Robert Kubica nigdy nie zdobył tytułu mistrza świata Formuły 1. Ba, Polakowi nie dane było nawet stanąć na podium klasyfikacji generalnej Grand Prix. Choć raz, w 2008 roku, był bardzo blisko. Mając rocznikowo 39 lat, krakowianin prawdopodobnie na dobre żegna się z królową motorsportu. Wcześniej, w wyścigach Grand Prix dane mu było rywalizować przez… siedem sezonów. Dodatkowo trzy spędził jako trzeci kierowca zespołów Williamsa i Alfy Romeo.
Przyznajcie – powyższe fakty nijak nie świadczą o tym, że mówimy o legendzie Formuły 1. A jednak, Robert Kubica taką legendą jest. I to pisaną wielką literą „L”. Nie tylko na naszym, krajowym podwórku, gdyż jako jedyny Polak przedostał się do elity kierowców wyścigowych. Wyjątkowa w skali światowej jest droga, którą przeszedł. Ścieżka od nieznanego nikomu młokosa, do jednego z najbardziej szanowanych zawodników w całej stawce F1. Od człowieka, który na torze w Kanadzie igrał z własnym życiem, do triumfatora wyścigu zaledwie rok później, na tym samym torze. Od kierowcy, któremu w 2011 roku nie dawano szans na powrót do F1, do postaci która dokonała niemożliwego. Oto najbardziej pamiętne momenty kariery Polaka w Formule 1.
2006 – DEBIUT NA HUNGARORINGU
To był bez wątpienia jeden z najbardziej emocjonujących wyścigów tamtego sezonu. Pójdziemy nawet o krok dalej. Naszym zdaniem Grand Prix Węgier spokojnie mogłoby znaleźć się w różnego rodzaju topkach wyścigów rozgrywanych w XXI wieku. To, co siedemnaście lat temu działo się na torze położonym nieopodal Budapesztu, można określić mianem istnego szaleństwa.
To był pierwszy wyścig F1 w historii Hungaroringu, podczas którego padał deszcz. Michael Schumacher i Fernando Alonso, którzy walczyli o mistrzowski tytuł, startowali odpowiednio z 11. i 15. miejsca. Jednakże Hiszpan, w którego bolidzie założone były opony Michelin, radził sobie na torze znacznie lepiej od Niemca, dysponującego ogumieniem Bridgestone’a. Alonso w pewnym momencie zdawał się zmierzać po zwycięstwo, ale na dziewiętnaście okrążeń przed metą wypadł z trasy i zakończył wyścig. Przyczyną takiego stanu rzeczy była prawdopodobnie awaria wału napędowego – tak przynajmniej twierdził zespół Renault. Jednak na nagraniu z tego zdarzenia możemy zobaczyć jak z koła bolidu Alonso wypada nakrętka mocująca oponę.
Jakkolwiek by nie było, Hiszpan nie ukończył wyścigu. Ta sztuka ostatecznie udała się tylko czternastu kierowcom. Grand Prix Węgier 2006 dobrze wspomina Jenson Button. Brytyjczyk, o którym wówczas mówiło się, że nie potrafi wykorzystać swojego ogromnego potencjału, wreszcie wygrał swoje pierwsze zawody w Formule 1. Trzy lata później raz na zawsze zakończy dyskusję kibiców jakoby był zmarnowanym talentem i zostanie mistrzem świata.
Ale Grand Prix Węgier z 2006 roku to ważny moment również dla polskich fanów F1. Oto bowiem w samochodzie BMW Sauber zasiadł Robert Kubica. 22-letni krakowianin został pierwszym – i jak do tej pory jedynym – Polakiem, który dostąpił zaszczytu rywalizowania w najbardziej elitarnej serii wyścigów samochodowych na świecie. Oczywiście Kubica nie znalazł się w bolidzie niemieckiego zespołu z przypadku. Wcześniej z powodzeniem startował w Formule 3. Został też mistrzem World Series by Renault – serii, która dostarczyła F1 kilku niezłych kierowców. W 2005 roku przez chwilę pracował z włoskim zespołem Minardi. Dobrze spisał się też podczas testów bolidu Renault. Wydawało się, że to zespół francuskiego producenta samochodów pozyska Polaka jako trzeciego kierowcę.
Wówczas do gry wkroczył BMW Sauber i ostatecznie Kubica zdecydował się na współpracę z Niemcami. Ale w jaki sposób Robert, który był przecież trzecim kierowcą, wystartował w wyścigu?
Wszystko przez absencję Jacquesa Villeneuve’a. Kanadyjczyk kilka dni wcześniej uległ wypadkowi na torze w Hockenheim. I tu mamy dwie wersje wydarzeń. Ta oficjalna mówi o tym, że Villeneuve po prostu nie był zdolny do wystartowania na Węgrzech. Lecz wieść gminna niesie, jakoby kierownictwo zespołu BMW Sauber nie było zadowolone z wyników osiąganych przez swojego kierowcę. Wypadek potraktowano jako pretekst, by sprawdzić Kubicę, który kilku poprzednich weekendach Grand Prix podczas sesji treningowych wykręcał na torach najlepsze czasy w całej stawce.
