Reklama

Trela: Wyciąganie piłki z dołka. Jak Jan Urban rozpoczął sprzątanie kadry

Michał Trela

05 września 2025, 09:01 • 10 min czytania 94 komentarzy

Trudno udawać, że remis w Holandii nie był szczęśliwy. Jednocześnie jednak nie był przypadkowy. Bo proces wyrywania Holendrom szczęśliwego punktu rozpoczął się jakieś dwa miesiące przed meczem. Matty Cash mimowolnie o tym przypomniał.

Trela: Wyciąganie piłki z dołka. Jak Jan Urban rozpoczął sprzątanie kadry

Wystarczy kilka migawek z czwartkowego meczu w Rotterdamie, by uświadomić sobie, jak długą drogę przeszła reprezentacja Polski w ostatnich niespełna dwóch miesiącach. Po boisku z opaską kapitańską, jak gdyby nigdy nic, biegał Robert Lewandowski. A gdy schodził, oddał ją bez napięć Piotrowi Zielińskiemu. W akcji bramkowej, nie dotykając piłki, uczestniczył Kamil Grosicki, dopiero w kadrze żegnany i to w nie do końca zdrowej atmosferze. A w wyjściowym składzie występował debiutant Przemysław Wiśniewski, niepowoływany od dwóch lat. Gdyby nie czerwcowe przesilenie, żadna z tych rzeczy by się nie wydarzyła. Proces wyrywania Holendrom szczęśliwego punktu rozpoczął się dwa miesiące wcześniej. Jan Urban i jego sztab musieli włożyć wiele pracy, by po boisku w ogóle biegały wszystkie te postaci. Skoro udało się sprawić, że nie tylko wszyscy tam byli, ale jeszcze stwarzali przynajmniej pozory drużyny, pierwszy etap pracy raczej został wykonany dobrze.

Reklama

Mawia się, że utrata gola automatycznie musi zmienić przebieg meczu, bo odtąd druga drużyna będzie musiała atakować. Coraz rzadziej jest to jednak prawda. Dysproporcje między najsilniejszymi zespołami, a zwykłymi śmiertelnikami są czasem w różnych ligach tak znaczące, że za korzystny wynik z faworytem uznaje się dziś często 0:1. Nie dlatego, by któryś z trenerów, czy piłkarzy, nie był wystarczająco ambitny i brałby w ciemno uniknięcie wstydu. Ale dlatego, że w futbolu przy jednobramkowym prowadzeniu nie można mówić o kontroli nad meczem. Wystarczy jedno, często na poły losowe zdarzenie i kontrola znika.

Grając z Bayernami i Paryżami tego świata, ich krajowi rywale często, przegrywając jedną bramką, nadal nie wyściubiają nosa poza własną połowę. Liczą na jeden wypad, stały fragment gry, strzał z dystansu, czy rykoszet, moment podjęcia ryzyka odwlekając do ostatnich minut. Tak też Polska zagrała w Holandii.

POZOSTAWIONA PIĄTKA Z TYŁU

Kto spodziewał się, że Jan Urban od pierwszego meczu będzie wpajał swoje hiszpańskie ideały do prowadzenia reprezentacji, srogo się rozczarował. Prowadząc Górnik Zabrze, zwykle odbiegający możliwościami kadrowymi od najsilniejszych w lidze, nowy selekcjoner pokazywał w ostatnich latach nieznane wcześniej pragmatyczne oblicze. Trenera, który mając szybkich skrzydłowych, potrafił przez cały sezon nastawiać zespół na grę z kontry. I choć często przypominał, że nie jest to jego wymarzony sposób gry, wykazywał elastyczność, pozwalającą najlepiej wykorzystać umiejętności piłkarzy.

W debiucie w reprezentacji trudniejszym, niż miał jakikolwiek jego poprzednik, w meczu wyjazdowym, eliminacyjnym, z czołową drużyną kontynentu, mając w grupie sytuację, w której każdy punkt faktycznie może okazać się na wagę złota, musiał sobie zdawać sprawę, że ułańskie szarże mogą się skończyć fatalnie.

