Na początku mistrzostw świata w 2022 roku media pisały, że w pierwszej szóstce reprezentacji Polski powinien grać nie on, a Tomasz Fornal. Minął niecały rok i po złocie Ligi Narodów dziennikarze oraz eksperci przekonywali, że Aleksander Śliwka to lider kadry siatkarzy. Z podobnego założenia wyszedł Bartosz Kurek, który wziął go za rękę, by wspólnie odebrać trofeum. W dużej rozmowie z Weszło Śliwka opowiada o porażce w igrzyskach olimpijskich w Tokio, po której przez tydzień głównie leżał w łóżku. Mówi o hejcie, o kolejnych lekcjach, jakie dostawał jako sportowiec, o inspirujących wiadomościach, jakie otrzymuje od młodych ludzi, a także opisuje ten sezon klubowy, w którym jego marzenia i ambicje zostały dość brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość.
Jakub Radomski: Kojarzysz pewnie słowa Joanny Wołosz po awansie siatkarek na igrzyska olimpijskie w Paryżu. Te na temat hejtu, z którym musiała się zmagać.
Aleksander Śliwka, reprezentant Polski w siatkówce: Oczywiście, że tak. Siatkówka jest w Polsce bardzo popularna i mamy wielu internetowych ekspertów, którzy po zwycięstwach chwalą, a po porażkach wyładowują swoje negatywne emocje. Tak było jest i będzie, trzeba to zaakceptować.
Ale w przypadku Asi czułem złość, gdy obserwowałem to wszystko z boku. Uważam, że ona jest niesamowicie niedoceniana w Polsce. To dla mnie wręcz niepojęte, że tak utytułowana zawodniczka, który ma na koncie tyle trofeów we Włoszech, wygrała Ligę Mistrzyń i jest absolutną legendą topowego klubu na świecie, a teraz jeszcze po latach wywalczyła awans z kadrą na igrzyska, bywała w ten sposób krytykowana. Przecież nieprzypadkowo wiele osób uważa ją za najlepszą rozgrywającą na świecie. Myślę, że wynika to właśnie z tego, że ona gra we Włoszech i u nas nie ma odpowiedniego przekazu medialnego na jej temat. Nasze występy w PlusLidze lądują na pierwszych stronach, są akcentowane, a to, co osiąga Asia, jest wspominane w tle.
Zacząłem od tego, bo mam wrażenie, że są między wami pewne podobieństwa. Ty mierzyłeś się z krytyką podczas mistrzostw świata w 2022, rozgrywanych w Polsce. Na początku turnieju było multum wypowiedzi, artykułów, że zamiast ciebie w pierwszej szóstce powinien grać Tomasz Fornal. Że jesteś bez formy. Pamiętam, że sam Fornal po jednym ze spotkań mówił do dziennikarzy: „Przestańcie już ciągle o tym pisać. Olek to wszystko czyta i to na pewno nie pomaga reprezentacji”.
Trener Nikola Grbić przed tamtym turniejem powtarzał nam, by skupić się na tym, co mamy do zrobienia i jednocześnie trochę odciąć się od zewnętrznego świata. Szczególnie od mediów społecznościowych, które mogą być zgubne. Odciąć się nie było jednak łatwo. Starałem się unikać czytania artykułów, komentarzy, ale bywało, że wchodziłem w przeglądarkę i algorytm podpowiadał mi jakieś siatkarskie rzeczy, bo skoro przez cały rok je czytasz, to to normalne, że i teraz wyskoczą ci z automatu. Dlatego kątem oka widziałem niektóre teksty. Gdybym regularnie to czytał i za bardzo się na tym skupił, koncentracja na celu mogłaby uciec. Na szczęście tak się nie stało.
Podczas tamtych mistrzostw pomogła mi świadomość, że wszyscy we mnie wierzą: trener i cały zespół. Że wiedzą, na co mnie stać, a ja nie znalazłem się w tej wspaniałej drużynie przez przypadek. Każdy z nas miał wtedy swoją rolę do wypełnienia. Koniec końców awansowaliśmy do finału, sięgnęliśmy po srebro i stało się to również przy moim pozytywnym udziale.
