło, że ta wygrana była jeszcze bardziej specjalna. Zwycięstwo? Spełniłem swój życiowy cel, marzenie, które miałem o wielu, wielu lat – mówił Thiem.

Z kolei Alexander Zverev gratulował Austriakowi pierwszego z wielu tytułów wielkoszlemowych. I miał pełne prawo myśleć, że to faktycznie tylko początek takich sukcesów w wykonaniu Dominica. Ale Niemiec – podobnie jak miliony fanów tenisa – się pomylił.

Brak ognia

Pierwsze oznaki było widać już na początku kolejnego sezonu. Rok 2020 Thiem skończył jeszcze nieźle. Co prawda na Roland Garros odpadł w ćwierćfinale (najsłabszy wynik od 2015 roku), ale po wygranym US Open nikt nie traktował tego w kategorii zaskoczenia – zmęczenie, fizyczne i mentalne, po prostu mogło dać o sobie znać. Do tego doszedł do finału ATP Finals, gdzie lepszy okazał się jednak Daniił Miedwiediew.

Potem była przerwa między sezonami. A po niej problemy.

Australian Open? Czwarta runda i przegrana w trzech szybkich setach z Grigorem Dimitrowem. Turniej w Dosze? W drugim meczu lepszy okazał się Roberto Bautista Agut. Dubaj? 81. w rankingu Lloyd Harris – fakt, że miał wtedy dobry okres – ograł Thiema w dwóch setach, w pierwszym meczu Austriaka w turnieju. Po przejściu na ukochaną przez Dominica mączkę nie było lepiej. Co prawda w Madrycie zaliczył półfinał (wygrał z nim Alexander Zverev), ale w Rzymie po trzech zaciętych setach lepszy okazał się Lorenzo Sonego już w 1/8 turnieju. Potem był jeszcze Lyon i porażka z Cameronem Norriem.

I w końcu katastrofa na Roland Garros. Tam Thiem prowadził już 2:0 w setach z doświadczonym Pablo Andujarem, żeby ostatecznie przegrać 2:3. W dodatku miało to miejsce w pierwszej rundzie turnieju, w którym… nigdy wcześniej nie opadł tak szybko. – Motywacji mi nie brakowało, ale mojej gry dziś nie było. Wszystkim uderzeniem brakowało mocy. Nie były wystarczająco dokładne. Nie poruszałem się dobrze. Każda składowa mojego tenisa była w jakiś sposób nieidealna. Nie wiem dlaczego – mówił sam Thiem.

Potem pojechał na Majorkę, tam chciał się odbudować. Tyle że nawet nie dostał okazji. W pierwszym secie meczu z Adrianem Mannarino doznał kontuzji – rozerwania pochewki ścięgna w prawym nadgarstku. Mecz oddał kreczem, a wkrótce okazało się, że to dla niego koniec sezonu.

To była szokująca wiadomość. Wiedziałem, że trudno będzie mi wrócić nawet na US Open, ale że muszę całkiem skończyć sezon – to mnie zaskoczyło. Próbowałem jakoś wrócić, ale nie było na to szans. Jedyna decyzja, jaką mogłem podjąć, to wycofanie się ze wszystkich turniejów do końca sezonu – opowiadał, gdy ogłosił decyzję.

Po czasie, gdy nadal się rehabilitował, w rozmowach z dziennikarzami mówił, że wpływ na uraz mogły mieć jego własne błędy. – Wydaje mi się, że to nie przypadek, że ta kontuzja pojawiła się akurat w takim okresie. Po wygraniu US Open brakowało mi motywacji żeby trenować czy podróżować. Trenowałem wtedy dużo mniej, niż wcześniej przez całe życie. Po porażce z Pablo Andujarem na Roland Garros zacząłem na powrót trenować dużo ciężej. Może moje ciało nie było na to gotowe po kilku miesiącach lżejszego traktowania. I wtedy przyszła kontuzja. Myślę, że to ma związek – twierdził.

Przyznawał nawet, że gdzieś podświadomie z urazu… się cieszył. Pomyślał, że kilka tygodni odpoczynku od tenisa może mu dobrze zrobić, na powrót rozniecić ogień. Tyle że kilka tygodni zamieniło się w kilka miesięcy. Dominic nie tylko nie wrócił do końca sezonu, ale i kilkukrotnie musiał przesuwać powrót na początku kolejnego. A że wciąż nie czuł pełnej motywacji, trudno było się rehabilitować i trenować w oczekiwaniu na powrót na kort. Choć i tak to robił.

