Reklama

Miał być większy od Nadala. Mozart tenisa już więcej nie zagra

Sebastian Warzecha

30 maja 2025, 18:34 • 9 min czytania 2 komentarze

Miał talent większy od Rafy Nadala. Tak mówili wszyscy, którzy obu tych tenisistów widzieli na korcie w ich juniorskich latach. Przewidywano, że stanie się kolejnym francuskim mistrzem wielkoszlemowym. 23 lata po debiucie w tourze stał się zamiast dowodem na to, że czysty talent to nie wszystko. Richard Gasquet nigdy nie zagrał nawet w finale turnieju tej rangi, choć w tenisowym świecie i tak zostanie zapamiętany. Bo grał pięknie, może nawet najpiękniej na świecie.

Miał być większy od Nadala. Mozart tenisa już więcej nie zagra

Richard Gasquet skończył karierę. Grał pięknie, ale… niewystarczająco dobrze

Pożegnał się wczoraj, na swoim terenie. W drugiej rundzie, ale na największym korcie i przy pełnych trybunach. A to zawsze coś. Richard Gasquet może nigdy nie spełnił w pełni pokładanych w nim nadziei, ale francuskiej publice i tak zapewnił wiele wspaniałych wspomnień. I to one po nim zostaną.

Reklama

Wielkie oczekiwania

Miał cztery lata, gdy zaczął grać w tenisa z ojcem. Warunki do rozwoju? Idealne. Rodzice co prawda z zawodu byli nauczycielami biologii, ale prowadzili lokalny klub tenisowy. Niedługo potem wypatrzył go Pierre Barthes, były numer dziewięć światowego rankingu. Już samo to pokazywało, że Richard ma wielki talent. Ba, ogromny, można by rzec. Jako dziewięciolatek wylądował przez niego na okładce francuskiego magazynu „Tennis”.

Richard Gasquet

Dziewięcioletni Richard Gasquet na okładce magazynu „Tennis”.

Redaktorzy pisma przewidywali, że to przyszły mistrz. I oczywiście, nie byli w tych głosach osamotnieni. Gasquet przez wszystkie lata juniorskie przechodził szybciej, niż mógł. Jako dwunastolatek ogrywał starszych o dwa lata kolegów. Miał 16 lat i 3 miesiące, gdy wśród juniorów został liderem światowego rankingu.

Dokonał tego po fantastycznym sezonie. Doszedł wówczas do półfinału juniorskiego Australian Open, a potem wygrał na własnych kortach, w Paryżu, i w Nowym Jorku. Wimbledon opuścił i pewnie tylko dlatego nie osiągnął tam żadnych sukcesów. W tym samym roku zadebiutował też w Szlemie wśród seniorów – w Paryżu, rzecz jasna. Odpadł w pierwszej rundzie, ale urwał seta późniejszemu mistrzowi, Alberto Coście.

I znów, wszyscy mówili: talent, czysty talent.

Mozart na korcie

Tenis miał swojego „Maestro” i tym był Roger Federer, który piękno swojej gry łączył przez lata z wielkimi sukcesami. Gasquet został „Mozartem”, a ten pseudonim nadano mu, gdy miał zaledwie piętnaście lat. Nie dziwi więc, że to akurat do postaci wielkiego kompozytora się odwołano, bo ten przecież też zachwycał od kiedy tylko był dzieckiem. A Richard te zachwyty też budził niezmiennie.

Jego gra nawiązywała zresztą do klasyków. Momentami wyglądał, jak wyjęty z wcześniejszych dekad, jakby miał grać nie rakietami nowych generacji, a tymi starymi, z drewnianą ramą. Jego jednoręczny backhand był najbliższy formą temu, jaki grano przed laty, a w świecie, w którym było ich coraz mniej – to musiało zachwycać. Nawet Federer powiedział kiedyś, że uwielbia oglądać Richarda na korcie.

Z drugiej strony – ten backhand często utrudniał Francuzowi życie.

Zamach był obszerny. Generowana moc – niekoniecznie przesadnie duża, raczej siłą tego zagrania były generowane kierunki, kąty. Choć backhand Richarda był piękny, to na pewno gorszy od fenomenalnego backhandu Stana Wawrinki czy niesamowicie różnorodnego pod każdym względem uderzenia Federera. Gasquet również potrafił zagrać z niego niemal w każdym kierunku, niezależnie od miejsca, z którego odgrywał. Ale a to brakowało siły, a to zbierał się do niego minimalnie zbyt długo. I bywało, że tracił przez to punkty. Piękno jego gry nie zawsze równało się po prostu skuteczności.