Urban nie wdrożył więc nawet pomysłu związanego ze zmianą ustawienia, co po jego wielu wypowiedziach wydawało się przesądzone. Nawet jeśli każdy piłkarz jest w stanie zagrać w ustawieniu z czwórką obrońców, nawet jeśli niektórzy czują się w nim nawet lepiej, testowanie tego po długiej przerwie akurat na tle Holandii mogło nie być najlepszym pomysłem. Postawił więc Urban na Probierzowe 5-4-1, z Nicolą Zalewskim i Mattym Cashem jako wahadłowymi oraz ustawionymi wyżej na bokach Sebastianem Szymańskim i Jakubem Kamińskim.

Jan Urban, selekcjoner reprezentacji Polski

USZCZELNIANIE ŚRODKA

Zachowania Polaków sugerowały, że najważniejszym zadaniem postawionym drużynie przez nowy sztab, było zachowanie szczelności w środku, by Holendrzy, ze znakomitą drugą linią, nie dziurawili polskiej drużyny akcjami w szerokości pola karnego. Szymański i Kamiński w fazie bronienia, czyli przez większość meczu, biegali blisko Roberta Lewandowskiego, a nie wahadłowych. Pilnowali, by wraz z trójką stoperów i Bartoszem Sliszem oraz Piotrem Zielińskim, skupionymi na zadaniach obronnych, nie pozwalać się przedzierać środkiem. Polacy mieli tam wynikającą z ustawienia przewagę liczebną, którą starali się niwelować różnicę w umiejętnościach. Efektem ubocznym było świadome odpuszczenie skrzydeł i nastawienie na obronę pola karnego. Holendrzy mogli to wielokrotnie wykorzystać.

Ustawienie drużyny Ronalda Koemana było asymetryczne, co sprawiało, że przynajmniej Cash i Zalewski nie musieli się męczyć z dwoma rywalami. Micky van de Ven, nominalny stoper, ustawiony na lewej obronie, nie ruszał raczej na obieg, by wspierać Cody’ego Gakpo i stawiać polskiego prawego wahadłowego przed dylematem, kogo pilnować. Skrzydłowy Liverpoolu nastawiał się na pojedynki, z których zdecydowaną większość wygrywał. Dopiero po ponad godzinie Cashowi udało się bodaj pierwszy raz zablokować dośrodkowanie. I to w taki sposób, że rywale mieli jeszcze rzut rożny. Dziesięć minut później, uskrzydlony tym sukcesem, Cash przeciął jeszcze skutecznie dobre podanie adresowane do jego rywala. W lwiej części starć nie dawał sobie jednak z Gakpo rady.

Wsparcie ze strony Wiśniewskiego, grającego w roli półprawego stopera, też nadchodziło rzadko. Debiutant wprawdzie w kilku zwarciach pokazał, że niełatwo go ograć, ale skupiał się raczej na tym, by nie dać się wyciągnąć z pola karnego. Znane od dawna problemy defensywne Casha, połączone z klasą rywala, siały po tej stronie popłoch.

PROBLEM NA ZAMKNIĘCIU

Na drugim skrzydle sytuacja była u Holendrów odwrotna. Nie biegał tam klasyczny skrzydłowy, lecz Xavi Simons, ofensywny pomocnik, którego regularnie ciągnie do środka. Otwierał tym samym korytarz po prawej stronie dla Denzela Dumfriesa, grającego ekstremalnie ofensywnie prawego obrońcy, który w klubie jest wahadłowym. To właśnie on był odbiorcą wielu dośrodkowań posyłanych przez Gakpo po wygranych pojedynkach. A że natrafiał na Zalewskiego, nie najlepiej grającego w powietrzu i w ogóle mizernie broniącego, zagrożenie po takich zamknięciach akcji było potężne. Po jednej z nich gospodarze mogli objąć prowadzenie, ale wtedy podwójną interwencją z pomocą słupka popisał się Łukasz Skorupski.