Aleksander Śliwka podczas finału Ligi Narodów przeciwko USA (3:1)
Błysnąłeś wtedy w ćwierćfinale przeciwko Amerykanom. Mecze z USA w mistrzostwach świata są zresztą dla ciebie szczególne. Pamiętam turniej z 2018 roku i półfinał: wcześniej, podczas nieudanego meczu, komentator Wojciech Drzyzga dość brutalnie powiedział o tobie, że na boisku jest tylko koszulka. W spotkaniu z USA wszedłeś na parkiet i spisywałeś się świetnie, przede wszystkim w przyjęciu.
Czasami myślę o tych zdarzeniach. Dostawałem i wciąż dostaję wiele wiadomości od młodych ludzi. Piszą, że moja sytuacja z 2018 czy 2022 roku, to, jak poradziłem sobie z krytyką, jest dla nich inspiracją. Myślę, że hejt jest w tej chwili dużo większym problemem społecznym, niż nam się wydaje. Nie tylko w sporcie. Młodzież doświadcza tego od najmłodszych lat, od czasów szkolnych. Ona musi się teraz mierzyć z czymś, z czym nie miały do czynienia starsze pokolenia.
Ci młodzi ludzie dziękowali mi i pisali na przykład: „Jestem ciągle krytykowany, inni nieustannie widzą we mnie coś złego. Pokazałeś mi, że warto walczyć i nigdy się nie poddawać”. Gdy czytam tego typu wiadomości, czuję, że to nie jest tylko kwestia mojego zadowolenia, trochę takiej dumy, że potrafiłem podnieść się i w ważnych momentach udowodnić swój wkład w sukcesy zespołu. Świadomość, że mogę być dla kogoś wzorem, jest jeszcze bardziej budująca i napędzająca mnie do dalszej walki.
Skoro rozmawiamy o trudnych momentach: jak zniosłeś porażkę 2:3 z Francją w ćwierćfinale igrzysk w Tokio? Mateusz Bieniek mówił mi kilka tygodni temu, że nie mógł się z nią pogodzić i długo płakał.
Każdy z tej drużyny, jeśli go o to zapytasz, opowie ci o podobnych emocjach. O ogromnym rozczarowaniu, o łzach. To moment, do którego nie lubię wracać, ale pamiętam, że po powrocie z Japonii przez tydzień czułem się, jakbym był chory. Praktycznie nie wychodziłem z łóżka. Bolał mnie brzuch. Podnosiłem się, coś jadłem i znowu się kładłem. Nie mogłem funkcjonować. Czułem wielki żal, wciąż wielki stres i ogromne poczucie winy oraz smutku. Trzeba było przepracować to w głowie. To był najbardziej dołujący moment w mojej przygodzie z siatkówką, który gdzieś tam odbił się na zdrowiu psychicznym, ale pomoc mojej narzeczonej [Jagody Gruszczyńskiej, czołowej siatkarki plażowej w Polsce – przyp. red.], najbliższej rodziny i wsparcie ze strony innych osób pozwoliły mi stanąć szybciej na nogi i skupić się na pracy.
Porażka z Francją bolała tak mocno, bo wiedzieliśmy, że to świetny zespół, ale na zbliżonym do nas poziomie. Prowadziliśmy 2:1 w setach, byliśmy lepsi na początku czwartej partii. Nasz ból spotęgował też fakt, że oni później sięgnęli po złoto. Wiesz, że ja dopiero niecały miesiąc temu pierwszy raz obejrzałem w całości ten mecz? Wcześniej nie chciałem tego robić, żeby nie wracać do negatywnych uczuć. Dziś cieszę się, że mam już to wszystko za sobą, a jednocześnie jestem przekonany, że tamta sytuacja wiele mnie nauczyła. Przed nami igrzyska w Paryżu, na których jako reprezentacja mamy dużą szansę wywalczyć upragniony medal.
Tym bardziej, że rok 2023 był dla reprezentacji Polski znakomity. Awansowaliście na igrzyska, zostaliście mistrzami Europy, a wcześniej zwyciężyliście w Lidze Narodów. Co sobie pomyślałeś, gdy po finale Ligi Narodów z USA, wygranym 3:1, Bartosz Kurek, który nie mógł grać w dwóch ostatnich meczach, wziął cię za rękę, bo chciał za wszelką cenę pójść z tobą po odbiór trofeum?
