W zamierzchłej przeszłości Węgrów postrzegano w Europie jako nauczycieli nowoczesnego futbolu. Wraz z upływem lat piłka w tym kraju zaczęła upadać i Madziarze przeszli drogę od trendseterów do autsajderów. Jednak stopniowo zaczynają piąć się po europejskiej drabince. Kroczek po kroczku pokazują, że można odbić się od dna, nie mając w swoim składzie tuzina światowej klasy zawodników. Teraz świętują gładki awans z pierwszego miejsca w grupie na mistrzostwa Europy, a atmosfera wokół drużyny narodowej jest fenomenalna.
Zatem można już chyba powoli zazdrościć Węgrom doczekania się solidnej ekipy, za którą nie muszą się wstydzić i mogą się nią chwalić.
Od złotej ery do znalezienia się na marginesie
Początek lat 50. był dla węgierskiej kadry najlepszym okresem w historii. Była to era słynnej „Złotej Jedenastki”, która konsekwentnie notowała zwycięstwo po zwycięstwie. Nie miało dla tej drużyny znaczenia, czy grała z Niemcami, Anglikami, Szwedami czy Włochami. Była w stanie pokonać każdego i takie też stawiano przed nią oczekiwania. To sprawiało, że poprzeczka przed węgierską ekipą była stawiana wyżej i wyżej. Ostatecznie została strącona dopiero na najważniejszej imprezie piłkarskiej.
Tamtej drużynie zabrakło tylko spięcia klamrą wyjątkowej ery – co sprowadzałoby się do wygrania mistrzostw świata. Stało się jednak tak, że Węgrzy przegrali z Niemcami finał mundialu w 1954 roku. W kraju Puskasa, Kocsisa, Czibora i wielu innych kapitalnych zawodników wicemistrzostwo uznano za porażkę, co z obecnej perspektywy wydaje się wręcz surrealistyczne.
Kres tamtej drużyny nadszedł nieco później. Gdy wybuchło zbrojne powstanie ludności węgierskiej przeciwko okupantom ze Związku Radzieckiego, kilku ważnych piłkarzy nie wróciło do kraju, przez co uznano ich za zdrajców. Właśnie wtedy nastąpił koniec “Złotej jedenastki” i rozpoczął się stopniowy upadek węgierskiej piłki. W kraju ogarniętym problemami gospodarczymi i pełnym represji politycznych futbol zaczął powoli schodzić na margines. Nie był już dobrze kojarzony i wokół niego narastała atmosfera przeżarta frustracją.
Oczywiście Węgrzy jeszcze przez kilka lat zaliczali się do europejskiej czołówki, miewali mniejsze i większe sukcesy, ale węgierska piłka gasła w oczach. Inne dyscypliny zaczęły w tym kraju dochodzić do głosu i przebijać pod względem popularności futbol. Ten przez długi czas był bardziej utożsamiany z przegranym finałem w 1954, niż legendą o wybitnej drużynie, która powinna być nośnikiem wspomnień.
Niechęć do piłki narastała, wyniki były coraz gorsze. W latach 90. i na początku XXI wieku węgierski futbol przeżywał największy kryzys. Apogeum nastąpiło w eliminacjach do EURO 2008. Madziarów – co prawda – losowano z piątego koszyka, ale trafili do grupy z Grecją, Turcją, Norwegią, Bośnią i Hercegowiną, Mołdawią oraz Maltą. Nie da się ukryć, że los się do nich uśmiechnął, bo mogli trafić zdecydowanie gorzej. Sęk w tym, że pokpili sprawę, gubiąc punkty na potęgę. Ostatecznie wyprzedzili tylko Maltę, co uznano w kraju za pukanie w dno od spodu.
