Widzew był jak Fran Alvarez, który w doliczonym czasie gry huknął na 1:0 i przez najbliższe tygodnie na Piotrowskiej w Łodzi stołować będzie się za darmo. Legia była zaś jak Gil Dias, który w swoim bumelanctwie i lenistwie nawet tego uderzenia Alvareza nie próbował blokować. Ktoś tu chyba robi wszystko, byle tylko wypisać się z walki o mistrzostwo Polski…
Rozkłada nas na łopatki ten Gil Dias. Facet jest kompletnym parodystą, nieprzydatnym ani w defensywie, ani w ofensywie, a na koncie ma przecież występy w Monaco, Fiorentinie, Stuttgarcie, Benfice czy Granadzie. Wychodzi na to, że talent do oszukiwania świata wielkiej piłki ma niczym ten bezrobotny technik elektroradiolog z Biłgoraja, który swojego czasu okradł Romario na prawie pięć milionów euro, wmawiając mu, że jest dalekim krewnym arystokratycznego rodu Wiśnowieckich. Albo jak niesławny Carlos Henrique Raposo. Fajnie, że przynajmniej taki Fran Alvarez z drugiej czy trzeciej ligi hiszpańskiej nie nakłamał w CV. Jest po prostu dobrym grajkiem na warunki Ekstraklasy.
Wielki dzień dla Widzewa
Oczywiście, Gil Dias nie jest jedynym winowajcą tej porażki Legii. Raz, że grał za krótko. Dwa, że nawet przy tym golu nie popełnił jakiegoś olbrzymiego błędu, tyle że idiotycznie się uchylił. Trzy, że nieco wcześniej piłkę meczową na nodze miał Bartosz Kapustka, ale trafił w Rafała Gikiewicza. Cztery, że jeszcze wcześniej nieskutecznością wykazywał się Marc Gual. Pięć, że Legia wyglądała kiepsko.
Tak, kiepsko.
Nie kleiła jej się gra, nie radziła sobie z pressingiem. Wydaje się, że wyczerpał się pomysł Kosty Runjaicia z trójką stoperów, dwoma wahadłowymi i zagęszczonym środkiem pola. Nie ma już efektu zaskoczenia, akcje stały się przewidywalne, działać jak należy przestała nawet firmówka z rozegraniem na linii Josue-Paweł Wszołek. W ogóle ten zespół to uboższy brat drużyny z jesieni. W destrukcji brakuje Bartosza Slisza, w kreacji – szczególnie wyczarowaniu czegoś z niczego – Ernesta Muciego. Głębia składu nie istnieje, skoro wynik ratować trzeba Gilem Diasem, Qendrimem Zybą, Maciejem Rosołkiem i nowicjuszem Wojciechem Urbańskim.
Czy gospodarze byli od Legii znacząco lepsi? Imad Rondić starał się godnie zastąpić Jordiego Sancheza, w odważne dryblingi wchodził Antoni Klimek, ale raczej nie – Widzew miał swoje sytuacje, szczególnie na początku obu połów, potem jednak dostosował się do rywala. Dużo było walki i kopaniny. Ostatecznie zdecydowała dobra postawa Rafała Gikiewicza, mądra decyzja Daniela Myśliwca o zdjęciu z murawy fatalnego Lirima Kastratiego (facet nic nie umie, nazwisko zobowiązuje do beznadziei) i ten gol Alvareza z samej końcówki. Wielki dzień dla czerwonej części Łodzi.
Olimpiada głupków
Pościg za liderującą Jagiellonią Białystok przypomina „Olimpiadę głupków” Monty Pythona. W skeczu angielskiego kabaretu biegacze po wystrzale ruszają do tyłu, w lewo, w prawo, właściwie na wszystkie kierunki świata, tylko nie tam, gdzie akurat trzeba, czyli w stronę mety. Podobieństwo narzuca się same, prawda? Lech zremisował z Górnikiem, Raków dał sobie wyrwać trzy punkty z Puszczą, Pogoń przerżnęła z Zagłębiem, a Legia nie wygrała z Widzewem.
Legia chyba już zresztą zapomniała, że w tym sporcie chodzi przede wszystkim o pokonywanie rywali. W 2024 roku zwycięska z murawy schodziła tylko raz – miesiąc temu z Ruchem Chorzów, czyli czerwoną latarnią ligi, do tego po zimowej rewolucji transferowej. Potem było 2:6 w dwumeczu z Molde w Lidze Konferencji, następnie trzy kolejne remisy w Ekstraklasie – 1:1 z Puszczą, 3:3 z Koroną, 1:1 z Pogonią, a teraz na domiar złego porażka 0:1 z Widzewem.
Od kilku tygodni nie przejdą gadki, że to efekt grania co trzy dni, zmęczenia materiału, szykowania się do kluczowych rozstrzygnięć na wiosnę. Wiosna trwa, a Legia tę wiosnę przegrywa. I to w bardzo kiepskim stylu.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Easy win. Stal nie przełożyła meczu i takie jej święte prawo
- Klasyczna Pogoń: ma szansę na trofeum, więc przegrywa z Zagłębiem
- 450 minut bez gola. Tak Lech mistrzostwa nie wygra
Fot. Newspix