Na początku myślałem, że mnie wkręca, tym bardziej, że było to dla niego pierwsze trofeum wywalczone z reprezentacją, które mógł podnieść jako kapitan. Gdy jednak zrozumiałem, że chce mnie tam ze sobą zabrać jako, powiedzmy, zastępcę w swojej roli na tym konkretnym turnieju, poczułem wzruszenie. To było wspaniałe wydarzenie, pokazujące jakim Bartkiem jest człowiekiem i zawszę będę mu za to bardzo wdzięczny.
Kurek i Śliwka odbierają trofeum za wygraną w Lidze Narodów
Po tamtej wygranej w mediach pojawiło się mnóstwo głosów, że stałeś się kluczową postacią tej kadry. Nazywano cię nawet nowym liderem mentalnym reprezentacji Polski.
Zacznę od tego, że Bartek odniósł kontuzję w ćwierćfinale z Brazylią [3:0 dla Polski – przyp. red.] i później już nie wrócił do grania. Pojawiła się wtedy w nas świadomość, że skoro gramy bez kapitana i lidera, odpowiedzialność musi rozłożyć się na wszystkich. Pomógł nam w tym bardzo trener Grbić, który w takich sytuacjach świetnie zarządza drużyną pod kątem psychologicznym. A Bartka fantastycznie zastąpił w ataku Łukasz Kaczmarek, który rozegrał kapitalny turniej. Jeśli chodzi o mnie, te wszystkie głosy były bardzo miłe, ale jestem osobą, która i w lepszych, i gorszych momentach, stara się zachować spokój i balans, bo tylko to prowadzi do ewentualnych kolejnych sukcesów.
To spytam trochę inaczej: czego mogłeś nauczyć się od Kurka, ale też poprzedniego kapitana reprezentacji, Michała Kubiaka? I na przykład od Bena Toniuttiego, który, gdy jeszcze nie grał w Jastrzębskim Węglu, był kapitanem w ZAKS-ie Kędzierzyn-Koźle?
Po pierwsze, kapitan nie ma jednego zestawu podobnych cech, a ja, ale też trzy osoby, które wymieniłeś, trochę się od siebie różnimy. Są jednak pewne ważne cechy, łączące ich wszystkich, jak na przykład oddanie drużynie. Do tego totalny, stuprocentowy profesjonalizm i odpowiedzialność za resztę zespołu. Gdy patrzę na siebie teraz i siebie sprzed iluś lat, dochodzę do wniosku, że na pewno mam większą świadomość odpowiedzialności za to, co robię, oraz poczucie, że swoją postawą mogę dać przykład innym zawodnikom mojej drużyny. Lubię tę odpowiedzialność, ona mnie nakręca do wytężonej pracy. Mam też na pewno więcej pewności siebie. Nie zmieniła się natomiast przez lata moja ambicja i brak cierpliwości do samego siebie, choć zrobiłem tutaj postęp i więcej rzeczy kontroluję.
Gdy z Edytą Kowalczyk rozmawialiśmy z tobą do książki „Ludzie ze złota”, opowiadałeś, że w dzieciństwie zdarzały ci się zachowania, przez które wylatywałeś z treningów. Nawet w sezonie 2017/2018, kiedy twój ówczesny klub, Asseco Resovia, przegrał ćwierćfinał ligowy z AZS-em Olsztyn, po spotkaniu ze złości kopnąłeś w kanapę, na której podczas meczu siedział sztab, tak, że się przewróciła.
Nie jestem dumny z pewnych zachowań z przeszłości. To były wybuchy złości, frustracji, niekiedy wręcz przypominające furię. Krzyki, kopanie piłki, tego typu rzeczy. Okazywałem złość wobec siebie, ale to wpływało też na pewno na innych. Mama, która mnie prowadziła w dzieciństwie, oraz pani Marta Czyczerska, trenerka ze Spartakusa Jawor, wypraszały mnie w takich sytuacjach z treningów. Przyznaję, to zdarzało się często. Moja ambicja była tak silna, że nie potrafiłem wybaczyć sobie błędów czy na przykład przegrania gierki treningowej.
Dziś jest lepiej, pomogły mi rozmowy z psychologiem i obserwowanie, jak radzą sobie z tym czołowi zawodnicy, z którymi miałem kontakt. Ale wciąż mam trochę do poprawy. Nie mam problemu z tym, żeby wybaczyć koledze popełnienie błędu, podbudować go i powiedzieć: „Nie martw się, zaraz kolejna piłka, gramy dalej”. Czasami gorzej jest z zaakceptowaniem własnych pomyłek, bo wciąż chcę dawać innym przykład i być idealny.