Stopniowe odrodzenie
W pewnym momencie nadeszła odwilż i coś zaczęło się ruszać. Wciąż nie jest idealnie, choć niekiedy węgierskie media zaprzyjaźnione z tamtejszą władzą starają się koloryzować fakty. Wiemy też doskonale, że węgierski rząd mocno ingeruje w tamtejszy sport. Dzięki futbolowi centralnie sterowanemu – jak mawiają na Węgrzech – poprawiła się infrastruktura i pojawiły spore pieniądze, ale kwestie polityczne zostawiamy na boku. Chętnych do zgłębienia wiedzy na temat wpływu Viktora Orbana odsyłamy tutaj.
Teraz skupiamy się wyłącznie na reprezentacji, której odbiór w ostatnim czasie się zmienia, a kadra Węgier ewoluuje. Od kilku lat prowadzi ją Marco Rossi. Trener, któremu Węgry dały drugie życie. Włoch w swoim kraju nie osiągał wielkich wyników, nie prowadził nawet zespołu na poziomie Serie B. Twierdzi, że kariery tam nie zrobił ze względu na swój trudny charakter.
W 2012 roku był na skraju depresji. Przez kilkanaście miesięcy nie mógł znaleźć pracy, waliło mu się życie, brakowało mu pieniędzy na utrzymanie rodziny. Doszło nawet do tego, że brat namawiał go do zmiany ścieżki zawodowej i przejścia na etat w dziale księgowości. Długo bił się z myślami, czy nie posłuchać tej porady.
W pewnym momencie otrzymał pracę w węgierskim Honvedzie, z którym po kilku latach wygrał mistrzostwo kraju. Odszedł tuż po tym triumfie. Powód? Właściciel nie miał pieniędzy na wzmocnienia, a te były warunkiem koniecznym, żeby Rossi pozostał w klubie. Później Włoch krótko pracował w Dunajskiej Stredzie (słowacki zespół z węgierskim właścicielem), ale już w 2018 roku powrócił na Węgry. Tym razem, by pracować już nie z klubem a węgierską kadrą. Dzisiaj już wiemy, że zyskał na tym on sam, zyskali piłkarze, zyskały Węgry.
Właściwie to trener, który został wybrany przez lud. Węgrzy zastanawiali się, dlaczego jeszcze przed Rossim próbowano Georgesa Leekensa. Kibice nie rozumieli, dlaczego władze federacji nie biorą Rossiego, który zna doskonale węgierski futbol i mentalność. Być może działacze byli zaślepieni faktem, że to Belg współtworzył belgijski system szkolenia – powszechnie uważany za jeden z najlepszych?
Bywa tak, że sympatia względem chcianego przez kibiców selekcjonera pryska, ale w przypadku Rossiego wraz z upływem czasu tylko wzrasta. On sam jest wdzięczny za szansę i prostymi gestami odwzajemnia zaufanie. Nie raz wspominał, że gdyby nie Węgry, to skończył z trenerką i mieszkałby pod mostem. Nauczył się nawet hymnu, czym bardzo zaplusował. W październiku odebrał węgierskie obywatelstwo, więc jest mocno związany z tym krajem, co jest istotne dla kibiców.
Ale na koniec i tak najważniejsze są wyniki. Węgierska publika pod względem wymagań jest podobna do polskiej. To sprawia, że praca z kadrą Węgier nie należy do łatwych, ale Rossi w pełni to akceptuje i powoli buduje sobie pomnik.
Hype na Węgry
Pierwsze dwa lata Rossiego z reprezentacją Węgier nie były zjawiskowe, ale nikt nie zdecydował się na pochopne ruchy. Dzięki temu poprowadził ten zespół już w 59 meczach, wywalczył dwa awanse na mistrzostwa Europy, wprowadził Węgry najpierw z dywizji C Ligi Narodów do dywizji B, później z B do A, a potem ją w niej utrzymał w imponującym stylu.
Gdy w zeszłym roku Węgrzy rozgromili Anglików 4:0 na Wembley, znaleźli się na ustach całego świata, co było w pełni zrozumiałe. W swoim kraju zostali uznani za bohaterów, a „Nemzeti Sport” pytał, czy to najlepszy mecz w tym wieku.
To wszystko sprawiło, że podopieczni Rossiego dorobili się miana dzielnej drużyny, która budzi sympatię i zapracowała na fantastyczną atmosferę z zorganizowanym dopingiem podczas swoich spotkań. Węgrzy zawsze mają pomysł na wyszarpanie kompletu punktów.
Jest to ekipa świetnie grająca z kontry. Madziarzy bardzo chętnie oddają kontrolę nad widowiskiem przeciwnikowi, a sami koncentrują się przede wszystkim na grze w destrukcji, kontratakach i stałych fragmentach. Co jednak wcale nie oznacza, że mają problemy z przedostawaniem się pod pole karne rywala. Pokazują, że gra prostymi środkami nie oznacza piłkarskiego prostactwa. Przypominają, że między kontrą a brzydką grą nie zawsze występuje znak równości.
Dobrze wykorzystany czas, bardzo udane eliminacje
Mniej więcej rok temu w przestrzeni publicznej przebijały się porównania naszej kadry do reprezentacji Węgier. W dużej mierze w celu zaprezentowania kontrastów i wskazania kierunku, w jakim można zmierzać. Oni w imponującym stylu ogrywali Anglików i Niemców w Lidze Narodów. Już wtedy imponowali taktycznym zdyscyplinowaniem i potwierdzali, że na Starym Kontynencie każdy musi się ich obawiać. Nasza kadra – jak wiadomo – nie grała widowiskowo, ale to jednak my jechaliśmy na mundial, a Madziarzy mogli sobie te mistrzostwa jedynie obejrzeć z pozycji kanapy.
Sęk w tym, że jesteśmy już mądrzejsi o kilkanaście miesięcy doświadczeń i widzimy dokąd zmierzają oni, a dokąd my zmierzamy, a właściwie nie zmierzamy. Teraz realnie możemy zazdrościć Węgrom awansu, ale nie tylko tego, bo przede wszystkim konkretnego i skutecznego pomysłu, którego się trzymają.
Atutem Węgrów jest brak strachu przed rotacjami. Nie tymi na ławce szkoleniowej, ale piłkarzy. U Rossiego nie ma świętych krów. Nie ma jechania na marce i zasługach. To odróżnia go od poprzedników, czyli Leekensa i Storcka (prowadził Węgrów na Euro we Francji). U tych trenerów bywało, że piłkarze mogli sobie pozwolić na zbyt wiele. Przykładowo ostrą krytykę pracy selekcjonera, czy wyliczanie jego błędów. Poprzednicy Rossiego nie potrafili zbudować autorytetu, ale obecny selekcjoner wiedział, jak tego dokonać i cieszy się dużym zaufaniem piłkarzy.
Przez dłuższy czas Węgrzy mieli kłopoty z grą z porównywalnym rywalem. Ze słabszymi też potrafili się niespodziewanie wyrżnąć. Co więcej, między innymi przez porażkę u siebie z Albanią Węgrzy nie dostali się nawet do baraży o mundial. Jednak wydaje się, że uporali się z tą chorobą. W eliminacjach do EURO 2024 wylosowali podobną grupę do naszej, czyli nie za mocną i z rywalami z podobnej półki. Tym razem jednak Węgrzy podołali zadaniu.
Mierzyli się z Serbią, Czarnogórą, Litwą i Bułgarią. Zatem było z kim punkty zdobywać, ale i z kim te punkty pogubić. Jednak “oczka” nie przelatywały Węgrom przez palce. Osiem meczów, osiemnaście punktów, pięć zwycięstw, trzy remisy, zero porażek, bilans 16:7. Wynik godny pochwały i sprawiający, że już mogą myśleć o załatwianiu bazy hotelowej na niemieckie EURO.
Wykorzystanie potencjału
Rossi zbiera wokół siebie zawodników, którzy nie tylko realizują jego plan na mecz, ale też ludzi, którzy chcą walczyć do końca. Węgrzy nie dorobili się kolejnej „Złotej Jedenastki”. Ta drużyna to głównie rodzinna atmosfera, jedność, walka wszyscy za jednego, czyli – no właśnie – drużyna. Mają solidnych piłkarzy, kilka talentów i jedną gwiazdę. Zresztą przejrzyjmy się kilku nazwiskom, które regularnie grają dla tej kadry:
- Dominik Szaboszlai – chyba nie trzeba przedstawiać? Nowy nabytek Liverpoolu
- Milos Kerkez – lewy obrońca, który gra od dechy do dechy w Bournemouth
- Attila Szalai – zmiennik w Hoffenheim, wcześniej galowy stoper Fenerbahce
- Roland Sallai – podstawowy gracz Freiburga
- Dániel Gazdag – ofensywny pomocnik Philadelphii Union (20 punktów w punktacji kanadyjskiej MLS)
- Dénes Dibusz – bramkarz Ferencvarosu
- Callum Styles – pomocnik z League One
- Bendegúz Bolla – prawy obrońca wypożyczony z Wolves do Servette Genewa
- Martin Ádám – 29-letni napastnik z ligi koreańskiej
- Ádám Lang – doświadczony stoper z ligi cypryjskiej, od lat podstawowy gracz
- Ádám Nagy – pomocnik średniaka z Serie B
Po zapoznaniu się z powyższym widać, że Węgrzy muszą mieć prawdziwego fachowca na ławce. Rzuca się w oczy, że Rossi musi wyciągać z tych zawodników co może, skoro suchą stopą przeszedł przez kolejne eliminacje. Obecna generacja węgierskich piłkarzy wcale nie wygląda na bardziej uzdolnioną od naszej. Pewnie tylko Dominik Szoboszlai i Milos Kerkez graliby u nas w pierwszym składzie. Reszta raczej nie.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Węgry są dobrym punktem odniesienia dla reprezentacyjnej klasy średniej. Udowadniają, że dzięki zatrudnieniu odpowiedniego trenera można zbudować zespół, który swoją grą potrafi zaspokoić publikę pod względem stylu, ale i odnosić mniejsze i większe sukcesy. Patrząc na ich drogę, w głowie kłębi się myśl, że mając od kilku lat trenera podobnie pracującego, moglibyśmy stworzyć podobnie funkcjonujący zespół, ale mimo wszystko celujący nieco wyżej.
My jeszcze jakiś czas temu byliśmy zdecydowanie wyżej od Węgrów, ale od pewnego momentu się rozmijamy. Oni idą w górę, my w dół. Oni rozwijają młode talenty jak Szaboszlai i Kerkez. U nas wielu piłkarzy nie jest w stanie osiągnąć optymalnego poziomu, regularnie babramy się w tych samych nazwiskach i niedziałających schematach. U nich stopniowo dokładane są kolejne klocki i odrzucane wadliwe. My wiecznie stawiamy nowe konstrukcje, następnie je burzymy i znów budujemy coś od nowa. Na dłuższą metę widać, kto obrał lepszą strategię.
Do pełni szczęścia brakuje im awansu na mundial, na który czekają od 1986 roku, ale na eliminacje do kolejnego jeszcze przyjdzie czas. Teraz liczy się EURO.
Słowem: Węgrzy nie mają idealnej reprezentacji, mają nad czym pracować, ale odpowiednie decyzje, odpowiedni ludzie, odpowiednie nastawienie sprawiły, że jadą na turniej, na który my możemy się jedynie wślizgnąć. Brawo Marco Rossi, brawo Węgrzy!
WIĘCEJ O FUTBOLU REPREZENTACYJNYM:
- Francja – Gibraltar 14:0. Jeden mecz, wiele historycznych zdarzeń
- Dwunasty raz z rzędu w łeb. Norwegia wciąż trwoni potencjał
- Trela: Bezkrólewie. Dlaczego polski środek obrony trzeba zbudować od zera
Fot. Newspix.pl