Gdy na stadionie 974 sędzia Danny Desmond Makkelie zagwizdał po raz ostatni w meczu Polski z Argentyną wszyscy żyli jak w zawieszeniu. Nagle nastąpił peak oglądalności telewizyjnej “Dwójki”, gdzie toczyły się ostatnie minuty spotkania Meksyku z Arabią Saudyjską. To on decydował o naszym być albo nie być na mundialu. Gdy Salem Al-Dawasari strzelał gola dla Zielonych Sokołów, z marszu stał się bohaterem wszystkich Polaków. Byliśmy już pewni, że po raz pierwszy od 36 lat wystąpimy w fazie pucharowej mistrzostw świata!
Sukces ogromny. Okupiony walką, boiskowym cierpieniem i mnóstwem zrealizowanych schematów taktycznych nakreślonych przez Czesława Michniewicza. By awansować musieliśmy utrzymywać się przy piłce przez określoną długość czasu. Tworzyć tyle i tyle sytuacji bramkowych, by oddać odpowiednio dużo celnych strzałów. Wyczerpujący styl zapewnił nam cztery punkty. Jednak w decydującym o naszym być albo nie być starciu z Argentyną niemal wszystko znajdowało się poza naszą kontrolą. Na dobrą sprawę nie zbliżyliśmy się do bramki Emiliano Martineza. Przez cały mecz wykonaliśmy tylko 54 podania w tercję obronną. Policzone są wszystkie zagrania, a nie te celne, których było zdecydowanie mniej. Naszą najczęstszą sekwencją podań były te do tyłu.
W obronie ratował nas jedynie świetnie dysponowany Wojciech Szczęsny. Karygodne błędy popełniali Jakub Kiwior, Grzegorz Krychowiak czy Krystian Bielik. Słabo znowu wyglądał Matty Cash, a zaorany Bartosz Bereszyński musiał opuścić boisko. Gdy przegrywaliśmy 0:2 i o naszym losie decydował jeden gol strzelony czy to przez Argentynę, czy Meksyk nie byliśmy w stanie odpowiedzieć czymkolwiek z przodu, a naszą jedyną bronią na przetrwanie pozostawało wybijanie piłek do przodu. Nie byliśmy w stanie dłużej utrzymywać się w ryzach nakreślonych przez Michniewicza. Liczyliśmy na łut szczęścia, które w środę się do nas uśmiechnęło. Bo Lautaro Martinez spudłował w sytuacji sam na sam, a cuda w arabskiej bramce wyczyniał Mohammed Al-Owais. Ale udało się! Awansowaliśmy. Co prawda po porażce 0:2, ale awansowaliśmy. Dokonaliśmy tego niemal w takim samym stylu jak 36 lat temu.
Na mundialu w Meksyku w 1986 roku również zakończyliśmy fazę grupową sromotną porażką. Wynikowo była jeszcze większa niż ta z Argentyną, co możemy zawdzięczać jedynie interwencjom Szczęsnego i ofensywnym niechlujstwie Albicelestes. Ulegliśmy Anglii 0:3 po hat-tricku Gary’ego Linekera. W konsekwencji przegranej spadliśmy na trzecie miejsce w grupie F i podobnie jak teraz chwyciliśmy za kalkulatory. Wtedy liczenie było łatwiejsze. Znaliśmy już rezultaty niemal wszystkich pozostałych grup. W środowy wieczór było znacznie trudniej. Dwa gole stracone. Dwa strzelone. Ile mamy kartek? A ile otrzymał Meksyk? Wszystko załatwił Al-Dawasari, ale do końca drżeliśmy o nasz los.
Przegrana z Argentyną to jednak dopiero początek fazy pucharowej. Już w niedzielę skonfrontujemy się z obrońcami tytułami – Francją. W 1986 roku zmierzyliśmy się z równie wielką, jak nie większą Brazylią. Choć suchy wynik 0:4 wskazywałby na totalną dominację Canarinhos, to Polacy zostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. Do dziś wielu ówczesnych reprezentantów twierdzi, że mogliśmy wygrać to spotkanie. W pierwszej połowie Ryszard Tarasiewicz trafił w słupek, a Jan Karaś w poprzeczkę. Wszystko załamało się po wątpliwie podyktowanym rzucie karnym, wykorzystanym przez Socratesa. Postawiliśmy trudne warunki faworyzowanemu rywalowi i do domów wróciliśmy po 1/8 finału, ale z podniesionym czołem.
Tego właśnie oczekuje się od drużyny Michniewicza. Obecnie wycieńczona realizacją zadań taktycznych będzie miała kilka dni na zebranie sił. Wiadomo, że z Francją faworyt jest jeden. Mało tego, pewnie z marszu zostaliśmy skazani na na pożarcie po tym, co zobaczyliśmy przeciwko Argentynie. Nie możemy się jednak dać wpuścić w te ramy. To one trzymały nas przy życiu w fazie grupowej. Bez nich może byśmy nawet z niej nie wyszli, lecz nie jesteśmy w stanie już dłużej wypełniać schematów taktycznych i grać w głębokiej defensywie. Kolejni zawodnicy padają jak muchy w takim stylu. Selekcjoner dowiódł już swego. Przełamał swoją klątwę, która występowała w młodzieżówce i Legii Warszawa. Po dwóch pierwszych zwycięstwach – na mundialu był remis i wygrana – przychodziła porażka, która oznaczała brak awansu. Tym razem udało się go wywalczyć, choć drżeliśmy o to do samego końca. W 1/8 finału czas na zmiany.
Dziś mamy powody do radości. Przerwać niechlubną serię 36 lat bez obecności w fazie pucharowej mundialu to duży sukces. Była ona starsza od każdego z naszych obecnych reprezentantów. Do tego utarliśmy nosa Meksykowi, który po raz pierwszy od 1994 roku nie wyszedł z grupy mistrzostw świata. Samym awansem Michniewicz już dowiódł swego, za co zapewne zostanie nagrodzony przedłużeniem umowy. Czas jednak dać radość z piłki polskim zawodnikom, bo nawet jeśli nie trafimy do ćwierćfinału, wciąż możemy pozostawić po sobie dobre wrażenie. Tyle i aż tyle. W najgorszym razie nie chcemy wspominać przez kolejne 36 lat, że w ostatnim meczu mundialu w fazie pucharowej rozpaczliwie wybijaliśmy piłkę po autach, byle tylko nie stracić kolejnego gola, tylko dzielnie postawiliśmy się faworyzowanym Francuzom.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Oceny Polaków po Argentynie. Szczęsny i długo, długo nikt
- Boruc, Fabiański czy Szczęsny? Kto rozegrał najlepszy mecz na dużym turnieju?
- Koniec złudzeń: Bielik i Krychowiak to nie jest duet na mundial
Fot. Newspix