A nie da się być idealnym.
Wiem, ale nie zawsze to akceptuję. Na pewno, zwłaszcza gdy jestem kapitanem, mam potrzebę dawania z siebie wszystkiego zawsze i wszędzie.
Ubiegłoroczny finał mistrzostw Europy rozgrywaliście w Rzymie, przeciwko gospodarzom. Jak duże znaczenie ma dla ciebie fakt, że skończyłeś ostatnią piłkę, gdy w trzecim secie było na styk, prowadziliście 24:23?
Każdy dzieciak trenujący siatkówkę, każdy nastolatek, zawsze marzy, by skończyć ostatnią akcję meczu, najlepiej taką, dającą trofeum. Ze mną nie było inaczej. A co do tamtego finału – chwilę wcześniej prowadziliśmy 24:22 i doszło do szalonej akcji. Raz atakowałem ja, raz Norbert Huber, raz Kaczmarek. Żaden z nas nie skończył, a Alessandro Michieletto jakimś cudem wyciągnął piłkę, skacząc chyba na cztery metry. Przegraliśmy ten punkt. Szczerze mówiąc, przez chwilę myślałem, że jest remis i gramy na przewagi.
Był we mnie wtedy miks różnych emocji. Rok wcześniej przegraliśmy z Włochami 1:3 finał mistrzostw świata w katowickim Spodku i wtedy, kiedy w pierwszym secie nam szło, dogoniliśmy rywala, hala była w ekstazie, ludzie wiwatowali i dodawali nam skrzydeł. A później, gdy traciliśmy punkty w serii, sala kompletnie ucichła, co z boiska dało się odczuć i generowało myśli, że coś chyba rzeczywiście jest nie tak. Siedziało nam to w głowie, a w Rzymie była okazja do rewanżu. Kiedy w tym finale mistrzostw Europy zobaczyłem, że jest jednak 24:23, poczułem spokój. Pomyślałem: „Mamy jeszcze jedną szansę. Musimy ją wykorzystać”. Marcin Janusz wystawił do mnie, uderzyłem, piłka odbiła się od bloku i po chwili mogliśmy się cieszyć.
Olek Śliwka, Nikola Grbić i Bartosz Kurek ze złotem mistrzostw Europy
Nie ukrywam, że ta akcja ma dla mnie emocjonalną wartość i zawsze będzie szczególnym wspomnieniem. Ludzie często pamiętają właśnie te ostatnie piłki, dające złoto. Mógłbym opisać, jak wyglądał atak Mariusza Wlazłego, który dał Polsce mistrzostwo świata w 2014 roku. Jak zaatakował Bartek Kurek w 2018 roku i po chwili mogliśmy się cieszyć z obrony trofeum. Pamiętam Piotra Gruszkę, który w 2009 roku skończył ostatnią piłkę, dającą Polsce pierwsze, historyczne mistrzostwo Europy. Te akcje są w mojej głowie, żyją, podobnie jak zepsuta zagrywka Claytona Stanleya, która dała pierwszą wygraną w Lidze Światowej w 2012 roku. W sumie teraz dochodzę do wniosku, że wszystkie te ataki nastąpiły z prawego skrzydła.
Wicemistrzostwo świata Polaków z 2006 roku, pierwszy medal dużej imprezy od lat, też dobrze pamiętasz? Miałeś 11 lat.
Oczywiście. Pamiętam przegrany 0:3 finał z Brazylią, kontuzję Piotra Gacka i to, że na boisku musiał pojawić się Michał Bąkiewicz, ubrany w specjalny plastron. Srebro z 2006 roku spowodowało, że moja miłość do siatkówki przybrała na sile. Cieszyłem się z sukcesu Polaków, ale byłem też wtedy zachwycony grą Brazylii – to była nowoczesna, ultraszybka siatkówka, której w takim tempie nie grał nikt inny na świecie. Brazylia była porywająca.
Debiutowałeś w reprezentacji Polski właśnie w meczu z Brazylią. Fakt, że po drugiej stronie siatki byli właśnie oni, sprawił, że twoje wejście na boisko mogło wyglądać komicznie?