Jak było naprawdę? Cóż, druga wersja nie jest wcale wykluczona, gdyż niedługo po GP Węgier Mario Theissen, szef niemieckiego zespołu, poinformował o rozwiązaniu kontraktu z Kanadyjczykiem za porozumieniem stron. Tu pojawia się kolejna plotka na temat kulis tego zdarzenia. Otóż wspomniany Theissen po ściganiu na Hungaroring miał zaproponować Polakowi i Kanadyjczykowi testy na torze. Miejsce w jednym z bolidów w przyszłych wyścigach przypadłoby temu, kto uzyskałby lepszy czas. W tym momencie relacje ponownie się rozjeżdżają. Według jednych, takie próby czasowe miały miejsce, a Kubica okazał się o wiele lepszy. Inni twierdzą, że Villeneuve – były mistrz świata – nie podjął się rywalizacji z młokosem. Może potraktował ten pomysł jak zniewagę, a może po prostu wiedział, że Theissen chce go zdegradować w zespole i odszedł na własnych zasadach? Czyli żegnając się słowami „Pieprzyć to, czas zająć się resztą mojego życia”.
W każdym razie, Villeneuve oglądał Grand Prix Węgier jako widz. I widział, że Polak spełnia pokładane w nim nadzieje. Kubica jechał dobrym, równym tempem. Do rywalizacji ze starymi wyjadaczami Robert podszedł bez żadnych kompleksów. Kiedy na przykład Rubens Barrichello nerwowo gestykulował w kierunku Polaka, by ten, jadąc przed nim, ustąpił miejsca i dał się wyprzedzić, Kubica nie dość że nie posłuchał, to jeszcze przyspieszył. I sam wyprzedził Ralfa Schumachera oraz Felipe Massę.
Kubica ukończył zawody na siódmym miejscu. Jak na debiutanta, to fenomenalny rezultat. Miejsce w którym odbył się jego debiut, również można było nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Wszak polscy fani, którzy pragną zobaczyć wyścig Formuły 1, najbliżej mają właśnie pod Budapeszt. Już w 2006 roku na trybunach zasiadło sporo Polaków. W kolejnych sezonach biało-czerwone barwy dominowały wokół toru… co organizatorzy błyskawicznie podłapali. Od 2009 roku jedna z trybun węgierskiego obiektu nosi nazwę „Kubica Grandstand”.
Lecz o ile sam Robert może miło wspominać to, co w 2006 roku działo się na torze, tak ostateczny rezultat był dla niego rozczarowujący. Kubica długo jechał na oponach przejściowych, przez co te mocno się zużyły. Po przekroczeniu linii mety nasz kierowca nie zdołał zebrać wystarczającej ilości gumy z pobocza, wskutek czego na ważeniu jego bolid okazał się za lekki. To z kolei oznaczało dyskwalifikację. Czy gdyby wówczas jechał ostrożniej, to do takiej sytuacji by nie doszło? Szczerze wątpimy. Był to po prostu błąd zespołu, który nie zadbał o wymianę opon.
2006 – PODIUM NA MONZIE
Robert nie czekał długo na zdobycie swoich pierwszych punktów w wyścigach Formuły 1. Już nieco ponad miesiąc od Grand Prix Węgier, Polak mógł cieszyć się ze zdobyczy punktowej. I przyszło mu radować się w doborowym towarzystwie, kiedy na włoskiej Monzie stał na podium obok Michaela Schumachera i Kimiego Raikkonena.
KIMI RAIKKONEN. LEŃ, GENIUSZ I MISTRZ. KIEROWCA, JAKIEGO JUŻ NIE BĘDZIE
Okej, oddajmy cesarzowi co cesarskie – to był dzień Michaela Schumachera. Wszak na włoskim torze kierowca Ferrari czuł się jak u siebie w domu. W dodatku zaliczył wówczas okrągłe dziewięćdziesiąte zwycięstwo w wyścigu Formuły 1. Mało tego, Niemiec właśnie wtedy ogłosił, że po sezonie 2006 zamierza zakończyć karierę. I bardzo pragnął zejść ze sceny, będąc na samym szczycie. W klasyfikacji generalnej zbliżył się do Fernando Alonso na zaledwie dwa punkty. W samochodzie Hiszpana, który w pewnym momencie wyścigu zajmował trzecie miejsce, doszło do eksplozji silnika. Fernando opuszczał zrujnowany bolid przy akompaniamencie włoskich fanów, świętujących jego nieszczęście.
Lecz wtedy, 10 września 2006 roku, niejeden polski kibic, śledzący wydarzenia na Monzie przed telewizorem, również ucieszył się z dramatu Alonso. Wszak zaraz za kierowcą Renault jechał Robert Kubica. Polak rozpoczynał wyścig od szóstej pozycji na starcie, jednak zaliczył świetny początek zawodów. Szybko przedostał się na czwarte miejsce, wyprzedzając Buttona, Massę, a także kolegę z zespołu – Nicka Heidfelda. Kiedy Raikkonen oraz Schumacher zjechali do pit-stopów – co miało miejsce odpowiednio w 15. i 16. okrążeniu – doszło do rzeczy przełomowej. Pierwszy raz w historii królowej motorsportu kierowca z polską flagą prowadził w wyścigu.
