W 2012 roku los Realu Oviedo zawisł na włosku. Po raz kolejny. Tylko dzięki mobilizacji kibiców i byłych wychowanków – w tym Santiago Cazorli – udało się uratować klub. Sam Cazorla dramat przeżył kilka lat później, gdy z powodu kontuzji i zakażenia przez niemal dwa lata nie grał w piłkę, a w pewnym momencie nie było nawet wiadomo, czy będzie w stanie chodzić bez bólu. Ba, gdyby nie interwencja lekarzy, groziłaby mu amputacja stopy. Wbrew wszystkiemu wrócił jednak na boisko i w 2023 roku trafił tam, gdzie karierę zaczynał – do Realu Oviedo. Trafił, bo chciał, był gotów grać choćby za darmo. Teraz jest o jedno zwycięstwo od tego, by z ukochanym klubem awansować do La Ligi. I choć zdobył dwa mistrzostwa Europy, to mówi wprost: “To najważniejszy mecz w moim życiu”.
Santi Cazorla i jego marzenie. “Chcę uczynić kibiców szczęśliwymi”
To była 49. minuta meczu. Real Oviedo grał na własnym stadionie z Almerią w półfinale play-offów o awans do La Ligi. Przegrywał 0:1, co oznaczało, że w dwumeczu był remis. Każdy gol dla gospodarzy dawał im jednak przewagę i przybliżał do awansu. Ale przez całą pierwszą połowę byli raczej zespołem gorszym, to rywale – którzy walczyli o powrót do najwyższej ligi po roku – byli lepsi. I wynik to odzwierciedlał.
Trener Veljko Paunović wiedział, że musi coś zmienić. Dlatego od początku drugiej połowy na boisko wyszedł kapitan zespołu, Santiago Cazorla. 40-latek miał uporządkować grę, rozgrywając piłkę i stawiając stempel na kolejnych akcjach. Może nawet zaliczyć asystę, choć w 59 poprzednich występach dla klubu zanotował ich tylko dziewięć. Goli jeszcze mniej, bo cztery. Raczej chodziło więc o to, by Cazorla dał tak potrzebny drużynie spokój.
Santi miał jednak w głowie coś jeszcze. Gdy w 49. minucie sędzia odgwizdał faul i podyktował rzut wolny dla Los Azules, to on podszedł do piłki stojącej jakieś 18 metrów od bramki. Szybki nabieg, lewa noga, mocny strzał. Płaski, lecący tylko trochę nad murawą, mierzony na długi słupek.
Idealny.
40-letni Santi Cazorla wciąż uderza rzuty wolne w staromodny sposób. Przekonać o tym możecie się od 1:10.
Piłka wpadła do siatki, trybuny oszalały, a 40-letni Santiago Cazorla po raz kolejny został ich bohaterem. Do końca spotkania nie padła już żadna bramka. Real Oviedo awansował do finału play-offów. Był – drugi sezon z rzędu – o dwa mecze od Primera División. I to wszystko za sprawą gola Cazorli, który ponad 20 lat wcześniej – po części do tego zmuszony – opuścił ten klub.
I który już dobrych kilka lat mógł nie grać w piłkę.
„Jestem jak puzzle”
To był rok 2016. Choć sam Santi często cofał się w czasie jeszcze bardziej – do źródła wszelkich problemów. A tym był mecz reprezentacji Hiszpanii z Chile w roku 2013. Cazorla doznał wtedy kontuzji kostki, w następstwie której pękła mu kość. W efekcie pauzował miesiąc, a potem dużo dłużej grał z bólem. Ale co zrobić – Hiszpan łykał tabletki, wchodził na boisko i dawał z siebie wszystko. Jak zawsze.
Na łamach „Marki” mówił potem, że był w stanie grać komfortowo w pierwszej połowie, ale w drugiej było już fatalnie. Bo w czasie przerwy jego organizm się wychładzał. Bywało, że ból doprowadzał go do łez. A to był tylko początek.
