Niespodziewane było już to, że Iga Świątek zagościła w finale turnieju w Bad Homburg. Polka nigdy wcześniej nie osiągnęła takiej fazy jakiejkolwiek imprezy na trawie, a teraz w dodatku wychodzi z najgorszego kryzysu od lat. Stąd finał na trawie? Niespodzianka. Gdyby wygrała – sensacja. Tym większa, że po drugiej stronie siatki stanęła 3. aktualnie na świecie Jessica Pegula, której gra bardzo tej nawierzchni odpowiada.

No i cóż, sensacji nie było. Amerykanka okazała się lepsza.
Iga Świątek przegrała w finale turnieju w Bad Homburg
Świątek przeszła przez turniej w Niemczech w naprawdę dobrym stylu. W dwóch setach odprawiła kolejno Wiktorię Azarenkę, Jekatieriną Aleksandrową i Jasmine Paolini. Dwie z tych rywalek były rozstawione, Azarenka to, wiadomo, siła doświadczenia. Nie można było powiedzieć, że do finału doszła mocą rozpędu przy słabej drabince. Wręcz przeciwnie – doszła, bo grała dobrze i skutecznie. Robiła swoje. Zwłaszcza w meczu z Paolini, jednym z lepszym w tym sezonie, w którym Włoszce nie pozostawiła właściwie wątpliwości do tego, że była lepsza.
W finale stopień trudności miał jednak podskoczyć.
Po drugiej stronie siatki stanęła bowiem Jessica Pegula, rozgrywająca jeden z lepszych sezonów w swojej karierze. Amerykanka zajmuje trzecie miejsce w rankingu światowym, w turnieju w Bad Homburg rozstawiona była przez to z „1”, wygrała też wcześniej dwa turnieje. Na trawie w swojej karierze też już co nieco ugrała, zresztą trudno się dziwić – jej szybka, płaska gra bardzo tej nawierzchni odpowiada. Ale gdy trzeba, Amerykanka potrafi też zwolnić tempo wymian, poszukać innych rozwiązań, zaskoczyć rywalkę. Generalnie jej styl odbijania przez siatkę jest naprawdę dobry właśnie na korty trawiaste.
Gdybyśmy mieli więc przed startem spotkania szacować szanse na zwycięstwo, napisalibyśmy, że 75 procent z nich ma Pegula. Z drugiej strony Iga na trawie raczej powinna grać bez presji, a to często potrafi pomóc… choć presja mogła się pojawić w meczu o tytuł. Bo przecież ostatni raz grała w takim – i triumfowała – w Roland Garros 2024. Ponad rok temu. Od tamtego czasu Polka nie wygrała turnieju WTA i to najdłuższa taka przerwa między triumfami w jej karierze.
Mecz w Bad Homburg mógł to zmienić.
Pegula była skuteczniejsza
Ale nie zmienił. Owszem, to było wyrównane starcie, długimi fragmentami obie grały naprawdę solidnie. Sporo było nieco dłuższych, granych w szybkim tempie wymian, które mogły zakończyć się punktem dla którejkolwiek z zawodniczek. Tyle że te najważniejsze zwykle wpadały na konto Amerykanki. W pierwszym secie duża w tym zasługa… Igi. Do połowy partii Polka grała bowiem bardzo dobrze, ale wtedy coś w jej tenisie się rozregulowało.
Efekt? Mnożące się błędy, zwłaszcza z forehandu. One dały Peguli przełamanie, a ta potem poszła za ciosem i wygrała też swój serwis. Iga jeszcze walczyła, ale gdy wyszła na 30:0 przy serwisie Peguli w ostatnim gemie, to potem czterokrotnie sama się pomyliła. I tym samym przegrała pierwszego seta.
Po przegranej partii Iga – tradycyjnie – skorzystała z przerwy toaletowej. Wiemy, że tych kilka minut oddechu w przeszłości często dawało pozytywne efekty w jej grze. I faktycznie, gdy wróciła na kort, znów prezentowała się lepiej, była bardziej skuteczna. Imponował w tym momencie meczu zwłaszcza jej serwis, którym zaczęła nie tylko wygrywać punkty, ale i posyłać asy. Pegula jednak też świetnie utrzymywała w grze własne podanie. Asów u niej brakowało, ale często wypracowywała sobie nim przewagę albo zdobywała punkty.
Ogółem też wydaje się, że bardzo dobrze czytała grę Igi. Często była w stanie przeciągać wymianę o kilka kolejnych odbić, co – biorąc pod uwagę błędy po stronie Igi – dawało jej szanse na to, by ostatecznie zgarnąć punkt. I zdarzało się, że ten punkt faktycznie wpadał, choć długo nie przynosiły to w tym secie żadnych negatywnych konsekwencji dla Polki.
Niestety, w końcu przyszły i one. W 11. gemie Iga oddała swoje podanie, bo choć obroniła pierwszego break pointa, to drugiego się nie udało. Nie udało się też odrobić strat, bo w ostatnim gemie meczu Pegula jeszcze podniosła jakość swojego serwisu i mecz zamknęła.
Kolejny dobry znak
W oczach Igi po meczu, gdy siedziała na ławce przy okazji ceremonii zakończenia spotkania, pojawiły się łzy. Można to zrozumieć, na pewno chciała w końcu wygrać, zrzucić ten ciężar z pleców. Nie udało się, ale to kolejny w ostatnim czasie sygnał, że Świątek wraca na dobre tory. Bo po kilku fatalnych turniejach przyszedł półfinał Roland Garros, w którym w dwóch pierwszych setach grała znakomicie przeciwko Arynie Sabalence, a dopiero trzeci przyniósł załamanie.
Teraz, po przejściu na trawę, gdzie – wiadomo – gra najsłabiej, doszła do finału turnieju rangi WTA 500. Pokonała trzy renomowane rywalki, z czwartą zagrała wyrównane spotkanie. Awansowała też z 8. na 4. miejsce w rankingu WTA.
To świetny sygnał przed Wimbledonem.
Przy czym musimy zaznaczyć jedno: nie powinniśmy zakładać, że Świątek magicznie dojdzie nagle w Londynie do finału. Ba, już ćwierćfinał – biorąc pod uwagę drabinkę – będzie dobrym wynikiem, a wszystko co dalej – świetnym. Ale w zeszłym sezonie na kortach Wimbledonu Polka odpadła w III rundzie. Broni niewielu punktów, może poprawić ten rezultat. Bardziej jednak liczy się to, by pokazała sobie, że kontynuuje grę na odpowiednim poziomie.
Bo potem przyjdzie sezon gry na kortach twardych. I tam znowu będzie mogła spróbować się rozpędzić.
Fot. Newspix