Oczywiście taka sytuacja trwała tylko kilka okrążeń. Kubica wystartował z większą ilością paliwa, lecz w końcu i on musiał zjechać. Uczynił to równo z Alonso. Obaj wyjechali też na równi ze swoich boksów, jednak to Hiszpan wyszedł z tego starcia górą.
Ostatecznie na czele stawki uplasował się Schumacher, za nim podążał Raikkonen, a o trzecie miejsce walczyli właśnie Alonso z Kubicą. Czy Polak dałby radę wskoczyć przed Hiszpana, gdyby bolid Alonso nie uległ awarii? Zapewne nie – w obecności polskiego kierowcy na podium pomógł pech rywala. Jednak znacznie większy wpływ na taki stan rzeczy miała świetna jazda Roberta, do którego reszta stawki nie mogła się nawet zbliżyć. Czwarty Giancarlo Fisichella – partner Alonso z Renault – zameldował się na mecie ze stratą wynoszącą ponad pięć i pół sekundy do Kubicy. To była przepaść.
2007 – KANADA
W następnym sezonie Robert Kubica przystępował do rywalizacji posiadając zupełnie inny status jako kierowca. Reszta stawki już nie traktowała Polaka jak ciekawostkę, która ściga się w barwach BMW Sauber z braku laku. Gościa, który zniknie z Formuły 1 tak szybko, jak szybko się w niej pojawił. Wspomniany wcześniej występ na Monzie pokazał, że ten chłopak z Polski ma potencjał na wielkie ściganie.
Początek następnego sezonu w wykonaniu Roberta nie należał do udanych. Nie ukończył ścigania w Australii, natomiast w Malezji dojechał na metę dopiero na osiemnastym miejscu. Dla porównania, Nick Heidfeld obie te rundy Grand Prix kończył tuż za podium. Ale Polak w końcu zdołał złapać regularność na wysokim poziomie. Kolejne wyścigi to odpowiednio 6., 4. i 5. pozycja Kubicy. Nasz rodak zaczął liczyć się w stawce, a BMW Sauber wyrósł na trzecią siłę wśród startujących zespołów – po Ferrari i McLarenie.
Aż przyszła Kanada i ściganie się na torze imienia Gillesa Villeneuve’a. Żadna to zbieżność nazwisk – Gilles był ojcem Jacquesa oraz wicemistrzem świata z 1979 roku. Niestety trzy lata później Kanadyjczyk zginął w wyniku wypadku na belgijskim torze Zolder.
Robert w kwalifikacjach wywalczył ósmą pozycję startową. Przeciętny wynik, biorąc po uwagę że Heidfeld startował z trzeciego miejsca. Mało tego, w wyniku wypadku Adriana Sutila, na torze stworzyło się straszne zamieszanie związane ze zjazdami do alei serwisowych. W jego wyniku Polak zajmował dopiero piętnaste miejsce w stawce. Oczywiście, część kierowców przed nim w końcu musiała zjechać do pit stopów, lecz on sam chciał wziąć się do odrabiania strat.
Tor w Montrealu posiada pewien charakterystyczny punkt. To szykana pomiędzy dziewiątym i dziesiątym zakrętem, umieszczona pomiędzy dwoma prostymi odcinkami. Odpowiednio pokonana, owa szykana jest dobrym miejscem do zaskoczenia jadącego z przodu rywala przed nawrotem Pits Hairpin. Taką akcję planował zrobić kierowca BMW Sauber.
Na 27. okrążeniu Kubica siedział „na zderzaku” Jarno Trulliego. Polak planował wyprzedzić rywala po zewnętrznej i rozpoczął ten manewr jeszcze na wyjściu z zakrętu numer 10. Jednak Włoch nie zobaczył tego ruchu. On również poszerzył wyjazd z szykany. To spowodowało kontakt, którego Trulli nawet nie poczuł. Co innego Kubica, w którego samochodzie podniosło przednie skrzydło. Przy prędkości 270 kilometrów na godzinę, Polak wyjechał na pobocze, gdzie dodatkowo podbiło auto, zamieniając je w pocisk lecący prosto w betonową ścianę.
Jak widać na nagraniu, po zderzeniu (którego siłę oszacowano na 75 G!), wrak bolidu z Polakiem na pokładzie przekoziołkował, po czym wylądował na prawym boku po drugiej stronie toru.
To prawdziwy cud, że bolid nie przewrócił się do góry nogami. Gdyby przy tej prędkości Kubica przejechał kaskiem po torze – a to nie były czasy systemu halo – prawdopodobnie wypadek posadziłby Polaka na wózku inwalidzkim. O ile Robert by to przeżył.