Czułem stres i ekscytację. Co prawda zacząłem mecz w kwadracie dla rezerwowych, ale wiedziałem, że mogę pojawić się na boisku. A za siatką wielka Brazylia, oni byli wtedy aktualnym mistrzem olimpijskim. Pamiętam, jak trener mnie woła, mam wejść. Właśnie w tym momencie moja bluza nie chciała się rozpiąć. Nie wiedziałem, co robić, stres stał się olbrzymi. Przecież mogło dojść do sytuacji, z której ludzie by się śmiali przez lata. Szamotałem się kilka sekund, na szczęście po chwili bluza jakoś zeszła. Poczułem ulgę. A kiedy znalazłem się na boisku, wszystko puściło. Grałem z wolną głową i pomogłem kolegom pokonać wielką Brazylię.
Mówisz o tym, jak siatkówka stawała się w twoim życiu coraz ważniejsza. W 2013 roku trafiłeś do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Spale i nie było ci łatwo. Twój tata opowiadał mi kiedyś, że miałeś taki problem z bólem więzadeł rzepki, że nie mogłeś w nocy spać i zrozpaczony dzwoniłeś do domu.
To tak zwane kolano skoczka. Moja budowa anatomiczna, w połączeniu z brakiem dobrze ukierunkowanego treningu, sprawiły, że problem zaczął się dość wcześnie. Od młodszych lat często grałem z bólem. Na szczęście w Spale i później w kolejnych klubach PlusLigi trafiałem na ludzi, których wiedza o właściwym treningu i przygotowaniu fizycznym pozwoliła to wszystko ustabilizować. Wydaje mi się, że dziś wszyscy zawodowi sportowcy mają inną tolerancję na ból, niż pozostali ludzie. To normalne, że nas, sportowców, bolą kolana, bark czy plecy. Albo palec.
Rok 2014, Śliwka (z prawej) jako zawodnik Politechniki Warszawskiej
Właśnie, jak twój palec, który złamałeś w grudniowym meczu Ligi Mistrzów przeciwko Knack Roeselare?
Od miesiąca jestem w pełnym treningu. Potrzeba jeszcze trochę czasu, żebym w pełni przyzwyczaił się do odbijania palcami czy atakowania piłki. Proces dochodzenia do stuprocentowego czucia i kontroli piłki nadal trwa, ale jestem na dobrej drodze. Kluczowym słowem, które każdy mi powtarza, jest cierpliwość. Kiedy oglądałem z boku mecze ZAKS-y, bo jeszcze nie mogłem grać, starałem się pomagać, jak mogłem. Analizowałem statystyki, przekazywałem różne rzeczy chłopakom, czy mierzyłem prędkość zagrywki. Bardzo chciałem wrócić.
Słowo „cierpliwość” słyszałem codziennie, bo jestem wobec siebie wymagający. Wiem, że kiedy wróciłem, w meczach, które miały decydować o naszym awansie do fazy play-off, nie grałem tak, jak potrafię. Nie pomogłem drużynie, która ostatecznie nie zakwalifikowała się do ósemki i nie walczy teraz o medale PlusLigi [ZAKSA po przegranym dwumeczu ze Skrą zakończyła ligę na 10. miejscu – przyp. red.]. Stało się to z kilku powodów, głównym była oczywiście plaga kontuzji. Ktoś powie, że to brak szczęścia, ale to głównie kwestia zmęczenia i obciążenia rozgrywkami klubowymi oraz reprezentacyjnymi ostatnich lat. To wszystko, co stało się z ZAKS-ą w tym sezonie, jest dla mnie smutne i rozczarowujące. Ale trzeba też myśleć o najbliższej przyszłości. Nie zmienię swojego podejścia. Dalej codziennie będę zjawiał się w hali i dochodził do jak najwyższej formy.
Oglądając z trybun Torwaru wasz wyjazdowy mecz z Projektem Warszawa, który odbył się 25 marca, można było odnieść wrażenie, że wraca wielka ZAKSA. Wreszcie wszyscy byli zdrowi i zaczęliście spotkanie najmocniejszą szóstką. Wygraliście dwa pierwsze sety, grając świetnie i nie dając rywalom szans, w trzecim mielibyście piłkę meczową, gdyby Marcin Janusz nie nastąpił na linię podczas wykonywania zagrywki. Nie udało się, przegraliście seta, później cały mecz w tie-breaku. Mam rację, jeśli powiem, że to było kluczowe spotkanie dla losów awansu do play-offów?
