Jeśli Arsenal chciał w tym meczu pokazać, że ani czerwona, ani błękitna część Manchesteru nie może się czuć w jego towarzystwie komfortowo… Cóż, nie udało się. Sześćdziesiąt minut męczenia buły, kwadrans niezłej gry i… niesamowity gol Gomisa, który został uznany wyłącznie dzięki goal line technology, a w przekroczenie linii przez piłkę nie wierzył chyba początkowo nawet sam strzelec. Miała być gonitwa za Citizens, miało być odstawienie “Czerwonych Diabłów”, a tymczasem na Emirates Stadium kompletnie nieoczekiwanie Swansea powróciło do gry o Ligę Europy.
Popis Łukasza Fabiańskiego? To chyba za duże słowo, ale i tak możemy dziś być dumni. Nasz rodak w starciu ze swoim byłym klubem zaliczył bardzo udane dziewięćdziesiąt minut, a w ostatnim kwadransie kilka razy ratował Swansea przed utratą gola. I to w sytuacjach, w których takie tuzy jak Sanchez czy Walcott raczej się nie mylą. Strzały z kilku metrów, dobitki, z ostrego kąta, ale i centralnie oko w oko z Fabiańskim. Oczywiście, więcej było w tym szczęścia niż umiejętności naszego golkipera – właściwie wszystko leciało w niego – ale i tak duży szacunek za refleks i spokój.
Trzeba go zresztą docenić tym bardziej, że właśnie ta seria dobrych interwencji w bardzo krótkim okresie dała Swansea impuls do wyprowadzenia tej jednej, kluczowej kontry. Dośrodkowanie, strzał głową Gomisa i sensacja w Londynie. Ospina łapie piłkę, ale – jak się okazuje – robi to dosłownie kilka centymetrów za linią bramkową. Raport z “goal-line”, niedowierzanie kibiców, piłkarzy, a nawet sędziego i sensacyjne prowadzenie Walijczyków.
Trzeba to powtarzać – mecz miał sporą stawkę. Arsenal miał okazję odstawić Manchester United na pięć punktów, miał ścignąć Manchester City i udowodnić, że “Kanonierzy” nie biorą w tym sezonie nic poniżej drugiego miejsca. Okazało się jednak, że… to Swansea sensacyjnie wmieszało się we wszystkie przewidywania na ostatnie dwie kolejki Premier League. Walijczycy, których wyłączano już z gry o europejskie puchary, tracą obecnie tylko dwa punkty do Tottenhamu. Jasne, utrata punktów przez londyńczyków i zwycięstwo Swansea nad Manchesterem City brzmi dzisiaj dość kosmicznie, ale przecież tak samo brzmiała kilka godzin temu zapowiedź wyjazdowej wygranej z Arsenalem.
Sam mecz? Po pierwszej połowie zaczęliśmy się zastanawiać, czy to na pewno nie jest powtórka któregoś z ekstraklasowych poniedziałkowych spotkań – aż do dziś słynących z wyjątkowej beznadziei zionącej z murawy. Zero emocji. Zero okazji. Zero adrenaliny. Jasne, Arsenal to jednak nie GKS Bełchatów, więc wszystko było trochę szybsze i dokładniejsze, ale efektu z licznych podań “Kanonierów” było mniej więcej tyle, co z taktyki “dzida na Piecha”. Fabiański przed przerwą miał do roboty mniej więcej tyle, co jego rodak spoczywający wygodnie na ławce rezerwowych Arsenalu.
Obraz gry NIECO zmienił się po przerwie, ale tu należy mocno podkreślić: “nieco”. Uaktywnił się wreszcie Sanchez, który nie miał problemów z przepychaniem obrońców Swansea. Wreszcie Arsenal spróbował kilku bardziej ryzykownych piłek za plecy obrońców, co z kolei zmusiło do interwencji polskiego golkipera “Łabędzi”. Nadal jednak nie było to tempo, na które liczyliśmy czytając zapowiedzi “meczu o wicemistrzostwo i pozbawienie Manchesteru United szans na podium”. Pierwsza naprawdę dobra sytuacja? Mniej więcej po godzinie gry, gdy strzał z bliskiej odległości bardzo dobrze obronił Fabiański.
Swansea grała naprawdę uważnie w defensywnie, a jedyną bronią Arsenalu były wspomniane prostopadłe podania, grane z szaloną częstotliwością jednego na dziesięć minut. Potem jeszcze seria niemal stuprocentowych okazji, które miała chyba cała ofensywa Arsenalu i ten rozstrzygający sztych Gomisa. “Kanonierzy” na łopatkach, z których nie podnieśli się już do końca.
Wielkie słowa uznania dla Fabiańskiego, wielkie słowa uznania dla całej Swansea, która potężnie namieszała w czubie Premier League. Arsenal? Wciąż ma do odrobienia starcie z Sunderlandem, ale również bardzo ciężki mecz na Old Trafford. Drugie miejsce zdecydowanie się oddaliło. Kto by pomyślał przed sezonem, że naprawdę mocno przyczyni się do tego Łukasz Fabiański?