Tym większym cudem wydaje się, że Kubica wyszedł z tego bez poważniejszych obrażeń. Owszem, w trybie pilnym przewieziono go z toru do szpitala. Jednak placówkę medyczną opuścił już dzień później. Z kolei po czterech dniach od wypadku stanął przed komisją lekarską FIA, która miała stwierdzić czy stan zdrowia kierowcy BMW Sauber uprawnia go do ścigania w Grand Prix USA. Wówczas decyzja była negatywna, lecz już 1 lipca – czyli niecały miesiąc po GP Kanady – Kubica stanął na starcie we Francji, gdzie zajął czwarte miejsce. Następnie powtórzył ten wyczyn w Wielkiej Brytanii, na legendarnym torze Silverstone.
To był powrót w wielkim stylu. Ale nie największy, jaki Robert Kubica zaliczył w swojej karierze.
2008 – KANADA
Kubica ukończył sezon 2007 na szóstej pozycji w klasyfikacji generalnej. Był to niezły wynik, aczkolwiek Polak miał ambicje na więcej. W następnym sezonie zespół BMW Sauber posłał do boju bolid F1.08. Dobrą maszynę, która mogła stanąć w szranki z samochodami najmocniejszej konkurencji. Przynajmniej do czasu…
Nowa maszyna swoją charakterystyką bardziej odpowiadała Kubicy, który zaliczył znakomity początek sezonu. Z sześciu początkowych wyścigów, trzy zakończył na podium, a w dwóch uplasował się zaraz za pudłem. Punktów nie przyniosło mu tylko Grand Prix Australii. Jednak Australia to miejsce w którym Kubica w karierze Formuły 1 z reguły miał ogromnego pecha.
Siódmym przystankiem królowej motorsportu w 2008 roku była Kanada. Zważywszy na to, co na torze imienia Gillesa Villeneuve’a wydarzyło się rok wcześniej, oczy całego świata były najbardziej skupione na Robercie. Polak przyjeżdżał do Montrealu jako czwarty kierowca klasyfikacji generalnej, ale do prowadzącego Lewisa Hamiltona tracił zaledwie sześć oczek. Robert liczył się w grze o mistrzostwo świata. Pozostawało tylko pytanie, jak poradzi sobie na torze na którym zaledwie dwanaście miesięcy wcześniej otarł się o śmierć?
Reszta jest historią. Warunki na torze nie rozpieszczały – przez wysokie temperatury nawierzchnia zaczęła się rozpadać. Początek wyścigu zapowiadał wygraną Hamiltona, jednak w wyniku wypadku Adriana Sutila nastąpiła neutralizacja i czołówka – czyli Brytyjczyk, Polak oraz Kimi Raikkonen – postanowiła zjechać do alei serwisowej.
Tam nastąpiła kluczowa akcja. Swoje boksy pierwsi opuścili Kubica i Raikkonen, którzy jechali obok siebie. Jednak nie mogli opuścić alei serwisowej, gdyż przez prostą startową akurat przejeżdżał samochód bezpieczeństwa. Kubica zatrzymał się na czerwonym świetle, to samo uczynił również Kimi… w którego pojazd w iście kretyński sposób wjechał Hamilton. Doprawdy, co Brytyjczyk pragnął osiągnąć tamtym manewrem, wie chyba tylko on sam.
W każdym razie, efekt był taki, że dwóch największych konkurentów do wygranej Kubicy odpadło. Na czele zaś znajdował się… Nick Heidfeld. W przypadku drugiego z kierowców BMW Sauber, zespół zastosował inną taktykę. Niemiec jechał wyścig na jeden pit stop, podczas gdy Kubica miał zjechać do boksu dwukrotnie. Obydwaj walczyli o swoją pierwszą wygraną w karierze. Polak miał lepsze tempo, jednak by dowieźć wygraną, musiał wypracować sobie około dwudziestu sekund przewagi.
W tym momencie mamy do czynienia z dwiema wersjami wydarzeń. Bez wątpienia Niemiec był naciskany przez swój zespół, by przepuścić szybszego kolegę.
– Czy Kubica podziękował mi za to, że go przepuściłem? Nie. Żeby była jasność. On wtedy też jechał świetny wyścig. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby do teraz wierzył, że wyprzedził mnie bez mojej pomocy. […] Team orders były wtedy zakazane w F1. Dlatego nie od razu posłuchałem ekipy. Z punktu widzenia zespołu to zdecydowanie była dobra decyzja. Jednak boli mnie ona do dziś – mówił po czasie Heidfeld w wywiadzie dla stacji SRF.
Być może w tych słowach jest sporo prawdy, aczkolwiek należy dodać że Polak wypracował sobie gigantyczną przewagę i ostatecznie pokonał swojego kolegę z zespołu o blisko 16,5 sekundy.
Po Grand Prix Kanady Robert Kubica został liderem klasyfikacji generalnej kierowców Formuły 1. Coraz więcej fanów wierzyło w to, że cholera – to się może udać. Polak może zostać mistrzem świata F1. Tu ponownie wracamy do postaci Heidfelda, który według Kubicy miał być faworyzowany przez niemiecki zespół. Zamiast skupiać się nad rozwojem samochodu w sezonie podczas którego Sauberowi ewidentnie żarło, według Roberta zespół poświęcał sporo uwagi na to, by Niemiec mógł lepiej radzić sobie na torze.
