Ultrasi Godoy Cruz rozkładają stumetrowy „teloñ”. Trybuny drugoligowego zespołu należą do świętej trójcy argentyńskiego futbolu – Diego Maradony, papieża Franciszka i Leo Messiego. Napis na oprawie głosi: „Dios, el Papa y el Mesias”, czyli „Bóg, Ojciec Święty, Mesjasz”. Autorem oprawy jest Pepe Perretta. Powiadają, że to współczesny Michał Anioł.
Prowadzi pracownię w Ciudad Celina na przedmieściach Buenos Aires. Wygląda na harleyowca. Zresztą śmiga na motocyklu. Przypala skręty. Kopci szlugi. Zwalista sylwetka, pełno tatuaży, długa broda, na palcach sygnety. W ręku aerograf, pistolet natryskowy, służący do malowania metodą rozpylania farby przez strumień powietrza, podstawowe narzędzie jego pracy.
– Wiesz, dlaczego tamta oprawa była dla mnie aż tak ważna? Nie wiesz? Namalowanie Maradony, Franciszka i Messiego jako „Boga, Ojca Świętego i Mesjasza” było jak muśnięcie dłonią Nieba. Dla popularnego, masowego, piłkarskiego malarza to jak noszenie „10” na plecach w reprezentacji Argentyny i wzniesienie Pucharu Świata. Wysoko, wysoko, bardzo wysoko nad głową, żeby wszyscy, wszyscy, naprawdę wszyscy widzieli – mówi nam Pepe Perretta.
W imię ojca
Niecałe dwie dekady temu parał się chałturami. Aerograf służył mu do sprejowania kasków motocyklistów, zbiorników paliwowych czy frontach sklepów mięsnych. W życiu trzeba mieć jednak trochę szczęścia. Pewnego razu przyjaciółka poprosiła go o wykonanie flagi w charakterystycznych niebiesko-złotych kolorach na piętnaste rodziny urodziny swojej córki. Ta miała obsesję na punkcie Boca Juniors. Efekt zachwycił „barras” La 12, którzy zaproponowali Perrettcie stworzenie dwudziestometrowej „sektorówki” dla klubu z La Bombonery.
– Dałbyś radę? – spytali.
– Dajcie spokój, bez obaw, jestem w tym najlepszy – odpowiedział.
Łgał. Kitował. Blefował. Wiedział, że argentyńscy kibice uwielbiają „teloñes”, te gigantyczne flagi, transparenty, fachowo „sektorówki”, wciągane z dolnego sektora na górną część trybun, rozkładane podczas meczów, pełne symboli, nasycone znaczeniami, stanowiące coś w rodzaju wizytówki grupy ultrasów. Bez spektakularnego „tifo”, godnej oprawy, nie zaistnieje poważny mecz. Słowo się rzekło. Zgoda oznaczała odpowiedzialność. Przecież nigdy wcześniej tego nie robił. Ręce się trzęsły. Aerograf poszedł w ruch. Skończyć dzieło. Przywieźć na stadion. Wyciągnąć wielgaśny materiał. I czekać. Kiedy z sektora „barras” Boca Juniors wyłoniła się bowiem płachta z napisem „Jugador Número 12”, Pepe Perretta oniemiał z wrażenia.
– Co czujesz, kiedy kibice prezentują „teloñes”, które wyszło spod twojej ręki? – pytam.
Pepe Perretta: – Każde „tifo” traktuję jak własne dziecko. To są święte relikwie. Kryją w sobie moc i wiarę. Za każdym razem, kiedy „tifo” rozpościera się na trybunach, staję się anonimowy i obserwuję święto pokoleń zjednoczonych we wspólnej pasji. Dzieci, rodzice i dziadkowie toną w objęciach. Chyba nie ma lepszego uczucia dla kibica niż ta jedność. Zresztą dla mnie jako artysty też nie ma lepszego prezentu od takiego widoku. Myślę sobie wtedy, że dopełniłem swojego dzieła.