Richard Gasquet

Gasquet odgrywa swój firmowy backhand w ostatnim zawodowym meczu. Fot. Newspix

Brakowało też pewnego ofensywnego zacięcia. Stylowo uderzał bowiem może tak, jak najwięksi przed laty. Ale nie biegał do siatki, raczej wolał wyrabiać kilometry za linią końcową. I to też często kosztowało go punkty, zwłaszcza z tenisistami tak ofensywnymi jak Roger Federer, bo Richard defensywnie nie był tak fantastycznym graczem jak Andy Murray czy Rafa Nadal, brakowało mu eksplozywności, by skontrować najlepsze zagrania rywali.

Stąd jego bilans z największymi jest fatalny. Z Federerem: 2-19. Z Nadalem: 1-18. Z Djokoviciem 1-14. Urwać kilka meczów był w stanie Murrayowi i ich rywalizacja skończyła się na wyniku 4-9. Przez lata Gasquet był tenisistą na poziomie czołowej „10” w rankingu ATP. Ale już piątka była dla niego marzeniem, którego nigdy nie dogonił – najwyżej w karierze zajmował siódme miejsce.

Lecz jak pięknie przy tym grał! Każdy sport ma w końcu zawodników, którzy zapadali w pamięć nie przez wyniki, a to, jak wyglądali, gdy wychodzili na boisko, parkiet czy kort.

Gasquet już na zawsze zostanie jednym z nich.

Rafa odjechał

W młodzieńczych latach często porównywano Richarda do Rafy. Tak, tego Rafy. Obu dzieli tylko kilkanaście dni, są z jednego rocznika, często rywalizowali w młodzieżowych kategoriach. Gasquet miał wtedy większy talent. Był lepszym z tej dwójki, choć minimalnie. Zresztą po latach odświeżył sobie tamte wspomnienia.

Na YouTubie znalazł bowiem klip zatytułowany „Rafa Nadal 13 Years Old” i tak się złożyło, że przedstawiano na nim akurat mecz Nadala z Gasquetem. Sam Francuz opowiadał kiedyś o tym, jak pierwszy raz włączył ten filmik.

Ludzie rozmawiali o tym wideo, gdzie grałem z Rafą. Włączyłem i zobaczyłem, że z nim wygrywałem. Czasem w to nie wierzę. Graliśmy wtedy w Tarbes, jednym z największych turniejów dla dzieci poniżej 14 lat. Wtedy jeszcze go nie znałem, mieliśmy po 13 lat. Ale już wówczas walczył i niesamowicie dużo biegał. Pamiętam, że wygrałem decydującego seta 6:4 i powiedziałem tacie, że to wielki wojownik – wspominał Gasquet.

Dodawał też, że dobrze jest wygrać mecz jako junior, ale jeszcze lepiej, gdy jest się zawodowcem. Wiedział, co mówi. Rafę pokonał w seniorskiej karierze tylko raz… i to w Challengerze, więc na przykład na stronie ATP tego zwycięstwa oficjalnie się nie wlicza, bo nie nastąpiło w głównym Tourze. To był ich pierwszy seniorski mecz, w roku 2003. Potem Francuz nie triumfował już ani razu.

Rafa finalnie okazał się tym większym. I to zdecydowanie.

Perfekcyjny koniec

Również na Roland Garros, którym Rafa zawładnął na niemal dwie dekady. O ile dawno temu to Richardowi wróżono tam zwycięstwa, o tyle potem nikt nie mógł równać się na tych kortach z tym długowłosym gościem z Majorki. Hiszpan jednak nie zapomniał o dawnym rywalu, nawet jeśli pod kątem sukcesów odjechał mu na lata świetlne. I gdy ten wczoraj kończył karierę, pożegnał go w social mediach.

Odkąd byliśmy dziećmi, dzieliliśmy wiele wspólnych chwil, na i poza kortem. Setki turniejów, miast, meczów. Przez całą twoją wspaniałą karierę, twój talent był uznany dookoła świata. Jestem szczęśliwy, że mogłeś powiedzieć tenisowi „żegnaj” w tak specjalnym miejscu jak Roland Garros. Życzę ci wszystkiego najlepszego – napisał Rafa.

Gasquet się z nim zgodził. Już przed turniejem mówił, że nie ma dla niego piękniejszego miejsca i że ma z Roland Garros – gdzie pojawił się po raz 22. – wiele pięknych wspomnień. Zresztą dwukrotnie był tam mistrzem – raz wśród juniorów, a raz w mikście, w 2004 roku (to jego jedyny seniorski tytuł wielkoszlemowy, w jakiejkolwiek konkurencji). Dlatego pożegnanie właśnie w Paryżu, na francuskiej mączce, było jego marzeniem. I spełnił je, w dodatku w znakomitych okolicznościach „przyrody”.

Nie mogłem marzyć o czymś więcej, niż mecz na tym korcie [Philippe’a Chatriera, głównym obiekcie Roland Garros – przyp. red.], przeciwko liderowi rankingu. Oczywiście, że chciałbym wygrać, jednak nie jest już łatwo rywalizować mi z kimś takim jak Jannik Sinner. Ale skończyć karierę tu, przy zapełnionych trybunach i z francuskimi kibicami… Tak, to dla mnie coś perfekcyjnego – mówił.

Fani faktycznie zapełnili kort. I oddali w pewien sposób hołd jednemu ze swoich najlepszych graczy. Ale też zawodnikowi niespełnionemu, który nigdy nie zdołał wykorzystać swojego talentu i udowodnił – nie on pierwszy i nie ostatni – że to, co w juniorach nie zawsze przekłada się na rywalizację seniorską.

A przy okazji odszedł jako trzeci z nowych „Czterech muszkieterów”. I jako trzeci z nich nie dokonał tego, czego po nim oczekiwano.

Z czterech został jeden

Czterej muszkieterowie – poza tym, że z książki Dumasa – wzięli się od wielkich francuskich tenisistów sprzed lat. Prawdziwych mistrzów, regularnie wygrywających (choć na długo przed profesjonalizacją tenisa) najważniejsze turnieje, w tym Puchar Davisa, ceniony nad Sekwaną. Jean Borotra, Jacques Brugnon, Henri Cochet i René Lacoste zapisali się w historii francuskiego tenisa na zawsze. A ten ostatni w pewnym sensie do dziś jest w niej obecny.

Era open? Tu francuskich sukcesów zabrakło. Przynajmniej u mężczyzn, bo u kobiet swoje dołożyły Mary Pierce, Amelie Mauresmo czy Marion Bartoli, zdobywając łącznie pięć tytułów tej rangi. Po stronie ATP mistrza mają jednego, sprzed 42 lat. Był nim Yannick Noah, który triumfował w Paryżu. A potem nikt mu nie dorównał.

CZYTAJ TEŻ: JAK YANNICK NOAH NIE CHCIAŁ BYĆ CZŁOWIEKIEM Z LODU

Nie dziwi, że gdy pojawiło się niezwykle utalentowane pokolenie, złożone (nie tylko, ale głównie) z czterech tenisistów, ochrzczono ich z miejsca nowymi „Czterema Muszkieterami”.

Był w tym gronie Jo-Wilfried Tsonga. Niezwykle mocno uderzający piłkę, świetny technicznie i wybiegany. Finalista Australian Open z 2008 roku, przegrał wtedy z Novakiem Djokoviciem. To on był najbliżej Szlema z całej czwórki. Ale go nie zdobył. Był Gilles Simon. Bardziej defensywny, ale świetny w kontrataku, przy tym naprawdę pomysłowy na korcie. W Szlemie nigdy nie wyszedł poza ćwierćfinał. Był (i jest, jako jedyny) Gael Monfils, piekielnie atletyczny, szybki i utalentowany, w 2004 roku mistrz trzech z czterech juniorskich turniejów wielkoszlemowych. W seniorskim tourze – co najwyżej półfinalista, dwukrotny.

Richard Gasquet

Richard Gasquet w stroju reprezentacji. Przed nim Gael Monfils, z tyłu Jo-Wilfried Tsonga. Fot. Newspix

No i wreszcie Richard Gasquet. Ten, który dopiero co skończył karierę. Trzykrotnie w wielkoszlemowych półfinałach. W 2007 i 2015 roku na Wimbledonie, a w 2013 na US Open. Kolejna ofiara czasów Wielkiej Trójki. Bo na Wimbledonie 2007 przegrał w trzech setach z Federerem. Osiem lat później – w tym samym miejscu – nie urwał seta Novakowi Djokoviciowi. A gdy raz doszedł do półfinału US Open, to również bez straty seta ograł go Rafa Nadal.

W takich czasach po prostu nie sposób było się przedrzeć do wielkoszlemowego finału bez choćby odrobiny szczęścia czy rozegrania perfekcyjnego meczu, często wręcz jedynego takiego w karierze. Dokonało tego tylko kilku gości, a i oni w pojedynczych turniejach. Regularnie z Hiszpanem, Szwajcarem i Serbem rywalizował na ich poziomie tylko Andy Murray. Rzadziej – Stan Wawrinka. A potem zdarzali się Juan Martin del Potro czy Marin Cilić. Gasquet nigdy do tego grona nie dołączył.

I jako trzeci z Czterech Muszkieterów odszedł niespełniony. Monfils też zapewne wkrótce zakończy karierę. Wielka generacja francuskiego tenisa nie okazała się tak wielką, jak Francuzi by tego chcieli. Choć swoje do historii dyscypliny dołożyli – choćby wygranym w 2017 roku Pucharem Davisa. Razem wygrali też 61 turniejów rangi ATP. A to całkiem niezły wynik.

Dlatego można zakładać, że Francuzi jeszcze za nimi zatęsknią. I będą długo wspominać finał Australian Open 2008, wielkie mecze Gillesa Simona, wspaniałe akcje Gaela Monfilsa i najpiękniejsze backhandy Richarda Gasqueta.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

2 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama