Jeśli Kylian Mbappe pokona Argentynę i sięgnie po swój drugi złocisty Puchar Świata, skończą się wreszcie wszelkiego rodzaju salonowe dywagacje i barowe dyskusje, kogo też to nam wszystkim ten Francuz bardziej przypomina: wielkiego Leo Messiego, wspaniałego Cristiano Ronaldo czy może też legendarnego Pelego? Kylian Mbappe będzie Kylianem Mbappe. Tak jak na to zasługuje.
Przypomina Usaina Bolta. Jest genetycznie predysponowany do dominowania w sporcie. Klękajcie narody i bójcie się ludy, kiedy tymi swoimi susami mija najróżniejszych obrońców globu w pogoni za wypuszczoną przez siebie piłką. Jest w tym jego biegu eksplozja energii, która przeraża i zachwyca, a nade wszystko przynosi oczekiwane skutki w postaci zwycięstw, goli, asyst i różnego tego typu wrażeń. Nie ma aktualnie drugiego tak dominującego fizycznie samym faktem bycia sobą piłkarza jak właśnie Mbappe.
Na początku boomu na Mbappe dywagowano, czyim zostanie następcą – Leo Messiego czy Cristiano Ronaldo. On sam szybko zaznaczył, że spadkobiercą Messiego nie będzie na pewno, bo gdyby tak chciał, zostałby w Monaco, a nie odchodził do PSG, i tam budował status swojej legendy na miarę pomnika, który Argentyńczyk zbudował sobie w Barcelonie. Zaczęto przypisywać mu więc cechy Ronaldo. Nawet go trochę przypominał. Dynamiką, przebojowością i ciągiem na bramkę. Naturalną mentalnością zwycięzcy poza nim, i na co dzień, obsesją wygrywania w każdym swoim geście i słowie. Porównania nasuwały się same.
Do tego wyścigu analogii dokładano Pelego. W końcu Brazylijczyk też zdobył mistrzostwo świata jako nastolatek. W zamierzchłych czasach przed masowym dostępem do wizji i telewizji, ale zdobył ten Puchar Świata, a ludzie, którzy widzieli ich obu na własne oczy, przekonywali, że w ich figurach i zdolnościach nie brakuje historycznych punktów stycznych.
Mbappe nigdy nie dał się jednak zaszufladkować. Od lat nikt nie mówi, że Francuz kogoś małpuje. Wszelkie dyskusje dotyczą jego samego. Ma swój styl. Kiedy wchodził do naszpikowanej gwiazdami szatni PSG, zderzył się z dwoma szkołami – szkołą Cavaniego i szkołą Neymara. Pierwszy stawiał na hiper-skuteczność i kolekcjonowanie statystyk powyżej hiper-magiczności i bawienie się futbolem, drugi całkowicie odwrotnie. Mbappe ponownie nie wpisał się w żaden nurt. Seryjnie strzela gole, ale nie można odmówić mu spektakularności i czerpania radości z piłki nożnej.
Jest produktem współczesności w wersji premium. Zarabia miliony, zjednał rzeszę fanów, miewa swoje humorki i dąsy, ale przy tym sprzedaje się jako pokorny i ułożony. Nikogo nie dzieli na lepszych i gorszych. Prowadzi fundację pomagającą w edukacji biednym i bogatym dzieciom. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro premii z rosyjskiego mundialu przekazał na pomoc dla potrzebujących. Odwiedza oddział onkologiczny jednego z paryskich szpitali, żeby tam podnosić na duchu chorych na raka. Może to trochę cyniczne, ale prawda jest taka, że wyjątkowo sprawnie dba o swój wizerunek niezepsutego gwiazdora.
I może pozwolić sobie na drobne ekstrawagancje. Antoine Le Roy, autor filmu dokumentalnego o Mbappe, wspominał, że swojego czasu odwiedził go, żeby popykać z nim w FIFĘ. Nie miał szans, Mbappe wygrywał z miażdżącą przewagą. Nie sprawiało mu to satysfakcji. Chciał konkurencji. Przerzucili się więc na NBA2k, w którym lepszy był Le Roy. Pierwszy mecz? Wygrana Le Roya. Drugi mecz? Tak samo. Trzeci? Przerwany w połowie. Mbappe poprosił, żeby Le Roy odwiedził go za tydzień. Po tym czasie znowu zagrali i Le Roy nie miał szans. „Ćwiczyłem cały tydzień, żeby cię roznieść” – rzucił tylko Mbappe.
Półtora roku temu miał nawet swoją klęskę do przewalczenia, czyli hagiograficzny wymóg konieczny. Bukareszt, Rumunia, Euro 2020. Nietrafiony rzut karny. Sensacyjna porażka ze Szwajcarią. On jako antybohater. On jako przegrany. Ponoć po wszystkim odciął się od negatywnych bodźców. Do Kataru przyjechał z czystą głową. I to widać. Gol i asysta z Australią. Dwa gole z Danią. Dwa gole i asysta z Polską. No i teraz udział przy dwóch golach z Marokiem. Rozgrywa wyśmienity turniej, choć peany pisze się na temat innych wielkich.
Ten półfinał miał zresztą dla niego wyjątkową historię. Sugerował, że pomści Cristiano Ronaldo. Na rozgrzewce trafił w głowę siedzącego na trybunach kibica Les Blues. Łysy fan z grymasem bólu osunął się na ziemię. Mbappe przeskoczył przez bandę i podbiegł pod sektor, w którym znajdował się poszkodowany. Zamroczony kibic. Skruszony gwiazdor. Pytania. Spojrzenia. Dotyk. Jak z jakiejś starożytnej rzeźby. Raj dla fotoreporterów.
Potem mecz. Zablokowany strzał przy bramce Theo Hernandeza. Szaleńczy rajd naprzeciwko Achrafa Hakimiego. Jeszcze bardziej wariacki wyścig z Sofyanem Amrabatem. Zarobienie po kostkach, tarzanie się po murawie, wyraz bólu na twarzy. No i potem akcja na 2:0. Zmylenie Hakimiego, nawinięcie Amrabata, wejście w pole karne Maroka i zagranie, które po rykoszecie na trafienie zamienił Randal Kolo Muani. Tak gra lider.
Kylian Mbappe z Marokiem zagrał gorzej niż Leo Messi z Chorwacją. Akcja Francuza nie może równać się z akcją Argentyńczyka, drybling Francuza nie może stanąć w szranki z dryblingiem Argentyńczyka, bo Messi jest na tylko sobie znany sposób niepowtarzalny, ale Mbappe też ma w sobie wymyślną unikatowość. To już chyba też najwyższy moment, żeby Mbappe zasiadł na tronie najlepszego piłkarza na świecie. Albo przynajmniej utarł nosa Messiemu, którego historia – wydawałoby się – po prostu musi skończyć się złotem na mundialu.
Byłoby bowiem coś niesprawiedliwego w tym, że najlepiej grający w piłkę nożną człowiek w historii świata przegrywał zawsze i wszędzie, kiedy musiał wyczarować triumf na najważniejszej imprezie futbolowego czterolecia. Ale byłoby w tym coś równie niesprawiedliwego, gdyby Ronaldo tak bardzo przegrał, a Messi tak bardzo wygrał w Katarze. Ktoś musi ich pogodzić. Zaskakująco rzadko się o tym mówi, ale już wiadomo, kto będzie najlepszy na planecie w kopaniu gały, gdy zabraknie tamtych dwóch – jest to właśnie Kylian Mbappe.
Czytaj więcej o mistrzostwach świata:
- „Messi jest większy niż inflacja”. Sprzedają samochody, by zobaczyć złoty medal
- Od przeciętniaka do topowego lewego obrońcy. Historia Theo Hernandeza
Fot. Newspix