Ogień zgasł po wygraniu US Open. Nie chcę się za to obwiniać. Są gracze, którzy po wielkich sukcesach naciskają bardziej, traktują to jako motywację, by wygrać jeszcze więcej, od razu chcą kolejnych zwycięstw. Ten ogień jeszcze bardziej się u nich roznieca. Ja jestem inny – mówił. Z czasem jednak, oczywiście, faktycznie zatęsknił za kortem. I o ile pierwotną kontuzję udało się zaleczyć, to gdy wrócił do odbijania piłki jego nadgarstek – a właściwie cała ręka – był bardzo sztywny, potrzebował dodatkowych tygodni ćwiczeń, by temu zaradzić.

Na kort wracał bardzo powoli. Zaczął od dziesięciu minut ćwiczeń z rakietą, stopniowo zwiększał dawki. Na pokazowe turnieje przed sezonem 2022 się nie wybrał, zrezygnował w ostatniej chwili. Nie czuł się gotowy. Podobnie jak na Australian Open i kolejne imprezy po nim. Wrócił dopiero na mączkę, zaczął od Challengera w Marbelli, jeszcze był wtedy notowany na 50. miejscu w rankingu ATP, ale powoli kończył się pandemiczny okres zawieszenia punktów.

Wkrótce spadł na 352. miejsce. I zaczęła się powolna odbudowa i punktów, i pozycji w świecie tenisa.

Z nadgarstkami nie jest łatwo

– Po Australian Open zacząłem pracować z ojcem i trenować tak, jak wtedy, gdy stałem się świetnym tenisistą, z dużą intensywnością, liczbą uderzeń i godzin spędzonych na korcie. Niestety, krótko przed challengerem na Węgrzech poczułem problemy z moim nadgarstkiem. Znów czułem „kliknięcia”, które mnie niepokoiły, i jakie odczuwałem, kiedy trzy lata temu wracałem po kontuzji. To dziwne uczucie powróciło i przerodziło się w ból. Mam stan zapalny w nadgarstku, dlatego wycofałem się z challengera w Neapolu. W tej chwili sytuacja wygląda następująco – skróciłem i zmniejszyłem intensywność sesji treningowych. Jest optymizm i duża szansa, że zagram w Estoril. To jest mój cel. Dziękuję za wsparcie i do zobaczenia wkrótce – mówił Dominic Thiem w nagraniu opublikowanym kilka dni temu w social mediach (cytat za SportowymiFaktami).

W Estoril faktycznie gra. Dziś wygrał mecz pierwszej rundy, z notowanym o kilka pozycji niżej w rankingu ATP Maximilianem Martererem. To dobry znak, zwłaszcza po złym okresie. Bo Thiem w tym sezonie rozegrał – łącznie z tym – ledwie dziewięć spotkań. To jego piąta wygrana, po drodze zebrał baty nawet od 295. na świecie Daniela Michalskiego. I to na mączce.

Jego powrót do zdrowia i dobrej gry od dwóch lat wygląda właśnie tak.

Kiedy wrócił na kort w 2022 roku, przegrał siedem kolejnych spotkań. Nie, żeby było to wielkim zaskoczeniem, po kontuzjach nadgarstka potrzeba chwili, by złapać rytm. Do tego trafiał na stosunkowo trudnych rywali – pokonał go na przykład inny z byłych mistrzów, który od lat nie wrócił do pełnej sprawności, czyli Andy Murray. Po ich meczu w Madrycie Szkot był zresztą pytany o Thiema.

Z nadgarstkami nie jest łatwo. Sam miałem z nim problem w 2007 roku. Trudno jest wrócić po takim urazie, bo stale czujesz ból. Trudno jest mentalnie odpuścić nadgarstkowi. Kiedy piłka jest grana nisko abo kiedy jest szybka i wysoka, musisz użyć nadgarstka. Widać było, że takie zagrania sprawiają mu [Thiemowi] problem. Wciąż jednak ma dużo zagrań, które wychodzą mu bardzo dobrze. Dysponuje fantastycznym kick serwisem, dobrze grał backhandem, świetnie się poruszał.

Murray zauważył to, co zauważali i eksperci. Thiem miał na czym budować swoją grę, ale brakowało mu regularności w tych zagraniach, które wymagały pracy nadgarstkiem. A przez to przegrywał kluczowe akcje, nawet w meczach, w których – zdawałoby się – miał przewagę. Rok 2022 i tak miał jednak niezły. Wygrał 23 mecze (przy 19 porażkach), powrócił w okolice pierwszej setki rankingu. Siedmiokrotnie pokonywał nawet rywali z TOP 50 rankingu, w tym choćby – po niezwykle zaciętym meczu – 11. wówczas na świecie Huberta Hurkacza.

Doszedł w tym czasie do kilku półfinałów, w Challengerze w Rennes osiągnął nawet finał, choć w nim gładko ograł go Ugo Humbert, reprezentant gospodarzy. Jak na rok po poważnym urazie nadgarstka – było nieźle, nawet jeśli w turniejach wielkoszlemowych odpadał niezmiennie w pierwszej rundzie. Gdyby kolejny sezon przyniósł rozwój jego gry, wszystko byłoby dobrze.