-Kiedy w 2008 roku walczyłem o mistrzostwo świata, zespół sporo uwagi poświęcał na nowe przednie zawieszenie dla Nicka. […] W fabryce leżały rzeczy, które zapewne dałyby nam lepsze osiagi, ale nigdy nie zostały przetestowane lub robiono to za późno. Zespół chciał wygrać w 2009 – twierdził po latach Kubica.
Heidfeld broni się słowami, że bolą go oskarżenia Polaka, jakoby był faworyzowany w zespole. Jako koronny dowód, przytaczał właśnie sytuację z Grand Prix Kanady. Ale w podcaście “Beyond The Grid” Niemiec potwierdził słowa Kubicy o tym, że wynik w sezonie 2008 nie był dla inżynierów BMW Sauber priorytetem:- Niektóre zespoły, gdy mają szansę na mistrzostwo, wkładają w to cały swój wysiłek. W BMW tak się nie stało. Szczerze mówiąc, nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek mieli szansę na tytuł. Jeśli spojrzymy na osiągi, nawet jeśli Kubica po wygranej w Kanadzie był liderem mistrzostw, to czyste tempo samochodu nie było tak mocne jak u konkurencji.
Ostatecznie Robert Kubica zakończył 2008 rok na czwartej pozycji w klasyfikacji generalnej. Polak zgromadził 75 punktów – dokładnie tyle samo ile Kimi Raikkonen. Jednak to Fin uplasował się na podium, gdyż na przestrzeni całego sezonu wygrał dwa wyścigi – przy jednym Kubicy.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie twierdzimy że BMW Sauber swoją decyzją o rozwoju bolidu na następny sezon pozbawił polskiego kierowcy pewnego tytułu. Ale jesteśmy w stanie wyobrazić sobie sytuację w której Kubica walczy o mistrzostwo do ostatnich wyścigów. A podium klasyfikacji generalnej było bardzo, ale to bardzo realnym scenariuszem.
Niestety, wyszło inaczej. Na domiar złego, bolid BMW Sauber F1.09, który w planach Niemców miał zaprowadzić ich na szczyt w sezonie 2009, okazał się totalnym szrotem. Heidfeld i Kubica zaliczyli w nim tylko po jednym występie na miarę przedsezonowych ambicji. Niemiec cieszył się z drugiego miejsca w Malezji, a Polak w Brazylii. Jednak ostatecznie zajęli w klasyfikacji generalnej odpowiednio 13. i 14. miejsce.
2010 – RENAULT, KTÓRE MIAŁO BYĆ TEAMEM PRZEJŚCIOWYM
Po tak rozczarowującym roku Kubica zrozumiał, że nie ma czego szukać w niemieckiej ekipie, która zresztą niedługo później się rozwiązała. Polak musiał szukać innego miejsca pracy, a jego wybór padł na Renault.
Jaki to był zespół? Cóż, z pewnością miał potencjał, ale był też targany sporymi problemami. W 2009 roku na wizerunek ekipy negatywnie wpłynęła afera crashgate. Po tym jak zespół w trakcie sezonu rozstał się z Nelsonem Piquetem, Brazylijczyk ujawnił że podczas Grand Prix Singapuru w 2008 roku celowo rozbił swój bolid. Wszystko to za namową kierownictwa zespołu. Dzięki kraksie na torze, zwycięstwo we wspomnianym wyścigu zapewnił sobie główny kierowca Renault – Fernando Alonso.
Ale głowy poleciały – Francuzi rozstali się z Flavio Briatore, który był dyrektorem zarządzającym teamu, oraz Patem Symondsem – szefem działu inżynierii. Jeszcze w trakcie sezonu 2009 zespół stracił sponsora tytularnego – ING. Śledztwo wykazało, że Fernando Alonso nie wiedział o całej akcji, jednak Renault postanowiło wymienić zasłużonego kierowcę.
Francuzi potrzebowali doświadczonego zawodnika i w ten sposób do ich bolidu wskoczył Kubica. Ale zespół musiał też zadbać o finanse. Tu dochodzimy do postaci kolegi z zespołu Kubicy, którym został Witalij Pietrow, zwany również „rakietą z Wyborga”. Pamiętacie może tego ananasa? Witalij został pierwszym Rosjaninem, któremu dane było ścigać się w Formule 1. Był typowym pay driverem, choć sam twierdził, że nie posiada żadnych zewnętrznych sponsorów z kraju, a jego karierę finansuje tylko ojciec oraz kilku przyjaciół staruszka. Jednym z nich był Władimir Putin. Poza zbrodniarzem wojennym, senior Pietrow był też powiązany z rosyjską mafią i marnie skończył. Stary Pietrow zginął w październiku 2020 roku, zastrzelony w swojej willi pod Wyborgiem przez nieznanego snajpera. Dzień później ojciec Witalija miał zeznawać w sprawie defraudacji finansowych w Wyborgu, zaś sam Witalij – debiutować w roli sędziego podczas Grand Prix Portugalii.
Ale powróćmy do 2010 roku. W wyniku różnych machinacji finansowych, których nie będziemy tu szczegółowo przedstawiać, Aleksander Pietrow zgromadził piętnaście milionów euro, dzięki którym syn mógł wystartować w Formule 1. Był słabym kierowcą, ale taki partner miał swoje plusy dla Kubicy. Polak mógł skupić się na pracy z zespołem, którego stał się głównym kierowcą i centralną częścią.