Myślę, że tak. Już przed meczem na naszych twarzach był uśmiech, gdy uświadamialiśmy sobie, że wreszcie wszyscy razem będziemy na boisku. Gra układała się świetnie. Pamiętam, że byłem zaskoczony swoją dyspozycją w pierwszych dwóch setach, bo byłem ledwie po tygodniu treningów w pierwszej linii, a na zajęciach nie szło mi najlepiej. Adrenalina i tęsknota za siatkówką poniosły mnie jak skrzydła. Przy stanie 2:0 zaczęły się jednak nasze problemy fizyczne. W moim przypadku – skurcze i coraz większe zmęczenie. Szybko, bardzo szybko poleciałem w dół, zwłaszcza w ataku. Szkoda, że nie potrafiliśmy dowieźć wygranej do końca.
Zwycięstwo 3:0 z Projektem dałoby nam mentalną siłę, bo pokazałoby, że możemy ogrywać najlepszych. Mecz w Warszawie był wyniszczający i miał pewien wpływ na to, że kilka dni później przegraliśmy u siebie ze Ślepskiem Malow Suwałki. Myślę, że ten sezon nauczy nas wszystkich, a w szczególności mnie, cierpliwości i pokory. Bardzo mocno wierzyłem w to, że mój powrót da pozytywnego kopa drużynie i pozwoli odmienić wyniki. Sport ma jednak to do siebie, że jeżeli nie wypracujesz jakiejś powtarzalności i masz braki treningowe, nie będziesz w stanie rywalizować na poziomie, który cię zadowala. Ja się z tym brutalnie zetknąłem. Każdy kolejny mecz był w moim przypadku trochę równią pochyłą.
Śliwka w barwach ZAKS-y, podczas meczu o dziewiąte miejsce ze Skrą (3:2)
Opowiadasz o problemach zdrowotnych, wspominałeś o obciążaniu siatkarzy meczami w klubach i w reprezentacji. Wierzysz w to, że ktoś we władzach siatkówki, tej polskiej i międzynarodowej, pójdzie po rozum do głowy i nie będziecie już rozgrywać tak absurdalnej liczby spotkań?
Widzę pewne pozytywne tendencje. Postanowiono zmniejszyć PlusLigę z 16 do 14 zespołów [od sezonu 2025/2026 – przyp. red.], co już luzuje trochę kalendarz i da więcej czasu na porządny trening. Poza tym kolejny sezon ligowy będzie bardziej rozciągnięty w czasie, ze względu na mniej imprez reprezentacyjnych. Pewnie play-offy zostaną rozbudowane, ale to nie problem. Widziałem też przygotowany przez FIVB kalendarz aż do igrzysk olimpijskich w Los Angeles w 2028 roku. Tylko w jednym roku będziemy mieć trzy imprezy międzynarodowe. W pozostałych – dwie, co daje minimum miesiąc więcej na ogarnięcie kalendarza ligowego. Ten sezon był szalony, bo skumulowały się Liga Narodów, mistrzostwa Europy, kwalifikacje do igrzysk, trwające do października, i nasza liga, w której jeszcze jest 16 drużyn.
Nie chcę szukać winnych. Myślę, że wszystkie podmioty robiły wiele, by jakoś to upchnąć w kalendarzu. Jednocześnie bardzo się cieszę, że grania będzie trochę mniej. Jeżeli choć w jednym procencie przyczyniły się do tego głosy nas, zawodników, to bardzo dobrze. Prawda jest taka, że zdrowie siatkarzy, szczególnie tych najbardziej obciążonych, ma duży wpływ na popularyzację całej dyscypliny, atrakcyjność widowisk i przyciąganie odbiorców.
Piłkarze czasami narzekają, że muszą grać co trzy dni. Wy, czołowi siatkarze świata, rozgrywacie od nich sporo więcej spotkań. Właśnie – ty w dzieciństwie trenowałeś też piłkę nożną, podobnie jak akrobatykę.
Zgadza się, w szkole podstawowej. Zaczynałem z przodu, jak każdy chłopiec chciałem przede wszystkim strzelać gole, ale trenerzy zaczęli przesuwać mnie coraz bliżej naszej bramki. Nie do końca mi się to podobało, ale słuchałem i byłem defensywnym pomocnikiem, a później nawet środkowym obrońcą. Starałem się wyprowadzać piłkę, ale często decydowałem się na długie podania, bo dobrze mi to wychodziło. Tak dobrze, że czasami kopałem „piątki” zamiast bramkarza. Można powiedzieć, że grałem „lagi” do przodu (śmiech).