Odtąd „barras” Boca Juniors mieli go za swojego. Do czasu, bo gdy Perretta nie odmówił członkom Los Borrachos del Tablón, sławnego „barras” River Plate, fanatycy z La 12 poczuli się śmiertelnie obrażeni i zerwali z nim stosunki. Nie żałował, robił to w imię ojca, kibica „Los Millonarios”. Ten był człowiekiem surowych obyczajów. Na początku lat pięćdziesiątych emigrował z Argentyny do Włoch. Bał się głodu. Uciekał przed powojenną nędzą. Nieustannie drżał o byt. Nawet w nowej ojczyźnie. Strofował więc syna. Nie uznawał jego artystycznych zapędów, w końcu artysta to żaden zawód, na chleb trzeba zarabiać, a nie bawić się w głupoty.
Perretta postanowił zabrać go na Superclásico, podczas którego ultrasi River Plate mieli zaprezentować długie na 170 metrów „teloñes” jego autorstwa. Los Borrachos del Tablón załatwili im miejsca naprzeciwko trybuny „barras” River Plate, zdecydowanie za blisko sektora Boca Juniors, co tylko rozwścieczało starego, który zrzędził w swoim stylu, że „gówniane miejsca”, że „wszystko do dupy”, że „po co ten cały cyrk”. W międzyczasie opadł dym po pirotechnice, oczom tłumu ukazała się „sektorówka”, a ojciec Perretty zaczął płakać. Zrozumiał. „Jestem z ciebie dumny”, powtarzał. Ten jeden jedyny raz.
W imię pokoju
„Barra brava” to silna południowoamerykańska subkultura kibicowska. Nazwa może być interpretowana w sposób niewinny: „barras” to bowiem „paczka kumpli, która często się spotyka i ma wspólne zainteresowania”. Albo zdecydowanie brutalniejszy i chyba bliższy prawdy: to jedno z wielu hiszpańskich określeń na „gang”. Ideę „barras bravas” rozsławiła Argentyna, później tak zaczęto tytułować wszystkie zorganizowane grupy kibicowskie w Ñameryce.
„Barras bravas” rządzą na stadionach od lat osiemdziesiątych. Wynoszą na piedestał idoli ludu i gwiazdeczki futbolu, dudnią na trybunach, tworzą niepodrabialną atmosferę, wymyślają tysiące skocznych przyśpiewek, przygotowują setki najróżniejszych opraw, ale gorzka prawda jest taka, że struktury najbardziej radykalnych grup ultrasów składają się w niemałym stopniu z bandytów, złodziei, dilerów czy innych gangsterów, którzy za pośrednictwem brudnych zagrywek i szemranych interesów już dawno przejęli władzę w tamtejszym futbolu.
Swoimi ludźmi obsadzają wpływowe stanowiska w klubach i federacjach. Trzęsą całymi miastami. Trzymają brudną rękę na klubowej i rządowej kasie. Żyją w układach z władzami, również z tymi porządkowymi. Wszczynają burdy. Bywają w tym bezkarni. Liczb śmiertelnych ofiar ich porachunków i starć nijak nie da się przystawić do podobnych statystyk z europejskich środowisk kibicowskich.
Pepe Perretta: – Zdarza się, że muszę odmówić jakiejś grupie kibiców. Już dawno wyznaczyłem sobie granicę, po której przekroczeniu mówię zdecydowane „nie”. Odrzucam zamówienie, kiedy ultrasi proszą mnie o oprawę, która niesie za sobą negatywny bagaż emocjonalny, nawołuje do przemocy wobec innej ekipy. Tej elementarnej zasady poszanowania wobec cudzych barw nigdy nie łamię, nigdy nie złamałem i nigdy nie złamię. Wiem, jak żyć w zgodzie i pokoju, „tifo” to w moim rozumieniu hołd dla pasji, miłości i braku przemocy.
Sam kibicuje Club Atletico Nueva Chicago, ale potrafił zaprojektować i stworzyć „sektorówkę” dla odwiecznego rywala ukochanego zespołu, Deportivo Morón. Fani „Gallo” nie umieli poprawnie rozłożyć mamuciego „teloñes”, więc poprosili go o pomoc podczas meczu wysokiego napięcia z… Club Atletico Nueva Chicago. Pepe Perretta przekonuje, że w takich sytuacjach prawdziwy artysta nie odmawia, kibicowskie emocje wyparowują. Obejrzał więc spotkanie w sektorze Deportivo Morón, podśpiewując piosenki „Torito” w rytm chóralnych śpiewów tych z „Gallo”.
– Jaka jest twoja ukochana oprawa? – dopytuję, bo wiem, że malował też dla „swoich”.
Pepe Perretta: – Oprawa, która nosiła barwy mojego serca, bracie. „Tifo” dla Club Atlético Nueva Chicago nie zostały namalowane przez artystę, a przez kibica. Miałem to cholerne szczęście, że pierwsze z nich namalowałem z moją córką, a drugie z moją żoną. Po prawdzie: jako kibic mógłbym już umierać. I to ze spokojną duszą.
W imię stadionów
Już pierwsza oprawa dla Boca Juniors uczyniła go sławnym. Z zamówieniami rzucili się „barras bravas” innych klubów z Argentyny. Dla Independiente zrobił przykładowo słynną wówczas flagę na część odchodzącego Sergio Agüero. Po latach mówi, że było to najtrudniejsze „tifo” jego życia, ponieważ „do wiernego odwzorowania stadionu musiał użyć dużo matematyki, tych wszystkich cholernych zasad symetrii”. Dla Racing Club przygotował oprawę na bagatela trzysta pięćdziesiąt metrów, nomenklaturowo „sektorówkę”, a jednak raczej „stadionówkę”. Jest tak wprawiony, że ze swoją ekipą w Ciudad Celina nad jednym „tifo” siedzi zaledwie kilka dni, tylko przy większych projektach po kilkanaście.
Następnie w jego twórczości zakochały się inne kraje Ameryki Południowej, później szał rozszerzył się na Amerykę Północną i Europę. Przy pierwszej wizycie we Włoszech miał ze sobą dwa aerografy, a stworzył „teloñes” dla ultrasów Fiorentiny, Napolu, Genui, Juventusu, Torino, Sampdorii. Poszła fama, że to współczesny Michał Anioł, więc błyskawicznie odezwały się kibicowskie grupy Realu, Barcelony, Atletico, PSG…
Na jak wielu stadionach wystawiałeś swoje „teloñes”?
Pepe Perretta: – Na 124 stadionach w 47 krajach. Obie Ameryki, Europa, Azja. Dla mnie to wielka duma i spełnienie marzeń, kiedy sztuka przekracza granice, zarówno te własne, jak i geograficzne.
Jak dużo „tifo” produkujesz rocznie?
Pepe Perretta: – O bracie, nie jestem w stanie powiedzieć ci, ile trzaskam tego rocznie, to bardzo zależne, ale przez ostatnie dwadzieścia lat namalowaliśmy 124 „tifo”.
Czujesz się pełnoprawnym artystą? Takim, który mógłby być wystawiany w galerii?
Pepe Perretta: – Postrzegam się w kategoriach artysty popularnego, który podkrada miłostki i namiętności setkom tysięcy stadionowych dusz. Nie każdy artysta może tego doświadczyć. Duża część maluje dla garstek. Czuję się uprzywilejowany.
Wiesz, tacy jak ja nie wystawiają się domach kultur, głupie by to było, nie? Naszymi galeriami są stadiony i trybuny. Sam rozumiesz, że moim marzeniem mogłoby być wystawienie się na wielkich obiektach – Camp Nou, Santiago Bernabeu, Stadionie Narodowym, Diego Armando Maradona Stadium, a nie w galeriach.
Mówisz, że podkradasz miłostki i namiętności setek tysięcy stadionowych dusz. Ładnie to brzmi, ale nie jest trochę tak, że wraz z popularnością twojego biznesu coraz trudniej oddawać ci prawdziwe emocje kibiców, którzy zamawiają u ciebie oprawy na cześć swoich klubów?
Pepe Perretta: – Zawsze czytam o ich historii, słucham ich piosenek, spotykam się z kibicami, żeby zrozumieć ich uczucia, emocje, żądze i pragnienia, całą tą pasję do barw. Kiedy zaczynam rozumieć, myśleć podobnie do nich, projektuję, tak rodzi się relikwia. Nigdy wcześniej. Wydaje mi się, że jestem w tym wiarygodny.