Polak wypowiadał się o współpracy w Renault w samych superlatywach i zaliczył we francuskim bolidzie kilka świetnych występów. Wreszcie przełamał się w Australii, gdzie lepszy był tylko Jenson Button. Dobrze poszło mu w Monako, gdzie stanął na najniższym stopniu podium. Powtórzył ten wyczyn w Belgii, na legendarnym torze Spa. Poza pierwszymi zawodami w sezonie, jeżeli tylko dojeżdżał do mety, to czynił to na punktowanych pozycjach.
– Bóg dał mi porządny umysł, ale też naprawdę dobry tyłek, który potrafi wyczuć w samochodzie wszystko – mawiał sam o sobie Niki Lauda. Trzykrotny mistrz świata twierdził też, że Polak nie zostanie mistrzem, jeżeli nie przejdzie do topowego zespołu. A zdecydowanie pokazał, że ma na to papiery i z każdej maszyny wyciska więcej, niż maksimum jej możliwości.
Marzenie Kubicy o ponownej walce o mistrzowski tytuł mogło się ziścić. Z końcem 2011 roku jego kontrakt z Renault wygasał, ale Polak już na początku roku podpisał przedwstępną umowę z Ferrari na starty w sezonie 2012. Wówczas zostałby partnerem Fernando Alonso. Niestety, nigdy do tego nie doszło. I wszyscy wiemy, dlaczego tak się stało.
6 lutego 2011 roku Robert Kubica w ramach przerwy pomiędzy sezonami ścigał się na odcinku specjalnym rajdu Ronde di Andora. Na drodze panowały dość trudne warunki. Włoska agencja prasowa ANSA podała, że przyczyną wypadku był mokry asfalt oraz wybrzuszenie powstałe z powodu wstającego korzenia drzewa. Prowadzona przez Polaka Skoda Fabia S2000 Evo2 uderzyła w barierkę, a ta przebiła samochód na wylot.
Jakub Gerber, który był pilotem Kubicy, nie odnisół w tym wypadku żadnych obrażeń. Natomiast kierowca Formuły 1 znajdował się w stanie krytycznym. Jego ręka była tak pogruchotana, że wymagała aż siedmiogodzinnej operacji. Polak już nigdy nie odzyskał pełni sprawności uszkodzonej kończyny. Zresztą nie była to jedyna operacja Roberta. Kubica przeszedł ich jeszcze kilka, a ogólnie jego rehabilitacja trwała rok.
Królowa motorsportu nie zapomniała w tym czasie o jednym ze swoich kierowców. Ze wszystkich zespołów płynęły słowa wsparcia dla polskiego kierowcy. Tych Kubicy nie szczędził również Nick Heidfeld. Koleje losu tak się bowiem dziwnie ułożyły, że to Niemiec zastąpił Polaka w bolidzie Renault w sezonie 2011. I zadedykował Kubicy jedyne podium, które wywalczył w barwach francuskiego zespołu.
– Drogi Robercie, widziałeś? Umieściłem sobie twoje logo na moim kasku, a na jego boku została umieszczona polska flaga. Chciałbym, żebyś zobaczył, że o tobie myślę. Chciałbym, aby twoi fani zobaczyli, że cały czas jesteś częścią Formuły. […] Trzecie miejsce w Malezji jest też twoje. Podczas wyścigu miałem cię z tyłu głowy. Wiem, co sobie teraz myślisz “Lotus przygotował świetny pojazd, chcę jak najszybciej zasiąść za jego kierownicą”. Na pewno ci się uda. Życzę powodzenia w rehabilitacji. Zdrowia! – napisał Heidfeld na swojej stronie internetowej [tłumaczenie za SportoweFakty]. Bo chociaż ich wzajemnym stosunkom daleko było do przyjaźni, to Niemiec bardzo szanował Kubicę. W jednym z wywiadów nazwał go nawet najbardziej kompetentnym kierowcą z którym jeździł w zespole.
2017 – POWRÓT DO BOLIDU
Sam powrót Roberta Kubicy do sportów motorowych w jakiejkolwiek postaci, już był ogromnym wyczynem. A on tak dobrze radził sobie w rajdach WRC-2, że w 2013 roku wywalczył w tej klasie tytuł mistrza świata. Ale że powróci do Formuły 1? Sportu w którym przeciążenia wynoszą po 5-6 G? Nikt będący o zdrowych zmysłach nie dawał Polakowi na to szans.
Chociaż fani nad Wisłą w to wierzyli. Do tego stopnia, że Mateusz Cieślicki – z wykształcenia dziennikarz i prawnik – założył stronę internetową powrotroberta.pl. Początkowo pełniła ona rolę bloga, mającego informować fanów o stanie zdrowia Kubicy, a następnie o jego startach. Z czasem strona przeistoczyła się w portal informacyjny ze świata motorsportu – bardzo dobrze zresztą prowadzony. Jednak sama nazwa i popularność strony świadczą o tym, jak bardzo fani nad Wisłą wyczekiwali tytułowego powrotu. Do pewnej sprawności fizycznej. Do pierwszego startu za kółkiem. Wreszcie – powrotu do bolidu F1.
