„Takie rzeczy się zdarzają, wiem coś o tym”, może napisać do Alphonso Daviesa Robert Lewandowski. Jego młodszy kolega miałby mu do opowiedzenia znacznie więcej. O tym, że nawet “debiutant” może grać porywającą, atrakcyjną dla oka piłkę, która nie musi kończyć się pogromem 1:6. I która – mimo wyniku 0:1 – daje większe szanse na zwycięstwo niż murowanie własnej bramki.
OBEJRZYJ VLOGA Z MECZU POLSKA – MEKSYK!
Opuszczając strefę kibica, jedyne miejsce w Dausze, w którym trwa mundial jaki znamy – z tańcami, z piwem, z zabawą – kieruję się do stacji metra Al-Bidda. Planuję jechać zieloną linią do końcowej stacji, czyli tuż pod Ahmad bin Ali Stadium. Już za chwilę moim oczom ukaże się piękna konstrukcja w piaskowym kolorze, podświetlana wedle okazji na każdy z możliwych kolorów. Dziś są to dwie sekwencje: czerwono-biało-czerwona i bordowo-czarno-żółta. Jedna poświęcona jest Kanadyjczykom, druga – Belgom.
Ale zanim dotrę, usłyszę z pociągowego głośnika komunikat, który zasieje we mnie niespodziewane ziarno wątpliwości.
– Station: Education City – mówi lektor zatrzymując się na przedostatniej stacji.
Education City…
Zaraz, zaraz, czy to nie tam zagramy z Arabią Saudyjską?
Szybki rzut oka na Mapy Google – no tak, trafiłem pod inny stadion, a to już przedostatnia stacja, więc na pewno coś w mojej podróży poszło nie tak. Trochę psioczę na własną głupotę, trochę węszę spisek, lecz nawet gdybym chciał szturmować kabinę maszynisty w celu niegrzecznego protestu, wygłupiłbym się setnie. W pociągu nie ma bowiem ani kabiny, ani maszynisty. Są za to dwa puste krzesła, na których mogą usiąść pasażerowie, a tuż przed nimi imponująca szyba, przez którą widać całą trasę, jaką pokonuje pociąg. Każdy z podróżnych może poczuć się tak, jakby on sam prowadził nowoczesny pociąg przez świeżutkie, dopiero co oddane do użytku tunele.
37 stacji metra w Dauszy obsługiwanych jest przez automat. A on się nie myli. Zielona linia, oddana do użytku trzy lata temu, ma jedenaście stacji i 22 kilometry. Pierwsze dziesięć stacji upłynęło mi względnie szybko. Dojazd na tę finalną, już po wyjeździe spod areny, na której zagramy z Arabią Saudyjską, dłużył się i dłużył, trwając prawie dziesięć minut. Odległość pomiędzy stadionem Education City a obiektem Ahmad bin Ali wynosi czternaście kilometrów. Dystans pomiędzy ostatnią i przedostatnią stacją metra jest więc dłuższy niż pomiędzy pozostałymi dziesięcioma przystankami.
Gdyby nie stadion, który powstał z myślą o mistrzostwach świata, zapewne nikt nie wpadłby na pomysł, by pociągnąć metro w tak niecodzienny sposób. Chyba że do Mall of Qatar, przeogromnego centrum handlowego o wielkości 65 hektarów, otwartego do drugiej w nocy. O ile teraz w Katarze nie ma upałów – a w porze rozgrywania ostatniego meczu przy włączonej na stadionie klimatyzacji jest nawet zimno! – o tyle w pozostałych częściach roku jest tak skwarno, że w ciągu dnia Katarczycy nie wychodzą z domu. Zakupy robi się po zmroku. To dlatego większość sklepów, nawet te o największej powierzchni, pracuje dłużej.