Już wtedy bardzo przeżywałem porażki. W naszym okręgu najsilniejsze ekipy miały Miedź Legnica i Zagłębie Lubin. Najtrudniej grało się z Zagłębiem, które tworzyło mocną akademię i ściągało największe talenty z okolicy. To był czas, gdy ich pierwszy zespół, prowadzony przez Czesława Michniewicza, sięgnął po mistrzostwo Polski, walcząc prawie do końca z GKS-em Bełchatów. Byli na absolutnym topie, każdy marzył o tym, żeby do nich trafić, więc szczególnie mobilizował się na mecze przeciwko nim. Jeden z moich kolegów z drużyny trafił do Zagłębia i kontynuował tam ścieżkę piłkarską.
W 2006 roku odbyły się piłkarskie mistrzostwa świata w Niemczech. Opowiadałeś mi kiedyś, że totalnie się nimi fascynowałeś.
To było kilka miesięcy przed srebrem mistrzostw świata siatkarzy Raula Lozano, więc wtedy jeszcze zdecydowanie górą była piłka. Obejrzałem chyba wszystkie mecze tego turnieju. Moim piłkarskim idolem na początku był Ronaldinho, a podczas tego mundialu takim kimś stał się Włoch Luca Toni.
Wysoki, niezły technicznie, skuteczny. Ale nie jakiś wyjątkowo efektowny. Mimo wszystko specyficzny wybór.
Byłem wtedy jednym z wyższych zawodników w drużynie, więc zaimponował mi gość z dobrymi warunkami fizycznymi, który świetnie grał głową. Może chodziło po prostu o to, że bardziej mogłem się z nim utożsamiać? W amerykańskiej koszykówce, którą uwielbiam, idolem milionów stał się Allen Iverson. Miał nieco ponad 1,80 m wzrostu i inspirował swoich rodaków, bo pokazywał im, że przy takich warunkach można zrobić wielką karierę w NBA. Tak to trochę działa – wzorcami stają się ci, którzy są na swój sposób do nas podobni. Bo skoro jemu się udało tyle osiągnąć, to przecież ja też mogę. Mogę zostać znanym piosenkarzem, sportowcem, kimkolwiek.
Dużo oglądasz dziś piłki?
Głównie najciekawsze spotkania Ligi Mistrzów i mecze reprezentacji. EURO postaram się śledzić tak bardzo, jak tylko będę w stanie. Lubię fazę pucharową Ligi Mistrzów. Jestem kibicem Barcelony, a mój najlepszy przyjaciel spośród siatkarzy, Łukasz Kaczmarek, to kibic Realu Madryt.
Łukasz Kaczmarek i Śliwka
Obaj jesteście też fanami skoków narciarskich.
U mnie, podobnie jak w wielu polskich domach, zaczęło się od osoby Adama Małysza. W 2021 roku byliśmy z Łukaszem na zawodach Pucharu Świata w Wiśle i bardzo nam się podobało. Oglądanie skoków na żywo jest zupełnie inne niż w telewizji. Ten sport jest popularny w Polsce, Niemczech, Austrii, Słowenii i krajach skandynawskich. Kiedy do ZAKS-y przed tym sezonem przyszedł Norweg Andreas Takvam, okazało się, że dobrze kojarzy zawodników ze swojego kraju. Nawet kiedyś przed zajęciami na siłowni oglądaliśmy wspólnie konkurs w Planicy. Mamy też w drużynie Amerykanów: Davida Smitha i Erika Shojiego, był też Francuz Benjamin Toniutti. Pamiętam, jak kiedyś zaczęliśmy im z Łukaszem rzucać nazwiska skoczków z ich państw. Mówiliśmy, jak im idzie, które zajmowali miejsca. A oni, biedni, zupełnie nie mieli pojęcia, o kogo chodzi…
Fot. Newspix.pl / FIVB
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO:
- Mateusz Bieniek: Nie mogłem stanąć na stopie. Później na nowo pokochałem siatkówkę [WYWIAD]
- Wilfredo Leon w Lublinie. Tłumaczymy, jak do tego doszło
- Damian Wojtaszek: Nie jestem całkowicie spełniony. Marzyłem o igrzyskach [WYWIAD]
- Tomasz Fornal: Chcę być sobą. Nie interesuje mnie zdanie innych [WYWIAD]