– Trzy lata temu Mercedes dał mi szansę testowania samochodu F1, ale wówczas nie miałem pewności, że zrobię to dobrze. Wiem, że niektóre szanse w życiu zdarzają się tylko raz, ale ja zawsze chciałem być pewien mojego stanu i tego, co robię. Jeżeli nie jestem czegoś pewien, to zawsze mówię sobie – zapomnij o tym. Moja kondycja fizyczna nie jest czymś powszechnym, tylko kilka osób doświadczyło tego co jak, a każda reaguje w inny sposób, bo bardzo osobista rzecz. Dziś chciałbym spróbować jazdy w samochodzie Formuły 1. Minęło trochę czasu odkąd jeździłem takim więc musiałbym sprawdzić samego siebie, ale myślę, że mógłbym zrobić to dobrze. Chciałbym znów poczuć Formuły 1. Próbowałem jazdy w wielu symulatorach i jestem pewien, że mógłbym jeździć na 80% torów, ale nie na wszystkich – mówił Kubica w szóstą rocznicę swojego wypadku [cytat za powrotroberta.pl].
6 czerwca 2017 roku nadszedł długo wyczekiwany dzień, a historia zatoczyła koło. Oto Robert Kubica po dokładnie 2315 dniach od ostatniej jazdy w bolidzie Formuły 1, ponownie zasiadł za sterami takiej maszyny. Samochodem testowym został bolid Renault z 2012 roku. Symboliczne jest to, że przecież testy u tego samego producenta otwarły Polakowi drzwi do świata królowej motorsportu w 2005 roku. Choć oczywiście, większe znaczenie miał fakt, że bolid Renault był ostatnim w którym Robert pokonywał kolejne okrążenia na torze.
W celu przeprowadzenia porównania, czy Kubica jeszcze w ogóle nadaje się do tego sportu, w Walencji kółka kręcił również Siergiej Sirotkin – kierowca testowy francuskiego zespołu. Podczas stintów składających się z dziesięciu okrążeń, Polak wykręcał czasy o 0,4 sekundy lepsze od Rosjanina.
Ostatecznie krakowianin nie doczekał się ponownego startu w wyścigu w barwach Renault, chociaż zaliczył jeszcze kilka testów, nawet w bolidzie z 2017 roku. Jednak we wrześniu naszym rodakiem zainteresował się zespół Williamsa. Legendarna brytyjska stajnia wyścigowa znajdowała się w kryzysie. Po tym jak Felipe Massa zakończył starty w F1, Paddy Lowe – dyrektor techniczny Willimsa – sprawdzał kilku kierowców, którzy mogliby w przyszłym sezonie dołączyć do Lance’a Strolla. Faworytami do zajęcia drugiego bolidu angielskiej ekipy byli Kubica oraz Paul di Resta. Ostatecznie postawiono jednak na… Siergieja Sirotkina. Zdecydowały – a jakże – pieniądze.
2019 – POWRÓT DO GRAND PRIX
Jednak Robert nie zrezygnował. Na jego stole pojawiały się oferty innych ekip, chcących zatrudnić go w charakterze kierowcy rozwojowego. Ale Kubica pragnął się ścigać. Wiedział, że jest gotowy. Wolał pozostać w słabiuteńkim Williamsie, gdzie miał szansę na zajęcie pozycji kierowcy wyścigowego.
Wreszcie jego cierpliwość i upór w dążeniu do celu zostały nagrodzone. Kubica oficjalnie powrócił do wyścigu Formuły 1 17 marca 2019 roku. Wcześniej, podczas konferencji prasowej otrzymał gromkie brawa od dziennikarzy oraz kierowców innych zespołów.
Grand Prix Australii – wspominane już jako to, które zwykle Kubicy nie wychodziło – tym razem smakowało wyjątkowo dobrze. Nawet jeżeli ostateczny wynik nie mógł sprawić Polakowi radości. Ukończył te zawody na 17. miejscu, jako ostatni z kierowców, którzy zdołali dojechać do linii mety. Ale też nikt nie miał zamiaru oszukiwać się co do stanu maszyny Williamsa z 2019 roku. To były taczki. Wyrób bolidopodobny, który tylko z daleka przypomina samochód F1. Bo nawet przy bliższych oględzinach, bardziej zaznajomieni z tematem zawodnicy mogli tylko z niedowierzania łapać się za głowy, jakim cudem Williams chce konkurować tym czymś z innymi zespołami.
JAK FRANK WILLIAMS STAŁ SIĘ LEGENDĄ FORMUŁY 1?
Mało tego, brytyjska ekipa już podczas testów w Barcelonie pokazała, że sam bolid stanowił tylko część problemu. Organizacyjnie Williams to był dom wariatów prowadzony przez pacjentów. I tak w stolicy Katalonii podczas ważnych testów przedsezonowych, zespół Kubicy stracił dwa pierwsze dni, bo nie zdołał przygotować bolidu. A kiedy w końcu maszyna dotarła to okazało się, że kilka jej elementów jest zaprojektowanych niezgodnie z przepisami! Brak części zamiennych oraz prośba o oszczędzanie niektórych elementów samochodu było czymś, do czego Kubica oraz George Russell – kolega z zespołu – musieli się przyzwyczaić. A skoro już jesteśmy przy Russellu, Brytyjczyk, protegowany zespołu Mercedesa, był rzecz jasna faworyzowany przez zespół. Nie raz kosztem lepszego miejsca Polaka.
Zważywszy na to wszystko, jeżeli mielibyśmy wybrać jeden moment, dzięki któremu Kubica zapadł w pamięć, nie byłby to jego powrót do Grand Prix w Australii. Znacznie bardziej chwalebną chwilą było Grand Prix Niemiec. Rozgrywane na przemokniętym od deszczu torze Hockenheim. Kierowcy w pierwszej fazie zawodów bardziej walczyli o utrzymanie się na torze, niż o pozycje rywali. Największymi przegranymi weekendu zdecydowanie byli kierowcy Mercedesa. Wszak to producent samochodów ze Stuttgartu był głównym sponsorem niemieckiego Grand Prix. Wyścig był okrągłym dwusetnym startem Mercedesa w Grand Prix. Wiązał się także z jubileuszem 125-lecia obecności producenta w motorsporcie. Tymczasem Valtteri Bottas nie ukończył zawodów, zaś Lewis Hamilton zajął dopiero dziewiąte miejsce.
Na dziesiątej pozycji uplasował się nie kto inny, jak Robert Kubica. Gwoli ścisłości, Polak na mecie zameldował się jako dwunasty w stawce – zaraz przed Georgem Russellem. Ale po wyścigu Kimi Raikkonen oraz Antonio Giovinazzi, czyli dwóch kierowców Alfy Romeo, otrzymało trzydzieści sekund kary. To spowodowało, że spadli z 7. i 8. na kolejno 12. i 13. miejsce. A to z kolei oznaczało, że Polak wywalczył punkt w klasyfikacji generalnej! Jeden, jedyny w całym sezonie Williamsa, ale jakże ważny.
Musicie bowiem wiedzieć, że w regulaminie Formuły 1 istnieje zapis mówiący o tym, że poszczególne ekipy mogą liczyć na zwrot kosztów podróży i transportu sprzętu. Dla każdego zespołu – nawet tak źle zorganizowanego jak Williams – to ogromne wydatki, idące w miliony dolarów. By otrzymać ów zwrot, zespół musi spełnić warunek zdobycia jakichkolwiek punktów w Grand Prix. Można zatem powiedzieć, że 28 lipca 2019 roku Robert Kubica zaoszczędził dla swojego zespołu miliony.
2021 – LAST DANCE
W następnym sezonie Robert Kubica przeniósł się do zespołu Alfa Romeo Racing, gdzie ponownie został trzecim kierowcą. Polak cieszył się statusem tak zwanego piątkowego kierowcy, gdyż kilka razy kibice mogli go zobaczyć na torze podczas piątkowych treningów. Jednak podział ról w zespole był jasny. Parę kierowców wyścigowych stanowił wspomniany już duet Raikkonen-Giovinazzi. Kubica mógł zastąpić któregoś z nich tylko w przypadku kontuzji.
Jednak wówczas media obiegła wieść, że spośród dwójki głównych kierowców, Fin uzyskał pozytywny wynik testu na koronawirusa. To oznaczało, że Kimi musi poddać się kwarantannie i zabraknie go na dwóch rundach Grand Prix. Tym sposobem miejsce Raikkonena zajął Kubica. Wszystko wskazuje na to, że dwa starty – w Holandii oraz Włoszech – były pożegnaniem Polaka z rywalizacją o punkty w Formule 1.
Nie ma sensu specjalnie analizować tych występów. Po tym jak Polak nie ścigał się o stawkę w F1 przez półtora roku, trudno było oczekiwać od niego cudów. Cieszyliśmy się każdym okrążeniem, które wówczas 37-letni Kubica pokonywał na torze. Bo sam był bardzo chwalony za swój występ. Weteran, który nie jeździł o punkty co tydzień, pokazał że nie odstaje od reszty stawki.
Trudno było też wyobrazić sobie lepsze miejsce do pożegnania Kubicy. Wszak Robert od najmłodszych lat ścigał się we Włoszech. Jeździł tam tak często, że w jego początkach w dorosłym motorsporcie wielu ludzi brało go właśnie za obywatela Italii. No i w końcu, to na Monzie zdobył swoje pierwsze punkty oraz pierwsze podium w Grand Prix F1. Włoscy fani go uwielbiają – zwłaszcza, że jeździł w samochodzie spod znaku Alfy Romeo. Tak, wiemy – zespół jest ze Szwajcarii. Lecz mimo wszystko Alfa we Włoszech jest darzona sporą estymą.
Tak samo, jak szanowany jest Kubica. Za powrót. Za lata dostarczanych emocji. Po prostu, za to kim jest, co zrobił dla tego sportu i wartości, które reprezentował na torze i poza nim.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix