– Oczyść swoje serce i ciesz się życiem, bo jest krótkie – rzucił ostatnio Arturo Vidal, który w imprezowym szale podszczypuje nieprzychylnych mu ludzi i wrogie środowiska. Chilijczyk nie potrafi być normalnym gościem, leje na kreowanie wzorowego wizerunku, wykpiwa grzeczności i profesjonalizmy. Jest świrem, szajbusem, porąbańcem i cudakiem. I się tego nie wstydzi. Bo w dupie ma konwenanse.
Mógłby być bohaterem jednego z wierszy Charlesa Bukowskiego. Może tego „Jak zostać wielkim pisarzem” z przykazami o wlewaniu w siebie hektolitrów piwa, radami o nieprzejmowaniu się wiekiem ani nowymi talentami, a także ładną puentą: „nauczyć się wygrywać jest trudno – byle łajdak może być świetnym pechowcem”.
Rajza w Brazylii
29 października. Finał Copa Libertadores na ekwadorskim stadionie Monumental Banco Pichincha w Guayaquil. 71. minuta. Na boisku pojawia się Arturo Vidal, zawodnik Flamengo, które prowadzi 1:0 z Club Athletico Paranaense. Lokalna społeczność wariuje. Gwiżdże. Buczy. Tupie. Wyżywa się za aferę z Byronem Castillo. Kilka miesięcy przed katarskim mundialem Chile chciało wyrugować Ekwador z tego wielkiego turnieju przy zielonym stoliku. Sugerowało, że 24-letni piłkarz przyszedł na świat nie w ekwadorskim Playas, a w kolumbijskim Tumaco, więc jego przywłaszczenie przez kadrę Trójkolorowych to efekt przekrętu tamtejszego Urzędu Stanu Cywilnego. Skończyło się na dochodzeniu FIFA, które nie wykazało nieprawidłowości, ale pozostawiło bajzel w relacjach między tymi dwoma krajami.
Trybuny to zapalnik gniewu, więc Vidalowi musiało się dostać. Bo Vidal to Vidal, piłkarz-symbol chilijskiego futbolu. Kiedy więc zaledwie kilka minut po wejściu na murawę 35-letni gwiazdor zapracował sobie na żółtą kartkę, Monumental Banco Pichincha począł skandować w złości i radości: „On nie jedzie na mundial!”. Sam zainteresowany tłumił w sobie gniew, oszczędził sobie prowokacyjnych gestów, żeby na zaczepki odpowiedzieć już po ostatnim gwizdku za pośrednictwem relacji na Instagramie. Wrzucił zdjęcie okraszone ironicznym komentarzem: „Kocham Ekwador!”. Całuje na nim puchar Copa Libertadores. Ma to w sobie jakąś złośliwą klasę.
Ale zabawa dopiero się zaczynała. Siedziały w nim słowa Cicinho, byłego skrzydłowego Sao Paulo i Realu Madryt, sugerujące, że do Brazylii przyjechał na wakacje. „Może i wakacje, ale z Copa Libertadores w łapie”, odciął się Vidal. Elias Figueroa, reprezentant Chile w latach 1966-1982, i jego przekonanie o byciu najwybitniejszym zawodnikiem w historii rodzimego futbolu? Co on pieprzy?! Trzeba odpowiedzieć: „Naprawdę chcą mnie porównać do takiego mistrza”. No i dodatek: „Hahahaha”.
Mało?
– Real, skopiemy wam dupę – krzyknął do mikrofonu chilijski piłkarz i zachęcił kolegów z drużyny do euforycznego skakania w rytm własnego taktu. Chodziło mu oczywiście o Klubowe Mistrzostwa Świata, w których jego Flamengo postara się utrzeć nosa faworyzowanym Królewskim. Królewskim, których Vidal wyjątkowo nie trawi, nie tylko przez wzgląd na swoją przeszłość w Barcelonie, ale też dawne przegrane boje w barwach Bayernu Monachium, kiedy to Vidal grzmiał, że jego drużyna została okradziona ze zwycięstwa po dwóch golach ze spalonego i braku czerwonej kartki dla Casemiro. Liderów Realu niespecjalnie obeszły jego słowa. Ani tamte, ani te. Na krótki komentarz zdecydował się tylko Rodrygo: – Nie dotyka nas to. Widzieliśmy kilka filmików. Machamy na to ręką. Myślę, że jest załamany, dlatego tak gada.
Czy aby na pewno? A gdzie tam! Środek listopada. Feta Flamengo z okazji zakończenia sezonu. Vidal bawi się w najlepsze, śpiewa i tańczy na dachu otwartego autokaru, krzyczy do kibiców, pluje wodą, wspina się na barierki, wzrok zamglony, ruchy niezborne, chyba jest nabzdryngolony. I to wszystko na chwilę przed przyjazdem do Warszawy na mecz towarzyski z Polską przed jej wyjazdem do Kataru.
Melanż goni melanż
On do Kataru nie leci, bo nieubłaganie starzejąca się i powoli żegnająca swoich wieloletnich liderów reprezentacja Chile nie zakwalifikowała się na mistrzostwa świata, ale co to dla niego, skoro on już lata temu swoje nabroił w tym pustynnym kraju Zatoki Perskiej. Kiedy Bayern zainstalował się tam pewnego razu na styczniowe zgrupowanie, on nic nie robił sobie z turbo-profesjonalizmu Pepa Guardioli i raz po raz opuszczał luksusowy ośrodek, żeby balować w mieście. Dziennikarze Bilda twierdzili, że w hotelu stawiał się w porannych godzinach, a do niektórych treningów przystępował na kacu. On sam temu zaprzeczał, ale mało przekonująco.
Zresztą kto uwierzyłby na ładne oczka akurat Arturo Vidal? Gagatkowi, w którym zawsze było coś dziwacznie straceńczego, a wczytywanie się w listę jego grzechów i grzeszków przypomina rozkładanie nieskończenie długiego zwoju papirusu.
W 2007 roku wdał się w bójkę po przegranym półfinale mistrzostw świata U-20 z Argentyną. Grupa chilijskich piłkarzy chciała przywitać się z fanami, ale odgrodziła ich od nich policja. Na to zaczęła się szarpanina, użyto paralizatora i gazu pieprzowego, w odwecie w twarz dostała policjantka, a Vidal miał to w poważaniu, tłumacząc, że wcześniej pały potraktowały jego bandę jak „psy ze wścieklizną”.
W 2011 roku dał się nagrać dziabniętym z kumplem Garym Medelem i modelką Monicą Jimenez, a także popił na chrzcinach syna Jorge Valdivii. Towarzyszyli mu Jean Beausejour, Carlos Carmona i Gonzalo Jara. Podchmieleni panowie spóźnili się na reprezentacyjną zbiórkę po tournée po pubach o trzy kwadranse. Selekcjoner Claudio Borghi nakazał im spakować walizki i pośpiesznie opuścić zgrupowanie, bo znajdowali się – jak to określił Borghi – w stanie nieadekwatnym do miana reprezentanta kraju. Początkowo zapowiadana dziesięciomeczowa dyskwalifikacja skończyła się na pięciu spotkaniach kadrowej absencji.
W 2013 roku przegapił samolot z Chile do Turynu, za co oberwało mu się od Antonio Conte, ale czego nie robi się dla dobrej zabawy, tym bardziej, że jakoś w tym okresie chilijscy sąsiedzi przekonywali, że jego apartament w rodzinnym Santiago potrafi na całe tygodnie przemieniać się w miejsce grubych balang.
W 2014 roku wlepiono mu sto tysięcy euro kary za awanturowanie się w jednym z włoskich klubów nocnych. Potańczył, podrinkowal, naszła go chętka na flirty i wyrywanie panienek, przystawiał się do laski niewłaściwego gościa, który począł straszyć go daniem mu w mordę, na co piłkarz nie zamierzał postawać mu dłużnym, więc skończyło się rozdzielaniem i kompromitującym filmikiem z zajścia o 5:50.
W 2015 roku zachował się już totalnie kretyńsko i pijany wskoczył za kierownicę swojego Ferrari, które oczywiście rozbił i skończył noc w areszcie, mając 1,3 promila alkoholu we krwi. Wszystko to miało miejsce podczas wygranego Copa America po niewinnej imprezce w kasynie jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od bazy „La Roja”. – Wypiłem dwa kielichy i miałem wypadek, o którym wszyscy wiedzą. Naraziłem życie mojej żony i wielu ludzi na niebezpieczeństwo. Bardzo tego żałuję – tłumaczył się.
Melanż gonił u niego melanż, a przecież całymi latami Arturo Vidal brylował na europejskich salonach. Może nigdy nie został gwiazdorem największego kalibru, ale miał całe masy fanów, którzy uwielbiali go za niepodrabialny styl i szalony charakter, nie tylko w życiu codziennym, ale przede wszystkim na boisku. Bo to był niezwykle groźny gość. Z wizją, siłą, techniką, parą, przebojowością, błyskotliwością, taranowością. Wytwarzał wokół siebie aurę kozaka. I kozakiem bywał nader często – i w klubach, i w reprezentacji, którą poprowadził do dwóch historycznych triumfów w Copa America.
Kleszcze biedy
Na ramieniu wytatuował sobie podobiznę swojej matki. Jako nastolatek obiecał jej, że kiedyś poczuje się jak królowa, bo nie mógł patrzeć na jej skrajne wyczerpanie, gdy wracała do domu po całym dniu sprzątania w cudzych domach. Żyli na skraju ubóstwa, całymi miesiącami w głodzie i chłodzie, w środowisku wszechobecnie otaczającej ich patologii – narkotyków, alkoholu, sutenerstwa, złodziejstwa, przestępczości i bandytyzmu.
Ojciec żył, ale co to za życie z alkoholikiem i ćpunem, którego cała dzielnica dzień po dniu obserwuje w stanach nietrzeźwości, do jakich zdrowi ludzie nie doprowadzają się nawet w momentach największego upodlenia i zezwierzęcenia. Erasmo Vidala trzeba było wyrzucić z domu, kiedy podpalił łóżko, w którym spał ze swoją żoną. Wcześniej sprzedawał warzywa na targu La Vega, miał jakiś sens w życiu, ale zatracił go bezpowrotnie, czego nie mógł mu wybaczyć Arturo, na którego za dzieciaka spadły obowiązki pana domu.
Historia Erasmo chyba najlepiej pokazuje też z jakiego bagna wyrwał się późniejszy gwiazdor reprezentacji Chile. Ricardo, brat Erasmo i stryjek Arturo, umarł w hipotermii jako bezdomny alkoholik. Sam Erasmo regularnie trafiał do aresztu za wszczynanie burd po wódzie i nie zamierzał na tym poprzestawać. Pewnego razu znaleziono u niego ponad sto działek kokainy, które miały iść na handel. Innym razem zawinięto go, bo szedł ulicą zrobiony jak meserszmit z dwoma maczetami w dłoniach i tłumaczył, że zmierza w stronę jakiegoś grilla. Jakiego?
Nie był w stanie wytłumaczyć. Całymi miesiącami chował się i uciekał przed wymiarem sprawiedliwości, a kiedy odwrócili się od niego synowie, dokonał nieudanej próby samobójczej. Mało tej tragedii? Pewnego razu Arturo Vidal zaprosił go na mecz do Europy. Kupił bilety. Zadbał o hotel. Wszystko było dopięte. Problem w tym, że Erasmo nie dotarł na samolot. Upił się.
– Mój ojciec ma swoje życie, a ja mam swoje. Jest wystarczająco dorosły, by wiedzieć, co robi i co niszczy. Mam własną rodzinę z żoną, dwójką dzieci i mamą, oni są najważniejsi, o nich dbam, ich kocham – mówi piłkarz.
Wszyscy ludzie, którzy znali Arturo Vidala za jego młodu powtarzają, że choć bywał cwaniakowaty i lubił chociażby obstawianie gonitw konnych, to harował na treningach, jak nikt inny w San Joaquin, a może i w całym Chile. Nieprzypadkowo nazywano go „zjadaczem kurzu”, bo od rana do nocy latał po podwórku cały umorusany, żeby jego matka mogła zacząć żyć jak królowa. I sen się ziścił.
Ostatnie podrygi balangowicza
Jego otoczenie charakteryzuje go jako gościa, który zawsze postawi piwko, gdy ktoś nie ma na to forsy. Bliska rodzina przekonuje, żeby przymykać oko, gdy coś odstawi, bo wyrwał się z takiej biedy i nędzy, że naprawdę nie dziwnego, iż momentami odwala mu od sześciocyfrowych sum na kontach bankowych. Taki jego urok.
Niemal jednocześnie zmierza w stronę końca swojej długiej i obfitującej w sukcesy kariery piłkarskiej. We Flamengo wcale nie jest największym gwiazdorem i liderem, reprezentacja Chile potrzebuje świeżej krwi i nowego pokolenia świetnych piłkarzy, bo era Vidala i spółki nieubłaganie przemija. Sam zainteresowany dopiero wrzucił na swojego Instagrama pytanie „Czy powinienem skończyć karierę reprezentacyjną?” z poglądową ankietą na poparcie powagi sytuacji. Gdy na Okęciu spytano go szczegóły tej całej sprawy, w pierwszej reakcji zaśmiał się jednak szczerze i pogodnie, trudno go brać tak do końca na serio.
Tym bardziej że sam Arturo Vidal sugeruje, żeby cieszyć się życiem.
Bo czas na ziemi trwa krótko.
Czytaj więcej o reprezentacji Chile:
- Futbol w sercu pustyni. Mistrz z miasta, które musi umrzeć
- Zbyt wielcy, by upaść? Zbyt wielcy, by oddać mistrzostwo po bankructwie!
- El Matador. Historia Marcelo Salasa
Fot. Fotopyk