Generalnie trudno nie zauważyć Belgów w tłumie. Noszą zwykle charakterystyczne, włochate czapki w jaskrawych, rzucających się w oczy barwach. Dziś jednak trudno było ich zauważyć pod stadionem. Praktycznie ich nie było, a więc konkurs na przewagę liczebną oddali walkowerem. Kanadyjczycy z kolei byli widoczni i trudno się dziwić – w końcu wracają na mundial po 36 latach. Mogą się jednak uczyć od Peruwiańczyków, którzy cztery lata temu w szaleńczy sposób zalali mundialowe areny, a jeden z tamtejszych kibiców potrafił nawet przytyć o dwadzieścia kilogramów, by tylko dostać bilet z puli dla niepełnosprawnych kibiców.
Tu takich akcji nie było. Bilet dostał każdy, kto tylko chciał, a na trybunach tradycyjnie było widać prześwity. Przewaga Kanadyjczyków była lekko widoczna pod stadionem, ale już na nim doskonale słyszalna, zwłaszcza, gdy sędzia podbiegł do monitora VAR, by później przyznać rzut karny, zmarnowany przez Alphonso Daviesa. Dziś cały stadion był za Kanadą, wspierała ją masa postronnych widzów. Meksykanin w masce, która zasłaniała całą twarz, pozostawiając tylko dwa otwory na oczy. Dwójka Japończyków, która dopiero co przeżyła niespodziewane emocje. Amerykanin o stereotypowej budowie ciała, który idzie wspierać sąsiada z ogromną amerykańską flagą powiewającą na plecach.
Kanadyjczycy nie za bardzo wiedzą, jak to jest być na dużej imprezie. Gdy jeden z nich kieruje się w stronę sektora, z nieśmiałością rozpoczyna śpiewać „Let’s go Canada”. Druga grupka próbuje podłapać melodię, ale też bez wielkiej wiary. – Pytasz mnie jak to jest wrócić na mundial? Nie wiem, nie mam nawet trzydziestu lat! Skoro jesteśmy pierwszy raz na mistrzostwach, musiałam przyjechać. I dobrze, bo zagraliśmy niesamowite spotkanie. Pokazaliśmy światu, jak gramy w piłkę. Albo w soccera – opowiada z entuzjazmem roześmiana Kanadyjka, która przyjechała do Kataru z całą rodziną.
– Belgia to zespół o najwyższej klasie, a my się im przeciwstawiliśmy – mówi z dumą jej ojciec, który z kolei pamięta 1986 rok, gdy Kanada sensacyjnie zakwalifikowała się na mundial. To już nie jest pokolenie piłkarskich żółtodziobów, którzy nie strzelą na turnieju żadnej bramki. To pokolenie konkretnego szkolenia, trzech klubów w MLS i boomu na piłkę, która powoli zaczyna ściągać przed telewizory milionową publikę. 36 lat temu nie grali profesjonalni zawodnicy. Grali piłkarze halowi, którzy przed mistrzostwami świata musieli przyzwyczaić się do gry na szerokim boisku.
– Wszystko może się zdarzyć. Nigdy nie mów nigdy. Dlaczego nie? – roześmiany Atiba Hutchinson powtarza te frazy kilka razy w rozmowie z dziennikarzami w strefie mieszanej, pokazując, że to nie jest też pokolenie kompleksów. Gdy już wchodzi na scenę, robi to, co najlepiej potrafi. I nawet po przegranym meczu może sobie pozwolić na uśmiech, choć tu akurat miała znaczenie też inna okoliczność – Hutchinson został właśnie drugim najstarszym piłkarzem z pola w historii mundialu (39 lat i 288 dni). Jego drużyna, mimo porażki, była odwrotnością tych kibiców, którzy nieśmiało śpiewali pod stadionem „Let’s go Canada”.
Odwaga to jej najwierniejszy synonim.
Milan Borjan przed chwilą był memem Ligi Mistrzów, stając się jednym z „bohaterów” wybitnej akcji Mesuta Oezila mijającego piłkarzy Łudogorca jak tyczki. Steven Vitoria niedawno tworzył linię obrony z Mario Malocą. To mogły być świetne wymówki, dające przyzwolenie na prymitywną piłkę i murowanie własnej bramki. Ale nie były. Peter Galindo pisał w „Przewodniku Sportowym”, że Kanady nie interesuje wyjazd po trzy mecze i rychły powrót do domu. Nie muszą awansować, ale chcą zwrócić uwagę świata. Jeśli nie wynikami, to atrakcyjną grą. To drugie już się udało. To pierwsze – patrząc na ogrom sytuacji – było naprawdę blisko.