Tak naprawdę częściową ulgę jego organizmowi na moment przyniosła… inna kontuzja. Pękło mu więzadło w lewym kolanie, po potrzebnej operacji pauzował pół roku. Kostka – choć już nie tak obciążana – jednak nie odpuściła. Cazorla przechodził kolejne zabiegi – łącznie będzie ich osiem – ale te nic nie dawały. Co najgorsze, rany po operacjach stale się otwierały, a przez to Santi był narażony na działanie bakterii. W końcu wdała się gangrena.
– Lekarze w Anglii mówili, że mają wszystko pod kontrolą. Powiedzieli: „Damy ci antybiotyki”. Ale to nie wystarczyło, bo podanie antybiotyków to nie to samo, co podanie właściwych antybiotyków. Nie wiedzieli przecież, które bakterie zjadały mi ścięgno – mówił. I dodajmy od razu: słowo „zjadały” jest tu użyte nieprzypadkowo. Gdy lekarze rozcięli mu nogę, okazało się, że jego Achilles jest krótszy o niemal 10 centymetrów!
Co szczególnie go bolało – angielscy lekarze nigdy nie przeprosili go za błędy. A gdyby kontynuował leczenie na Wyspach, możliwe, że nie grałby już w piłkę. Zresztą tam wprost powiedziano mu: skup się na tym, by w ogóle wyzdrowieć. Jeśli będziesz w stanie kiedyś spacerować z synem po ogrodzie bez bólu – będzie dobrze. O dalszym kopaniu piłki nikt tam nawet nie myślał.
Cazorla jednak nadal marzył o powrocie na boisko.
Bardzo docenił w tym okresie gest Arsenalu i Arsene’a Wengera, który wezwał go do gabinetu i powiedział wprost: rehabilituj się, walcz, przedłużamy twój kontrakt o rok, więc masz spokój. Cazorla wielokrotnie powtarzał, jak ważna była dla niego świadomość, że ma do czego wracać. Napędziło go to, kazało nadal próbować. Zmienił więc lekarza, wrócił do ojczyzny, do doktora Mikela Sáncheza.
To on odkrył ubytki w ścięgnie Achillesa. On też przekonał się, w jak fatalnym stanie jest stopa Cazorli. Wprost powiedział mu, że jeszcze trochę i mógłby ją stracić, bo z powodu gangreny potrzebna byłaby amputacja. Ale gdy już to wszystko wyjaśnił, dodał, że uważa, że możliwy jest powrót Santiego na boisko. Cazorli tyle wystarczyło. Poddał się kolejnemu leczeniu, mieszkał sam, bo rodzinę – by dzieci nie zaniedbały szkoły – zostawił w Anglii. Wspierali go na odległość, podobnie jak wielu kolegów z kadry, takich jak David Villa, David Silva czy Andres Iniesta.
Finał tej historii? Cazorla wyzdrowiał. Kuracja przyniosła efekt, choć zniszczyła mu… tatuaż. Potrzebny był bowiem przeszczep skóry z przedramienia, akurat z miejsca, gdzie miał wbite pod skórę imię córki. Teraz została go tam nieco ponad połowa – reszta jest na kostce. – Jestem jak puzzle – mówił sam Santiago o sobie. I wspominał w rozmowach z dziennikarzami, jak często miał ochotę zrezygnować, jak nocami myślał o tym, by zadzwonić do swojego fizjoterapeuty i powiedzieć, że to koniec.

Okładka “Marki”, której Cazorla opowiadał o swoich doświadczeniach. Na zdjęciu jego stopa, już po przeszczepie skóry.
Ale się nie poddał. I w innych wypowiedziach wspominał, jak powoli wracał na boisko. Jak cieszył go fakt, że kopnął piłkę, choć kopnięcie bolało. Jak niesamowitym uczuciem było móc przeprowadzić składną wymianę piłki z trenerem, a wreszcie – trenować bez bólu.
Pozostało tylko zagrać w jakimś meczu.
Magia powróciła
Okazało się jednak, że nie zrobi tego w Arsenalu. Klub powiedział mu, że nie jest w stanie dłużej na niego czekać, przedłużony o rok kontrakt bowiem w międzyczasie wygasł. Cazorla był już bliski powrotu, ale sytuację klubu zrozumiał. Przez jakiś czas trenował z innymi ekipami, byle tylko być w rytmie. Wreszcie trafił do Villarrealu, czyli zespołu, w którym zaczynał swoją przygodę z seniorską piłką.
