Legia Warszawa jest czerwoną latarnią Ekstraklasy w tabeli za październik. Polegała w czterech meczach z rzędu. Jest to jakaś anomalia, bo wcześniej za kadencji Kosty Runjaicia nie przydarzyła się jej nawet passa dwóch kolejnych niewygranych spotkań. Dość powiedzieć, że 0:4 ze Śląskiem Wrocław to najwyższa porażka stołecznego klubu od 405 dni. Tak, wicemistrz Polski znalazł się w dołku.
„Jest naprawdę gównianie”, rzucił Runjaić po laniu od Śląska. Dodał też, że nie był to ani poziom godny Legii, ani w ogóle całej Ekstraklasy. Przed meczem we Wrocławiu przekonywał jeszcze, że sianie paniki po gorszych wynikach z Jagiellonią, Alkmaarem i Rakowem nie ma żadnego sensu, a Legia wykorzystała przerwę reprezentacyjną na przepracowanie traum po zdarzeniach z Holandii. Gdy jednak nie można już doszukiwać się usprawiedliwień ostatnich niepowodzeń tylko w mozole borykania się z niderlandzkimi rasistami i trudach łączenia ligowej młócki z salonami europejskich pucharów, trzeba postawić sobie kluczowe pytanie: gdzie podział się jeden z najbardziej spektakularnych polskich zespołów XXI wieku?
Dziurawa defensywa
Legia nie zachowała czystego konta od wygranej z Koroną Kielce przed dwumeczem z Midtjylland. Duńczycy zdobyli wtedy cztery bramki. Później po jednym golu strzelały drużyny Widzewa Łódź, Piasta Gliwice i Górnika Zabrze. Aston Villa ukąsiła dwukrotnie, Pogoń Szczecin – trzykrotnie. Bilans tych spotkań? Siedem meczów, pięć z nich wygranych, dwa zremisowane, w tym jeden w niewątpliwie zwycięski sposób.
Kolorowo przestało być po 27 września. Z Portowcami rządziło szaleństwo – od 0:1, przez 1:2 i 2:3, do 4:3. Tylko, no właśnie, Legię w tym sezonie cechuje dosyć straceńcze nastawienie: nieważne, ile stracimy, ważne, że strzelimy więcej. Już w Szczecinie tragicznie zaprezentował się Artur Jędrzejczyk, słabo – Yuri Ribeiro, tyłki uratowały im kapitalne występy Jurgena Elitima czy Pawła Wszołka.
Jagiellonia, Alkmaar, Raków i Śląsk to już defensywa degrengolada, a nierzadko kryminał. Kompromitująco wypaść potrafił niemal każdy ze stoperów – Marco Burch, Steve Kapuadi, Rafał Augustyniak, Yuri Ribeiro. Alkmaar zdobyło gola po akcji, w której Dani de Wit przeskoczył Patryka Kuna, a Vangelis Pavlidis wpakował piłkę do siatki, bo Radovan Pankow ustawił się niezbyt zgrabnie za jego plecami. Jose Naranjo i Jesus Imaz z Jagi strzelali, bo stoperzy Legii pozostawili ich bez krycia. Śląsk zaś trafiał po pięknych wymianach podań i wygranych pojedynkach. Na ten obraz defensorzy z Warszawy kompletnie głupieli.
Problem systemu
Odkąd w Legii przyjęto formację z trójką obrońców, cała drużyna podchodzi wysokim pressingiem, a jej defensorzy grają bardzo daleko od własnej bramki, więc każde zagranie za plecy bloku obronnego, zmusza ich do ścigania się z napastnikami. System Runjaicia trzeszczał przy tym już w bojach z Ordabasy Szymkent i Austrią Wiedeń, problemy pojawiały się nawet podczas ligowej inauguracji z ŁKS-em. Wtedy, jak z Pogonią, rządziło i wygrywało szaleństwo ofensywy.