Tyle że nie przyniósł. Owszem, w pewnym momencie wszedł nawet do TOP 80 rankingu, ale to nadal było daleko od tego, czego oczekiwał po swojej grze. A gdy na US Open wreszcie – po siedmiu próbach – przełamał się i zdołał wygrać mecz w drabince turnieju wielkoszlemowego, a w drugiej rundzie świetnie zaczął spotkanie z Benem Sheltonem, to wyeliminowały go z gry problemy żołądkowe. I ostatecznie skreczował.

Blisko i daleko

I tak to właśnie wyglądało. Gdy tylko coś u Thiema szło dobrze, to natychmiast zatrzymywały go inne problemy. Nic dziwnego, że w wielu wywiadach podkreślał, że rozważa różne możliwości.

Stale myślę o życiu poza tenisem. Tenis przez długi czas był jedyną częścią mojego życia, co w pewnym sensie było dobre, ale teraz, gdy jestem starszy, to nie jest dobre. Potrzebuję innych myśli w mojej głowie – mówił. Zaznaczał też jednak, że na ogół czuje się dobrze, a ciało wcale go przesadnie nie zawodzi. Tyle że czegoś stale brakowało, Dominic poszukiwał więc nowych bodźców. W kwietniu 2023 roku rozstał się nawet z Nicolasem Massu, trenerem, który prowadził go od 2019 roku i wspólnie osiągnęli największe sukcesy.

To była niesamowita podróż. Zaczęła się na początku 2019, gdy przybyłeś ze swoją nieprawdopodobną energią i miłością do sportu. Tak wygraliśmy US Open i Indian Wells, ale też doszliśmy do finału Australian Open, Roland Garros i ATP Finals. To pokazuje, jak wspaniałym byliśmy zespołem. Niestety wszystko ma swój koniec – pisał Thiem w swoich social mediach. A w wywiadach podkreślał, że pomógł mu w podjęciu decyzji fakt, że Massu – zresztą były tenisista, nawet mistrz olimpijski – sam mówił, że uważa ją za właściwą.

Tyle że i to nie przyniosło skutku. Przez cały 2023 rok bilans spotkań Austriaka wyniósł 27 zwycięstw do 30 porażek. Tylko w Kitzbuhel – ojczystym turnieju – doszedł do finału, ale tam przegrał. Znów nie było w jego grze regularności, niezłe mecze i zwycięstwa szybko następnego dnia zmieniały się w kiepskie spotkania, zakończone porażkami. A jeśli z lepszymi rywalami grał jak równy z równym, to zwykle przegrywał w decydujących gemach. Choćby na Wimbledonie zagrał świetnych pięć setów ze Stefanosem Tsitsipasem, ale w super tie-breaku przegrał 8:10.

Niezmiennie był blisko, a równocześnie – niezwykle daleko.

Na początku tego sezonu mówił, że chciałby wejść do TOP 50 rankingu. Kolejnych kilka tygodni pokazało mu, że nie będzie o to łatwo. Ale Dominic wciąż wierzy. – W tenisie każdy dzień to nowy przeciwnik, nowe wyzwanie. Tak na to patrzę – twierdził. Że możliwości ma duże podkreślał nie tylko on, ale też choćby jego trener przygotowania fizycznego, który zaznaczał, że ze zdrowiem Dominica jest dobrze. A to podstawa.

Potem jednak przyszedł uraz nadgarstka. Pierwszy mecz w Estoril teoretycznie pokazał, że najpewniej drobny i zaleczony. Ale to nie pojedyncze spotkania, a gra na dłuższym dystansie często okazywała się problemem Thiema w ostatnich latach. W Portugalii ma nieco szczęścia – w drugiej rundzie trafi na Richarda Gasqueta, aktualnie 122. w rankingu ATP (Thiem jest 91.). Jeśli w meczu dwóch utytułowanych zawodników wygra, będzie miał nadzieję na powrót do TOP 90 rankingu. A może i wyżej, bo i potencjalni ćwierćfinałowi rywale są w jego zasięgu.

O ile tylko zdrowie pozwoli mu grać z nimi bez obaw o własne ciało.

Dominic Thiem pewnie nie prosi zresztą o nic więcej. Bo jeśli 2024 rok ma być faktycznie jego ostatnią szansą, to potrzebuje przede wszystkim grać bez bólu i obaw o nadgarstek. Tak, by móc powalczyć o powrót. Już pewnie nie na sam szczyt, ale na tyle wysoko, by ostatecznie być z siebie zadowolonym.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

0 komentarzy

Loading...