Legia Warszawa z tego sezonu nie przegrywa takich meczów. Nawet jeśli taka Lechia obejmuje prowadzenie na Łazienkowskiej, niemal w ciemno można obstawiać, że jakiś Bartosz Kapustka z pomocą poprzeczki obije plecy Dusana Kuciaka, a inny Yuri Ribeiro pojawi się znikąd i przyłoży głowę do piłki w decydującym momencie spotkania na wagę zwycięstwa. I to całkiem fajne w tej drużynie.
Osiemnaście pierwszych bojów stołecznej kadencji Kosty Runjaicia? Piętnaście nieprzegranych starć. Wciąż trwa poszukiwanie tożsamości, mnóstwo jest dziur i niedoróbek, ale chyba należą się niemieckiemu trenerowi pochwały, bo Legia znów jest klubem, który regularnie wygrywa mecze w Ekstraklasie, co przecież jeszcze kilka miesięcy temu wcale nie było takie oczywiste.
Legia nie dała się Lechii
Lechia nie jest już sparaliżowanym strachem i paralitycznie koślawym zespołem z końcówki rządów Tomasza Kaczmarka. Miała tego wieczoru swoje momenty. Kilka rajdów aktywnego Sezonienki. Strzał nadzwyczaj zaangażowanego w ofensywę Steca. Jedno bardzo dobre dośrodkowanie Durmusa w stronę Zwolińskiego i dwie dobre sytuacje strzeleckie Turka, który przegrał jednak pojedynki z Tobiaszem. No i, w ramach puenty, gola na 1:0 po przytomnej i dynamicznej akcji w trójkącie Conrado-Kałuziński-Zwoliński, wykończonej przez tego ostatniego.
I choć nie była to Lechia tłamsząca i gniotąca Legię, jak w październiku ubiegłego roku w Gdańsku, kiedy skończyło się spektakularnym zwycięstwem 3:1, to całkiem zdrowo wyglądał ten chorowity pacjent w perspektywie wspomnienia czegoś na wzór stanu krytycznego sprzed kilku tygodni…
Zachowajmy jednak kronikarską uczciwość. To Legia prowadziła grę – 64% do 36% w statystyce posiadania piłki. To Legia stwarzała sobie więcej sytuacji bramkowych – 24 do 13 oddanych strzałów. Choć z przodu wiało marnością, bo Muci i Rosołek tylko bezradnie machali nogami, a piłka odbijała się od łepetyny Kramera we wszystkie strony świata, to znajdywały się inne sposoby – próbował Slisz, trudził się Josue, Kapustka trafił w spojenie, Kuciak odbił strzał Augustyniaka. Naprawdę było tego sporo. Tylko długo nie chciało wpadać.
Słaby Nawrocki na oczach Michniewicza
Ale Legia z tego sezonu to jednak Legia z tego sezonu. Zwykle przeciąga na swoją korzyść nawet spotkania, w których wcale nie gniecie swojego przeciwnika lub boryka się z własnymi problemami – Bruk-Bet wyeliminowała z Pucharu Polski po szalonej końcówce i dogrywce, Miedź przegonił od wyniku 0:2 do 3:2, ze Stalą i Radomiakiem wygrywała po golach w ostatnich kwadransach, z Wartą punktowała po męczarniach, z Jagą wbiła pięć bramek po alarmującym trafieniu Marca Guala na 0:1.
I teraz było tak samo.
Najpierw strata bramki po błędzie w kryciu Nawrockiego. Następnie kolejne huknięcie Kapustki w poprzeczkę, ale tym razem o tyle szczęśliwie, że piłka odbiła się od pleców Kuciaka i wturlała się do bramki Lechii. A na koniec mocno bite dośrodkowanie Mladenovicia – przy zaskakująco marnym nacisku Steca – na główkę Kramera, którego strzał jeszcze instynktownie obronił ten sam pechowy Kuciak, żeby zaraz cały na biało wleciał Yuri Ribeiro i było 2:1 przy euforii Żylety, której wkład w zwycięstwa Legii ostatnio niezwykle często podkreśla i komplementuje Runjaić.
Wszystko to na oczach Czesława Michniewicza, który przyjechał oglądać Maika Nawrockiego. Żal chłopaka, bo serio zaspał przy tej bramce, a w ostatnich kolejkach nieco ustabilizował formę, wystrzegał się błędów i zanosiło się na to, że ma coraz większe szanse na otrzymanie powołania na mundial. W ramach rekompensaty selekcjoner zobaczył za to najlepszy mecz Bartosza Kapustki od powrotu do zdrowia. On do Kataru nie pojedzie, bo nie ma go na szerokiej liście nominowanych, ale tej lidze nie zaszkodzi, jeśli częściej będziemy oglądać go w takim wydaniu. Bo to wciąż jest bardzo dobry piłkarz.
Czytaj więcej o Legii i Lechii:
- Kaczmarek: – Lechia utrzyma się w lidze
- Kosta Runjaić w poszukiwaniu legijnej tożsamości [ANALIZA TAKTYCZNA]
Fot. Fotopyk