Tak Polacy stracili zresztą gola. Co może frustrować, po rzucie rożnym. W pewnym sensie jest to bardziej irytujący sposób straty bramki z rywalem wysokiej klasy. Gdyby Holendrzy pokonali Skorupskiego po jakiejś świetnej kombinacji, znamionującej wysokiej klasy zespół, albo zawdzięczali gola jakiemuś indywidualnemu błyskowi gwiazdy, trudno byłoby się na to zżymać. Przy zagraniach ze stojącej piłki różnicę w umiejętnościach teoretycznie da się jednak najłatwiej ukryć. Nie zadziałało jednak polskie krycie strefowe. W pierwszej fazie Dumfriesa, zamykającego długie dośrodkowanie, łatwo odpuścił Zieliński. Ale patrząc na zachowanie przy innych rzutach rożnych, za strefę dalszego słupka bezpośrednio przed bramką zwykle odpowiadał Jakub Kiwior.

Sytuację próbował ratować bramkarz, ale nie od dziś wiadomo, że Skorupski znacznie więcej atutów ma na linii niż na przedpolu i tu się nie popisał. Prowadzenie Holandii było ze wszech miar zasłużone, lecz w pewnym sensie lepiej, gdyby zostało objęte w innej sytuacji.

Robert Lewandowski

PRACUJĄCY NAPASTNIK

Bramka była czwartą w tym meczu doskonałą szansą gospodarzy. W 13. minucie zbyt głębokie wejście w pole karne polskiej drużyny i spóźnione wyskoczenie z ustawienia bazowego do prowadzącego piłkę rywala, zachęciły Tijjaniego Rijndersa do oddania strzału z dystansu. Trafił w słupek. Chwilę potem Skorupski z wielkimi problemami obronił strzał Gakpo, oddany po zabraniu piłki Cashowi blisko polskiego pola karnego. Trzecia wielka szansa to wspominana wcześniej podwójna interwencja polskiego bramkarza po zamknięciu akcji przez Dumfriesa. Gdy w końcu wiszący w powietrzu gol padł, polska drużyna, zamiast się rozsypać, jakby wzięła się w garść. Po pół godzinie, po jednej z nielicznych szarż, Zieliński oddał chybiony strzał zza pola karnego, jakby wiedząc, że nie ma co czekać na lepszą okazję, bo i tak nie nadejdzie. Kilka minut później, Polacy dostali od Holendrów pierwszą w tym meczu szansę, by trochę dłużej porozgrywać piłkę na ich połowie. Zrodziła się z tego jedna z nielicznych szans bramkowych, czyli niecelny strzał głową Szymańskiego po dośrodkowaniu Zalewskiego.

Do 60. minuty zapanował jednak w polskich szeregach względny spokój, mącony co jakiś czas tylko stratami wahadłowych, którzy zamknięci skokiem pressingowym, próbowali się uwalniać indywidualnymi szarżami. Niepokojącym sygnałem z perspektywy Urbana musiało być jednak to, że mniej więcej po godzinie Holendrzy zaczęli z większą swobodą grać Polakom przez środek. Reakcją było zdjęcie Lewandowskiego, pewnie związane z jego niedawną kontuzją i wprowadzenie zań napastnika bardziej pracującego w pressingu, utrudniającego życie stoperom rywali, aktywniej przesuwającego, by zamykać grę przez środek.

Z tego zadania Karol Świderski wywiązał się na tyle dobrze, że wkrótce Holendrzy przestali w ten sposób niepokoić polskich obrońców.

EKSTRAKLASOWY DESANT

Załatawszy ten problem, Urban, pewnie z konieczności, sięgnął po ekstraklasowy desant. Zieliński, siedzący na ławce rezerwowych w Interze, podobnie jak Lewandowski wracający po kontuzji, niekoniecznie są gotowi do biegania przez 90 minut za piłką. A obaj będą przecież jeszcze bardziej potrzebni za trzy dni przeciwko Finlandii. Szymański, w przeciwieństwie do Kamińskiego, nie napędzał szarżami po przechwycie polskich kontrataków. Potrzeba było więc kogoś, kto będzie to robił bardziej regularnie, zwłaszcza w obliczu tego, że skrzydłowy Kolonii, również dopiero wracający do cotygodniowej gry w klubie, w drugiej połowie wyraźnie zgasł. Stąd też obecność na boisku Grosickiego. Nieoczywistą zmianą było natomiast wpuszczenie Pawła Wszołka za Zalewskiego i to na lewe wahadło. W defensywie problemy mieli obaj polscy wahadłowi, ale z przodu minimalnie więcej dawał ten grający na co dzień we Włoszech.