Tak jak w 2003 roku, tak i teraz to oni po niego sięgnęli. I to właśnie tam postanowiono dać mu szansę.
Na jego prezentację przyszło 4500 osób. Mało? Dużo? Trudno powiedzieć. Villarreal nie jest ogromnym klubem, w dodatku Cazorla nie grał w piłkę od 600 dni. Z drugiej strony – dla Żółtej Łodzi Podwodnej (i hiszpańskiej piłki w ogóle) był jeśli nawet nie legendą, to kimś tak bliskim tego miana, jak tylko się da. Można więc było oczekiwać większej liczby fanów. Ale Santiago tak naprawdę nie obchodziło to, ilu ich tam było – gdyby przywitały go puste trybuny, pewnie i tak by się cieszył. Dostał w końcu szansę.
W koszulce Villarrealu, po siedmiu latach od odejścia z tego klubu, zaprezentował się wyciągnięty ze specjalnej kapsuły przez… magika. I była to pasująca prezentacja. Bo właśnie tę magię miał na boisku zaprezentować, w to wierzyli włodarze klubu. On sam nieco się z tej prezentacji śmiał. – Siedziałem 45 minut w tej niewielkiej przestrzeni, całe plecy miałem spocone – opowiadał.
Równocześnie jednak dodawał, jak wiele to dla niego znaczyło.
– Dla tego momentu warto było to wszystko przecierpieć. Dziękuję klubowi już nie tylko za otworzenie mi drzwi, gdy miałem 18 lat, ale też za poczucie, że mam w nich wsparcie w tych trudnych czasach i ponowne otworzenie tych samych drzwi. Teraz czas na powrót na dobrą drogę. Moim celem jest dać z siebie wszystko, by na powrót grać na najwyższym poziomie – mówił wtedy.
Czy mu się udało? Jeszcze jak! Cazorla grał tak, że gołym okiem dało się stwierdzić, że po problemach zdrowotnych nie było śladu. Przez dwa sezony, które spędził w Villarrealu wystąpił w 86 spotkaniach, zdobył 22 bramki i zanotował tyle samo asyst. Przede wszystkim jednak – prezentował się wspaniale. Znów genialnie podawał, znów był groźny przy uderzeniach zza pola karnego, znów dyrygował całym zespołem, tak jak robił to w przeszłości.
Wyglądał, jakby maszyna, z której wyszedł na prezentacji, przy okazji odmłodziła go o dekadę. A przecież przed pierwszym oficjalnym meczem po powrocie stuknęło mu 668 dni bez piłki. Prawie dwa lata.
Jego świetna dyspozycja nie przełożyła się jednak przesadnie na sukcesy klubu – w sezonie 2018/19 Villarreal był 14. w lidze. Odbił się sezon później, skończył na 5. miejscu i wywalczył miejsce w Lidze Europy, ale Cazorla pożegnał się z klubem po raz wtóry. Odszedł do Kataru, na zasłużoną emeryturę, bo do Al-Sadd sprowadził go Xavi Hernandez, który był wówczas trenerem tej ekipy.
Od dzieciaka do weterana. Santi Cazorla i jego gole w Villarrealu.
On odszedł po roku, do Barcelony. Cazorla został przez trzy sezony. Mógł traktować piłkę już na spokojnie, po prostu kopiąc ją sobie dla przyjemności w lidze, w której dobrze zarabiał. Jednak w 2023 roku poczuł, że została mu do zrealizowania jeszcze jedna misja.
Pomóc klubowi, który pokiereszowany przez lata był mniej więcej tak bardzo, jak i on sam.
Oviedo. Walka o przetrwanie
Sezon 2000/01 zakończył się dla Realu Oviedo najgorzej, jak tylko mógł – spadkiem do drugiej ligi po dwunastu latach obecności w Primera División. Ale w historii asturyjskiej ekipy nie było to nic niezwykłego, od początku swojego istnienia raz w najwyższej klasie rozgrywkowej byli (kiedyś zajęli nawet trzecie miejsce), raz z niej spadali. Na dziś stan rzeczy jest taki, że grali w La Lidze przez 38 sezonów. Poza nią spędzili ich z kolei 56. W tym aż 24 ostatnie.
Bo od 2001 roku na szczyty ligowej piramidy już nie wrócili.
Mało tego. W 2003 roku klub został karnie relegowany z Segunda División na czwarty poziom rozgrywkowy. To ten sam sezon, w którym z klubu wyfrunęli dwaj przyszli wielcy piłkarze – Cazorla i młodszy o ponad trzy lata Juan Mata. Odeszli, bo wobec sytuacji Oviedo po prostu musieli. Pierwszy trafił do Villarrealu, drugi do Realu Madryt.
Tak naprawdę nie mieli innego wyjścia. Karna relegacja wynikała bowiem w dużej mierze z zaległości wobec zawodników, które ci oficjalnie zgłosili do odpowiednich organów. Realowi Oviedo groziła nawet całkowita upadłość. Lokalne władze ucięły bowiem źródła finansowania. Na pomoc rzucili się jednak fani, a w klubie do dziś pamiętają lato 2003 roku, znane jako Espíritu. Duch, bo o ducha wspólnoty tu chodziło. Kibice protestowali, zbierali pieniądze, naciskali na władze. I udało się. Real przetrwał. Dwie ligi niżej, ale jednak.
Do trzeciej ligi udało się awansować po dwóch latach, ale tylko po to, by kolejne dwa sezony później z niej zlecieć. I znów – dwa lata zajęło wejście na trzeci poziom rozgrywkowy. Łącznie to już sześć sezonów zmarnowanych na tę walkę. Ale to nie może dziwić, bo kłopotów w Asturii było więcej. W 2006 roku do klubu wszedł nowy właściciel, który jednak okazał się oszustem. Zostawił długi, nie płacił właściwie za nic, a potem zniknął. Klub zmagał się z tym przez lata i trwał głównie siłą wspólnoty.
Aż do 2012 roku, gdy problemy go przerosły. Znów pojawiło się widmo upadku.
W Oviedo wpadli na pomysł, by wypuścić akcje klubu. Zachęcano fanów do kupna. Potrzeba było niemal dwóch milionów euro, by po prostu przetrwać. Czterech żeby mieć dodatkowy czas na spokojne uporządkowanie spraw finansowych i organizacyjnych. Akcja okazała się ogromnym sukcesem. Na pomoc rzucili się byli wychowankowie. Cazorla, Mata, również Michu i kilku innych. Sami wpłacili spore pieniądze, zachęcali do tego innych. I faktycznie, w całej Hiszpanii głośno było o walce Oviedo o byt. Pakiet akcji kupił nawet… Real Madryt (który przed sezonem 2012/13 zagrał też mecz towarzyski na stadionie w Oviedo). Na meczu Barcelony pojawiły się z kolei transparenty wspierające asturyjski klub.
Ale przede wszystkim swoje zrobili fani. Po raz kolejny.
– Kibice to najlepsza część tego klubu. Nigdy nie przestają mnie zadziwiać – mówił potem Michu. Cazorla też wypowiadał się w podobnym tonie. Ostatecznie akcje klubu kupiło ponad 20000 osób, w tym… Carlos Slim, wówczas najbogatszy człowiek świata, który ostatecznie zgromadził w swoich rękach ponad 30% akcji, a potem ten pakiet nieco jeszcze powiększył, choć większościowym udziałowcem zostali fani – zgromadzili ponad 40% akcji.
Oviedo przetrwało.
Dwa lata później w Realu świętowano awans do Segunda División. Od tamtego czasu klub uporządkował finanse i ustabilizował się, również sportowo. Bo przede wszystkim nie spadł z ligi, choć przez lata nie walczył też realnie o awans. Dopiero w zeszłym sezonie po raz pierwszy od lat znaleźli się w barażach i mogli marzyć. Pokiereszowana drużyna wyszła na prostą.
A stało się to akurat, kiedy wrócił tam wychowanek. Też pokiereszowany.
