Valentin Paret-Peintre – tak od dziś nazywa się bohater Francuzów. Przynajmniej tych, którzy interesują się kolarstwem. To on bowiem wygrał 16. etap Tour de France, z podjazdem pod legendarne Mont Ventoux. To pierwsze zwycięstwo gospodarzy w tegorocznej edycji wyścigu. Trzeba przyznać, że się na nie naczekali, ale ostatecznie było warto. Bo wygraną na Mont Ventoux przechodzi się do historii kolarstwa.

Tour de France. Francuz wygrał, a Pogačar zrobił swoje
Można by pisać o tym, co działo się od samego początku etapu 16., ale… w zasadzie nie ma takiej potrzeby. To bowiem stosunkowo płaski odcinek, na którym organizatorzy zaplanowali jedną trudność – Mont Ventoux. Legendarny podjazd, na którym peleton dziś finiszował. Góra, na której wygrywali albo najwięksi, albo najsprytniejsi. Triumfował tam więc Chris Froome (2013), najlepszy był Marco Pantani (2000), a lata temu także Eddy Merckx (1970). Ostatnim triumfatorem – do dziś – był za to Thomas De Gendt w 2016 roku, choć wtedy etap skrócono z powodu huraganu.
Dziś wszyscy czekali przede wszystkim na rywalizację Tadeja Pogačara, lidera klasyfikacji generalnej, i ataki Jonasa Vingegaarda, który Słoweńca musiał próbować zaatakować. W generalce tracił do niego przecież ponad cztery minuty, a Mont Ventoux było jedną z ostatnich szans na odrobienie tych strat.
Okazało się jednak, że Tadej nie był dziś w najwyższej dyspozycji, choć i tak takiej wystarczającej, by Jonasa ograć na finiszu. Tyle że obaj zajęli odpowiednio piąte i szóste miejsce. A skąd wiemy, że Słoweniec chyba nie czuł się na siłach? Bo gdyby było inaczej, to dopadłby czwórkę uciekinierów, która ostatecznie rozstrzygnęła etap między sobą. A tak, choć na podjeździe minął wielu harcowników, to ostatecznie o kolejną wygraną w tegorocznej edycji Touru – ma już cztery – nie walczył. Ale główną misję – utrzymanie (a nawet powiększenie o dwie sekundy) przewagi nad najpoważniejszym rywalem – wykonał.
A co działo się przed tą dwójką?
Na podjeździe pierwotnie królował Enric Mas, który na jego początkowych kilometrach uciekał reszcie rywali – przede wszystkim Julianowi Alaphilippe’owi i Thymenowi Arensmanowi. Tę dwójkę za niedługo wyprzedzili też jednak Ben Healy, Valentin Paret-Peintre i Santiago Buitrago. I to oni zaczęli powoli zbliżać się do przewodzącego stawce Masa, choć po chwili nieco z tyłu został Buitrago. Na pięć kilometrów przed metą hiszpański kolarz nadal liderował, choć jego przewaga wynosiła już tylko 25 sekund.
I wkrótce został złapany. A że to zawodnik, który świetnie się wspina, ale nie jest przesadnie eksplozywny, to w starciu z atakującymi Healym i Paretem-Peintrem nie miał większych szans. Obaj wkrótce zostawili go za sobą, a niespodziewanie do rywalizacji o wygraną dołączył się jeszcze „zrzucony” wcześniej Buitrago. Uciekinierzy na końcowych kilometrach zaczęli się zresztą nieco czarować, musieli jednak uważać na to, co działo się dalej w stawce – tam bowiem atakować zaczęli się na zmianę Jonas Vingegaard i Tadej Pogačar, przez co szybko zbliżali się do prowadzącej czwórki.
Czwórki, bo do wymienionych wcześniej kolarzy dojechał kluczowy dla losów etapu Ilan Van Wilder.
👑 𝑳𝒆 𝒓𝒐𝒊 𝒅𝒖 𝑽𝒆𝒏𝒕𝒐𝒖𝒙 ! 👑#TDF2025 pic.twitter.com/D6FemH2o47
— Tour de France™ (@LeTour) July 22, 2025
Dlaczego kluczowy? Bo Belg znakomicie pociągnął pozostałą trójkę, ale szczególnie swojego zespołowego kolegę, czyli Pareta-Peintre’a, który tak podarowanej mu okazji na triumf nie zmarnował. Na ostatniej krótkiej ściance wyprzedził finiszującego Healy’ego i do linii mety dojechał z uniesioną ręką. Francuski kolarz wygrał więc w jednym z najbardziej legendarnych dla Touru miejsc, a przy okazji przerwał złą passę zawodników z kraju organizatora – o ile bowiem rok temu już na pierwszym etapie triumfował Romain Bardet, a potem dołożyli się też Kevin Vauquelin (etap 2.) i Anthony Turgis (etap 9.), to w tym roku francuscy fani aż do 16. odcinka Touru musieli czekać na podobną radość.
W końcu się udało. Na Mont Ventoux.
Fot. Newspix