***
Trudno nie znaleźć analogii do meczu Polaków także w drugim starciu, jakie miałem okazję oglądać w środę z trybun. Maroko – Chorwacja. Również 0:0, ale jakże inne 0:0? Pełne małych gierek, okazji strzeleckich, odważnych prób. Takie 0:0, które dobrze się ogląda.
Na stadionie Al-Bayt byłem już podczas meczu otwarcia. To wyglądający jak namiot obiekt, najmniej komfortowy dla kibiców i dziennikarzy (bo oddalony całe 40 kilometrów od Dauszy…), do którego jedzie się podstawionymi, darmowymi autobusami. W niedzielę sporą wpadką organizacyjną były ogromne korki, przez które nasz kurs potrwał nie planowe 40 minut, a dwie godziny. Teraz? Wszystko wróciło do normy. Jechaliśmy tyle, ile mieliśmy jechać.
Nie to jednak zwróciło moją uwagę, a pustki, jakie były na trybunach. Nieco dłuższa podróż ze stolicy, godzina 13:00 lokalnego czasu, ogromne słońce, stadion położony pośrodku pustyni… Czy to brzmi trochę jak słowa Piotra Ćwielonga, wypowiadane jednak nie przez piłkarzy, a kibiców? Smutno się ogląda spotkanie mistrzostw świata w sytuacji, gdy masz świadomość, ile milionów widzów ogląda je w telewizji, a na trybunach jest daleko od kompletu.
O ile marokańscy kibice przyjechali tłumnie, podobnie jak cztery lata temu, o tyle tych z Chorwacji, jak wszystkich Europejczyków, było stosunkowo niewiele. W ogóle to jest mundial, na którym najlepiej – przynajmniej na mieście – bawią się wszelkie arabskie nacje. Mam pewne podejrzenie, że Katarczycy – w obawie przed tym, że świat dostrzeże, iż nie wypełniają aren każdego meczu – postanowili działać. Oglądałem dzisiaj – by tak rzec – wyjątkowo dużo chorwackich kibiców, którzy Split czy Rijekę znają jedynie z pocztówek.
Plakat Davora Sukera nad łóżkiem. Igraj Moja Hrvatska do porannej kawy. Kilka bezsennych nocy, gdy Bartosz Klebaniuk wygryzł ze składu Dante Stipicę. Tak było, nie zmyślam.
– Od kiedy kibicujesz Chorwacji? – pytam jednego z Katarczyków, który ma na sobie chorwacką koszulkę, a na policzkach wymalowaną chorwacką flagę
– Kibicuję jej na tym turnieju.
– Tylko? A wcześniej – jak długo?
– Moją drużyną jest Portugalia.
– To dlaczego teraz kibicujesz Chorwacji?
– Bo tam gra Luka Modrić, więc kibicuję jej na mistrzostwach świata.
Nie brzmi to jak romantyczna historia człowieka, który z jakichś powodów zakochał się w europejskiej reprezentacji i postanowił jej kibicować. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że pozostali również mogli sprzedać mi co najwyżej równie nieekscytujące opowieści. O czym to świadczy? Możemy się tylko wspólnie domyślać, a ja – zbadać ten temat wnikliwiej podczas kolejnych meczów. Podczas spotkania Polski z Meksykiem w zasadzie nie było widać Katarczyków w polskich barwach. Modriciowi kibicują masy, gdy gra na Al Bayt, a Lewandowskiemu nikt, bo na ulokowanym w centrum Dauszy Stadionie 974 pojawiło się więcej kibiców?
Nie wiem, ale się domyślam.
KORESPONDENCJA Z KATARU:
- Stadion 974. Na budowę poświęcono więcej kontenerów czy ludzkich istnień?
- Jak nie zostać pożytecznym idiotą?
- Infantino? Drugi po Allahu. Tekst po meczu otwarcia
- Dziś naprawdę nic się nie stało. Tekst po meczu z Meksykiem
Fot. Jakub Białek