“Niczego nie chcę”
– Po prostu staram się cieszyć tym, co zostało z mojej kariery, wiedząc, że jestem blisko jej końca – mówił Cazorla jakiś czas temu. Choć ten koniec, biorąc pod uwagę jego historię, i tak mocno przeciąga. Ale nie ma się co temu dziwić, skoro robi to w dużej mierze za sprawą miłości. Miłości do klubu, w którym się wychował.
Trafił tam w roku 1996, jako 11-latek. Został kolejnych siedem lat. To Los Azules w dużej mierze zawdzięcza to, jakim piłkarzem się stał. Choć nigdy nie zagrał tam w seniorach… aż do 2023 roku. Wrócił po dwóch dekadach. Wrócił, bo chciał. Bo czuł potrzebę. Bo czuł, że jeszcze może pomóc. Choć w Oviedo mieli swoje wątpliwości. Nie co do klasy sportowej Santiego, w tę nikt tam nie wątpił. Raczej chodziło o to, co oni mogą mu dać.
Agustin Lleida, dyrektor sportowy klubu, opisywał to potem tak:
– Wiedzieliśmy, że chce tu przyjść. Zaaranżowaliśmy rozmowę wideo i cały czas przed nią spędziłem, zastanawiając się, jak to zrobić, by być w stanie zaoferować mu odpowiedni kontrakt, jakie mamy opcje. W końcu byłem gotowy: pensja, procent od sprzedanych koszulek, inne bonusy. Patrzyłem jednak na to i czułem się źle, widząc, jak niska jest pensja. Gdy się połączyliśmy, powiedziałem: „Słuchaj, mam tę propozycję, ale…”.
W tym momencie Cazorla mu przerwał. Nie połączył się bowiem, żeby cokolwiek negocjować, nie chciał słuchać propozycji. Powiedział:
– Niczego nie chcę. Noszenie tej koszulki to wystarczające wynagrodzenie.

Ostatecznie pieniądze musiał dostać, takie są przepisy. Wziął jednak minimalne wynagrodzenie (ok. 90 tysięcy euro za sezon), zrzekł się wszystkich praw do wizerunku poza procentem od sprzedaży koszulek, ale poprosił, by ten… przekazywać na rzecz akademii. Chciał bowiem, by w Oviedo znów pojawiły się talenty takie, jak przed laty, jakim był on sam. I to tyle. Negocjacji nie było. Cazorla chciał wrócić, więc wrócił.
– Są marzenia, które mogą trwać wiecznie albo stać się prawdą. Nasze, drogi Santi, było takie, byś skończył u nas karierę, choć życzylibyśmy sobie, by nigdy się nie kończyła. Skorzystałeś z tej wspaniałej okazji, by tu wrócić i pomóc nam pisać historię – można było przeczytać w oficjalnym komunikacie klubu. I sam Cazorla też podkreślał: nie wraca do Oviedo odcinać kuponów z powodu swojego statusu w tym mieście. Chciał być ważną postacią na boisku i w szatni, pomóc swojemu klubowi w awansie do Primera. Wprowadzić go tam, gdzie – jego zdaniem – jest miejsce Los Azules.
Nie udało się.
A przynajmniej nie w pierwszym sezonie. Cazorla, owszem, przyłożył się do tego, że Oviedo po wielu latach w ogóle o Primera División grało. Ba, piłkarze Realu doszli nawet do finału play-offów. Ba, wygrali pierwszy mecz z Espanyolem! Ale w rewanżu w kilka minut stracili wypracowaną na własnym boisku przewagę i strat już nie zdołali odrobić. Odpadli, a to zawodnicy z Katalonii wrócili do hiszpańskiej ekstraklasy.
– Za bardzo polegaliśmy wtedy na wyniku. Zabrakło nam doświadczenia i charakteru. Nie potrafiliśmy przeciwstawić się świetnym rywalom – mówił potem Cazorla. Ale dodawał, że wierzy, że zespół od tamtego czasu dojrzał i tym razem będzie inaczej.
Tym razem, bo rok później Real Oviedo znów jest o jeden mecz o La Ligi.