Jego pracownia w Ciudad Celina już dawno zyskała status kultowej. Choćby jakimś „barras bravas” najbardziej zależało na sforsowaniu jej bram i ukradnięciu powstającego ku chwale wrogich ultrasów „teloñes”, nie ma na to szans, taka granda przez lata jeszcze się nie zdarzyła. Biuro artysty to zaś setki piłkarskich pamiątek, otrzymanych w geście podziękowań za wykonanie „sektorówek”. Najcenniejsze zdobycze to fotografia z dedykowanym podpisem Diego Maradony i koszulka od Leo Messiego. Bóg i Mesjasz potrafili go docenić. Podobnie jak choćby Juana Roman Riquelme i Sergio Agüero.
W imię manii
Argentyna znajduje się w ruinie. W czerwcu 2023 roku stopa inflacji osiągnęła rekordowe 114%. 43% mieszkańców tego kraju nie stać na podstawowe produkty. Oznacza to, że przez minione dwanaście miesięcy ceny wielu towarów wzrosły ponad dwukrotnie. Siedmiu na dziesięciu Argentyńczyków deklaruje chęć rzucenia swojej pracy w cholerę, a sześciu na dziesięciu nie czuje „szczęścia” w miejscu zamieszkania. Zarobiona kasa nic nie gwarantuje. Państwo chwieje się w posadach.
Kraj dotknęła anomalia pogodowa La Nina, która przyniosła „najgorszą suszą od sześćdziesięciu lat”. Niedobory wody sprawiły, że przemysł rolniczy podupadł, zmarło tysiące krów, wygłodzona i zagrożona jest ponad połowa całej argentyńskiej populacji bydła, a giełda zbożowa straty liczy w grubych miliardach. Niemal równocześnie ulewne deszcze doprowadziły do powodzi, których skutki w postaci przerwy w dostawie prądu, zamknięcia dróg i zanieczyszczeń zasobów wodnych dotknęły cztery tysiące rodzin.
17 milionów Argentyńczyków żyje na granicy ubóstwa, a badania ONZ wykazują, że w Argentynie powoli rozpoczyna się epidemia głodu. Ponad 35% argentyńskiej ludności deklaruje, że ogranicza ilość i jakość spożywanej żywności. Prawie 15% mieszkańców tego kraju anonsuje regularne niespożywanie posiłków przez przynajmniej jedną dobę. GlobalData przekonuje, że druga połowa 2023 roku przyniesie dalszy rozkład gospodarki.
A jednak Argentyńczycy naprawdę wierzyli, że wygrany mundial w Katarze przyniesie im rozkwit. Wyszli na ulice tłumniej niż ktokolwiek inny wcześniej. Świętowali po stokroć weselej i barwniej niż w 1978 czy nawet 1986. Śpiewali głośne „Muchachos”, rzucali kultowe „Que miras, bobo”, wznosili Puchary Świata. Zapanowała mania na Albicelestes.
Dałeś się ponieść manii, która zapanowała w Argentynie po zdobytym Pucharze Świata? – pytam Perrettę.
Pepe Perretta: – Tak, oczywiście, szaleństwo tu panuje, mania jakaś, po dziś dzień zresztą. Przed i w czasie mistrzostw świata namalowaliśmy ponad 100 flag z portretami Leo Messiego i Diego Maradony, które poleciały do Kataru i powiewały dumnie na każdym jednym meczu Argentyny. Po turnieju wciąż malujemy mnóstwo murali i stadionów poświęconych kultowi Messiego i Maradony, generalnie rzeczy zawierających te trzy argentyńskie Puchary Świata, bo to ukochana zdobycz całego narodu.
Kto jest teraz najważniejszy dla Argentyny: Leo Messi czy Diego Maradona?
Pepe Perretta: – Niech mnie ręka pańska chroni od zestawiania tej dwójki. Byłoby to bluźnierstwo, bo to szczęście niebywałe, że argentyńska ziemia zrodziła dwóch najlepszych piłkarzy w historii piłki nożnej.
Czytaj więcej o międzynarodowym futbolu:
- Simon Chadwick: Arabia Saudyjska chce być siłą globalną i ochronić rodzinę królewską
- Szaleństwo czy wybitny plan? Jak i po co Arabia Saudyjska chce przejąć futbol
- Śmierć futbolu w Kraju Środka. Przestroga dla Arabii Saudyjskiej
Fot. Copa90/Instagram