Zawodnik Legii zajął się neutralizowaniem zagrożenia płynącego ze strony Dumfriesa i z zadania się wywiązał. A pozostawienie Casha na boisku okazało się przejawem dobrego czucia gry ze strony selekcjonera. Gracz Aston Villi, długo będący kandydatem na najsłabsze polskie ogniwo w tym meczu, wyjeżdża z Rotterdamu w glorii.

Nie pierwszy raz zresztą. Z trzech goli w polskich barwach, dwa strzelił na tym stadionie.

Bramka na wagę remisu ani nie jest sprawiedliwa z przebiegu meczu, ani niewiele wydarzeń na boisku ją zwiastowało. Zwłaszcza że kompletnie nie funkcjonowały nawet stałe fragmenty gry w ofensywie i więcej było z nich zagrożenia pod polską bramką po holenderskich kontratakach. Jeden gol może się jednak zdarzyć zawsze, w każdych okolicznościach. Bramka nie była przypadkowa, do tego maczało w niej palce kilku rezerwowych – Kapustka rozprowadził akcję, Grosicki sprytnie przepuścił piłkę, Świderski przepchnął ją do Casha. Z drugiej strony padła jednak głównie dlatego, że piłkarz Aston Villi oddał perfekcyjny strzał, a nie dlatego, że tak dobrą sytuację przygotowała mu drużyna. No i jeszcze dosłownie cudem udało mu się tej akcji nie spalić.

Matty Cash

MECZ MENTALNIE DŹWIGNIĘTY

Co ważne, drużyna nie wpadła w tym momencie w panikę, nie zaczęła kurczowo bronić remisu, nie prosiła się o problemy. Dość spokojnie dowiozła korzystny wynik, już bez bardzo groźnych sytuacji rywali. Od 69. minuty, gdy Simons zszedł do środka, a piłka po jego strzale minimalnie świsnęła obok słupka, pod polską bramką raczej nie było już bardzo groźnie. Różnica w umiejętnościach była ewidentna, ale drużyna zagrała z pełną świadomością, jak rozkładają się siły. Wiedząc, że dopóki przegrywa tylko 0:1, cały czas może liczyć na tę jedną szansę, zaprezentowała się jako jedność, co ostatnio zdecydowanie nie było oczywiste.

I mentalnie nie pękła. Zdawała się tym bardziej dźwigać ten mecz psychologicznie, im dłużej on trwał.

To jasne, że jeśli w niedzielę ta drużyna przegra u siebie z Finlandią, korzystny wynik wywieziony z Rotterdamu nie będzie miał żadnego znaczenia, a nastroje wokół kadry na powrót zrobią się minorowe. Ten niespodziewany punkcik może jednak mieć swoją wagę. Polacy, na pożegnanie Michała Probierza, przegrali w Helsinkach, co nadal może pogrzebać całe eliminacje. Ale Finowie potknęli się już na Litwinach, czego Polacy uniknęli, i przegrali u siebie z Holandią. Zdobyciem na tych rywalach trzech punktów więcej udało się już zniwelować stratę wynikającą z przegranego bezpośredniego meczu. Jako że o kolejności w grupie decyduje bilans bramkowy, niedzielne starcie nie będzie już toczone z aż takim nożem na gardle.

Do niedawna wydawało się, że brak zwycięstwa z Finlandią praktycznie zakończy marzenia o mundialu. Po remisie w Holandii ewentualny remis nie będzie już dla Polaków tak fatalny, dla Finów natomiast wcale nie aż tak korzystny. Jak na jeden wieczór, biorąc pod uwagę pułap startowy kadry podczas ostatniego zgrupowania, pozytywnych informacji jest więc nadzwyczaj dużo. Najtrafniejszą analizę tego, dzięki czemu to pierwsze od tak dawna pozytywne doświadczenie z polską kadrą było w ogóle możliwe, przeprowadził, chyba przypadkiem, Cash, po golu imitując grę w golfa, hobby swoje, ale też… byłego selekcjonera. Po Rotterdamie można mieć nadzieję, że za trenera wprowadzającego piłkę w kolejne dołki, przyszedł taki, który zacznie ją z nich wyciągać.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

94 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Felietony i blogi

Reklama
Reklama