Szkoleniowiec Legii ciągle jeszcze szuka optymalnego zestawienia defensywy. Albo inaczej: dużo w nim miesza i rotuje. Nic zresztą dziwnego. Artur Jędrzejczyk ma trzydzieści pięć lat, już nie należy do ścisłej ligowej czołówki na swojej pozycji, do tego przez większość kariery był przecież bocznym obrońcą, więc siłą rzeczy idealnym liderem trójki z tyłu nigdy nie był, nie jest i nie będzie. Yuri Ribeiro dopiero w poprzednim sezonie został przekwalifikowany o pięterko niżej z lewej obrony/wahadła. Rafał Augustyniak sam czasami wspomina, że lepiej czuje się w środku pola.
Radovan Pankow jest niezły, ale miewa obcinki i pewnie zawsze będzie je miewał. Steve Kapuadi to po prostu solidny ligowiec. Marco Burch to inwestycja, która potrzebuje czasu, może nawet dużo czasu. Lindsay Rose od dłuższego czasu pakuje walizki…
Okazuje się też, że dosyć bolesne jest odejście Maika Nawrockiego. Bardziej niż początkowo mogło się wydawać. Jasne, Legia zarobiła na nim porządne pieniądze, a w Celtiku doznał kontuzji, ale czysto systemowo Runjaiciowi brakuje tej jakości nominalnego stopera, który ponadto nie musiałby aklimatyzować się w nowym otoczeniu.
Bolesna weryfikacja
Legia ma swoich liderów. Paweł Wszołek zapracował sobie w niej na powrót do reprezentacji Polski. Strzela, asystuje, dogrywa, jest motorem napędowym tej ekipy. Do niego pretensji za ostatnie wyniki nie można mieć żadnych. Ze Śląskiem brakowało na pewno Josue, tytułowanego ostatnio królem Warszawy, w końcu odkąd pojawił się w stolicy Polski, zabrakło go tylko w siedmiu meczach Ekstraklasy, z których aż pięć razy aktualny wicemistrz kraju nie potrafił wygrać.
Loty obniżył środek pola z Jurgenem Elitim i Bartoszem Sliszem na czele. Zacięli się nieco Tomas Pekhart i Marc Gual. Obijali poprzeczki, słupki, bramkarzy, właściwie: gdyby byli skuteczniejsi, pewnie znów można byłoby pisać, że te wszystkie wielbłądy w obronie to tylko część filozofii „nieważne, ile stracimy, ważne, że strzelimy więcej”. Tak się jednak nie stało. W tej grupie, dodając do nich po prostu przyzwoitego Patryka Kuna i niepartaczącego jakoś szczególnie Kacpra Tobiasza, szukanie kozłów ofiarnych byłoby głupotą.
Problem polega na tym, że część piłkarzy drugiego planu w Legii najzwyczajniej nie dorasta umiejętnościami, talentem, mentalnością lub mądrością taktyczną do poziomu liderów, przynajmniej w tej chwili. Słabiutki jest Maciej Rosołek. Znów powstaje wątpliwość: czy to zawodnik rangi Wojskowych? Chyba nie. Po czole kopie się Makana Baku. Nijak nie pasuje na wahadło. Ani nigdzie indziej. Gil Dias to kandydat na kolejne w dziejach tej ligi świecidełko z ładnym CV i żadnym dorobkiem na boiskach Ekstraklasy.
Wobec tego zastanawiać może, dlaczego Runjaić tak oszczędnie wydziela minuty Ernesta Muciego, który we wrześniu wyglądał przecież jak kandydat do Złotej Piłki na tle kozaków z Premier League. Niemiec tłumaczy się zgrupowaniami reprezentacji Albanii, ale bez przesady: to oczywiste, że lepszy Muci w gazie (z Bułgarią strzelił gola) niż Rosołek bez formy.
Ucichła euforia
Pamiętam Kostę Runjaicia na krótko po Aston Villi. Na konferencji prasowej dostał brawa, trochę to było tandetne i niezbyt profesjonalne, bo mimo wszystko klaskali mu dziennikarze, a nie kibice, ale po prawdzie: zasłużone! O planie taktycznym na przechytrzenie mistrza Unaia Emery’ego mówił wtedy 52-letni fachowiec niezwykle zajmująco i niebywale wręcz konkretnie, a Emery tylko nisko się kłaniał i podkreślał, że w kwestii planu na mecz został zjedzony, przeżuty i przetrawiony. Po wszystkim Runjaić podszedł do ludzi z brytyjskiej prasy, żeby przez dziesięć minut w szekspirowskim języku odpowiadać na ich pytania. Anglicy z wykładu wyszli pod dużym wrażeniem. „Ten facet zrobi karierę”, mówili.
Minął miesiąc. Atmosfera wokół Legii zgęstniała. Może nikt nie krzyczy jeszcze „Wyrzucić Runjaicia!”, ale pojawiają się pierwsze głosy, że kolejne tygodnie mogą w tej sprawie wiele zmienić. Zaczyna się bowiem maraton: 26 października – Zrinjski Mostar w Lidze Konferencji, 29 października – Stal Mielec w Ekstraklasie, 2 listopada – GKS Tychy w Pucharze Polski, 5 listopada – Radomiak w Ekstraklasie, 9 listopada – Zrinjski Mostar w Lidze Konferencji, 12 listopada – Lech Poznań w Ekstraklasie.
Apetyt na wiosnę w europejskich pucharach jest spory, szczególnie po ubiegłorocznym ćwierćfinale Kolejorza, a mecze Legii z mistrzem Bośni i Hercegowiny powinny być kluczowe dla układu grupy E. Nie można przy tym zapominać o Ekstraklasie, bo w czołówce jest ciasno, a trzeci sezon z rzędu bez mistrzostwa Polski będzie uznany za porażkę. Do tego nie wypada przecież wyhuśtać się z Pucharu Polski.
Nie zwalniać Runjaicia!
Przy ewentualnie pogłębiającym się kryzysie w Legii zrobi się bardzo gorąco. Czy jednak jakimkolwiek rozwiązaniem – typowo hipotetycznym i bardzo przyszłościowym – byłoby szukanie głównego winowajcy wszelkich klęsk w Koście Runjaiciu? Niemiec popełnia błędy, jego system ma luki, zdarza mu się podejmować niezrozumiałe decyzje personalne, ale mimo wszystko Wojskowi pod jego wodzą bardzo się rozwinęli. Po najgorszym sezonie w najnowszej historii wygrali Puchar Polski i Superpuchar Polski, a następnie w kapitalnym stylu wdarli się do Ligi Konferencji. Stadion przy Łazienkowskiej wrze i wypełnia się do ostatniego miejsca, bo w zespole narodziły się postaci przez duże „P”.
Po to właśnie Dariusz Mioduski wycofał się w cień, żeby nie wrócił czas patologii najróżniejszej maści. Bo tak, żałosnym uwstecznieniem byłby powrót do czasów publicznego i zakończonego fiaskiem smalenia cholewek do Marka Papszuna, braku pomysłu na wyzwolenie potencjału piłkarzy i wojenki z zarządem Czesława Michniewicza, obezwładniającej bezradności i całkowitego zagubienia Marka Gołębiewskiego, niesławnego kontrataku z Cracovią, niesatysfakcjonująco zakończonej obiecującej przygody w Lidze Europy, buntów w szatni i ataków kiboli-bandytów na autokar po powrocie do „najnowocześniejszego ośrodka treningowego w tej części Europy”…
Legia stała się zbyt zdrowym klubem, żeby burzyć nowopowstały ład. Wady warsztatu Runjaicia widoczne były już podczas jego pracy w Pogoni Szczecin i absolutnie nie zniknęły za kadencji w stolicy Polski, ale to przy tym szkoleniowiec, który wszędzie gwarantował jedno: ciągły rozwój. Pokonywanie kryzysów to część tej pracy. Dlatego też głośniej niż kiedykolwiek wcześniej w ostatnich kilkunastu miesiącach przy Łazienkowskiej wybrzmieć powinny słynne słowa Aleksandara Vukovicia: w Legii nigdy nie jest ani tak dobrze, ani tak źle, jak mówią.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Renesans Śląska. Odżyli kibice, odżył stadion
- Magiera: – Nauczyłem się mieć gdzieś to, co ktoś sobie pomyśli
Fot. Newspix