Druga szansa
CD Mirandes – walczące o pierwszy, historyczny awans do La Ligi – było w pierwszym meczu lepsze. I zasłużenie wygrało 1:0, choć Real Oviedo mógł wyrównać, bo miał karnego, którego jednak nie udało się zamienić na bramkę. Cazorla to wszystko obserwował jako widz, uraz nie pozwolił mu wystąpić w tak ważnym spotkaniu. Przed rewanżem nie ma już jednak mowy o jakimkolwiek odpuszczaniu.
– To będzie najbardziej wyjątkowy mecz w mojej karierze. Przeszedłem przez wiele takich spotkań, ale przez to, co czuję wobec tego klubu, jest to coś zupełnie innego. Czy zagram? Na pewno. Teraz trzeba ryzykować. Musimy się zjednoczyć. Chcę być w jak najlepszej dyspozycji – mówił. A fani Los Azules z pewnością liczą na to, że na boisku faktycznie się pojawi, bo to gość, który zawsze jest gotów zrobić różnicę – tak, jak rundę wcześniej, z Almerią.
O tamtym golu powiedział, że należy on do ludzi. Że nie jest jego, że to coś, co podarował fanom, bo im bardziej drużyna cierpiała, tym bardziej oni ją wspierali.
Teraz, w tym ostatnim meczu, znów będą mogli to zrobić. Oviedo zagra u siebie. Ma do odrobienia straty z pierwszego spotkania, ale w przeciwieństwie do play-offów sprzed roku – ostatni, decydujący mecz zagrają na swoim obiekcie. Cazorla wierzy, że to zrobi różnicę. Wierzy też trener Paunović, który chciałby wreszcie spłacić pewien dług. Bo w 2001 roku był piłkarzem Realu Oviedo, wraz z tą drużyną spadał z La Liga. Teraz – po 24 latach – mógłby ją tam przywrócić.
I dla niego, i dla Cazorli liczy się jednak najbardziej to, co z tego awansu może wyniknąć.
– Chcemy uczynić kibiców szczęśliwymi. To najpiękniejsza rzecz, ważniejsza nawet niż moje uczucia dla klubu. Ta ekscytacja przenika do mojego codziennego życia, każdy prosi mnie, żeby udało się awansować. Czujesz, że jesteś im coś winien, chcesz sprostać oczekiwaniom. Cieszę się tym tygodniem [przed rewanżem], bo to przywilej. Oczywiście, że to sporo presji, ale tej dobrej. Walczymy przecież o swoje marzenie. Podejdziemy do tego na spokojnie, świadomi celu – mówił Cazorla.
Dla niego to być może ostatni mecz w karierze.
Być może, bo sam nie wie, co będzie dalej. Nie rozpatruje scenariuszy na „po awansie” albo „po porażce”. Rok temu też tego nie robił, kontrakt ostatecznie przedłużył i choć gra mniej więcej 50% możliwych minut, to jest dla klubu niezwykle ważny. Jeśli będzie czuć, że nadal może coś dać na boisku (bo w szatni na pewno), nawet w La Lidze, to zaoferuje się klubowi i do Realu będzie należeć ostateczna decyzja. Jeśli nie – zakończy karierę. Tak do tego podchodzi. Obecnie żyje z dnia na dzień, po prostu.
Niby są plotki o tym, że mógłby dołączyć do sztabu trenerskiego Mikela Artety w Arsenalu. Ale on sam o tym nie myśli, przynajmniej nie w tej chwili. Teraz liczy się jedno. Wygrać z Mirandes. Awansować do Primera División. Dać tę radość sobie i fanom. A przy okazji pozwolić Realowi Oviedo świętować stulecie swojego istnienia – w marcu przyszłego roku – w najwyższej lidze.
Byłby to piękny moment. Przecież jeszcze nieco ponad dekadę temu nie można było być pewnym, że klub przetrwa. Kilka lat później Santi Cazorla nie wiedział, czy wróci kiedykolwiek na boisko. A teraz z opaską kapitana na ręce może wprowadzić Real Oviedo do La Ligi.
Czy mu się uda – przekonamy się dzisiaj o 21:00.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix