Przez 35 lat opisywał każde Roland Garros i wiele innych tenisowych turniejów. Od 1991 roku współpracował z „New York Timesem”, jednak dwa lata temu zrezygnował z tej pracy, by na stałe skupić się na pisaniu książek. Zaczął od biografii Rogera Federera, teraz z kolei doszła do tego kolejna pozycja, opowiadająca o Rafie Nadalu. Z Christopherem Clareyem rozmawiamy o tym, jak wielkim tenisistą byłby Rafa nawet bez mączki, jak nie zanudzić czytelnika opisami kolejnych meczów, czy też o tym, dlaczego Wielka Trójka stworzyła najwspanialszą rywalizację w dziejach tenisa. Nie mogło też, co naturalne, zabraknąć wątku Igi Świątek, o której Clarey mówi wprost: „czuć sporo lęku”.
![„Nadal nigdy nie mówił o rekordach”. Christopher Clarey o tenisowych gigantach [WYWIAD]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/05/christopher-clarey-nadal.jpg)
Rafa Nadal, Roger Federer i książki. Christopher Clarey o gigantach tenisa
SEBASTIAN WARZECHA: Jak pisze się książkę o kimś, kogo doskonale znamy, a przynajmniej tak się nam wydaje? Rogera Federera i Rafę Nadala oglądaliśmy na ekranach telewizorów przez 20 lat. Co można jeszcze o nich napisać?
CHRISTOPHER CLAREY: Opisywałem wydarzenia sportowe – nie tylko tenis – przez naprawdę długi czas i wywołało to u mnie fascynację tym, jak ludzie dochodzą do miejsca, w którym ostatecznie się znaleźli. Jak tego dokonali? Skąd wzięła się ta mieszanka talentu, szczęścia i różnych wpływów, która im na to pozwoliła? I choć przez lata opisywałem momenty z karier Rogera i Rafy, kolejne mecze, kolejne Szlemy, to i tak dowiedziałem się niesamowicie wiele z tej podróży do przeszłości, ich początków.
W każdej takiej historii jest coś wyjątkowego. Te książki też są różne. Ta o Rogerze jest chronologiczna, o jego rozwoju. O Rafie piszę przez pryzmat Roland Garros i mączki. W obu przypadkach chciałem zrozumieć, jak stali się sobą, jak dokonali tego wszystkiego. A potem to opisać. Chciałem, żeby zostało to już na dobre, bo w naszym społeczeństwie wszystko dzieje się niezwykle szybko. Zaskoczyło mnie, ilu reporterów, z którymi rozmawiałem przy okazji książki o Rogerze, nie miało świadomości, jaki Federer był za młodu. Albo o tym nigdy nie wiedzieli, albo zapomnieli. Myślę, że ten powrót do przeszłości i posiadanie obrazu całej historii, daje jej pewną moc i czyni ją zrozumiałą.
Gdy piszesz książkę o wielkich sportowcach, w pewnym momencie musisz się zanurzyć w mecze, finały, całe turnieje. A więc coś, co wszyscy widzieli. Jak to opisać, by najzwyczajniej w świecie nie było nudne?
(śmiech) Ty mi odpowiedz! Czytałeś te książki, więc powiedz, czy mi się udało. Ja tak naprawdę nie wiem. Mam nadzieję, że nie jest nudne. Moje odczucia są takie, że jeśli coś wydaje się świeże dla piszącego to dziennikarza, to jest to dobry znak, bo pomaga ci utrzymać tę świeżość dla czytelnika. Myślę, że dużo dało mi to, że na potrzeby tej książki wróciłem do wielu tych meczów i obejrzałem je ponownie. Nie patrzyłem tylko na notatki czy teksty, które napisałem przez lata. Faktycznie oglądałem te mecze. Nie wszystkie, oczywiście, ale myślę, że około 25 do książki o Rogerze i około 20 do książki o Rafie. Zorientowałem się przy tym, że naprawdę nie pamiętałem z nich zbyt dużo.
Mecze opisujemy często pod presją, w stresie, jak najszybciej. Jest ich w dodatku mnóstwo każdego roku. Dlatego tak interesujące było powrócić do tych spotkań po latach, obejrzeć je ponownie, zwracając uwagę na detale. Bez tego stresu i pisania dostrzegasz inne rzeczy. I to właśnie to, co uderzyło mnie, w czasie tego oglądania, próbowałem przekazać w książce.
Myślę, że obaj wiemy przy tym, że jeśli pisząc o tenisie, będziesz używać za dużo „forehandów i backhandów”, to ludzie zasną przy lekturze. To jest to wyzwanie. W meczu tenisa jest przecież mnóstwo punktów, nie tak jak na przykład w piłce nożnej, gdzie masz dwie-trzy bramki, czasem więcej. Tam są te momenty kluczowe, możesz skupić się na nich. W tenisie musisz wybrać.
Pytanie, jak decydujesz, które punkty są istotne.
Myślę, że to kwestia doświadczenia, rozwijasz tę umiejętność przez długi czas. Tenis to sport, w którym musisz umieć rozróżnić główne „tematy”, wyodrębnić trendy, przebieg spotkania, a nawet to, jak działają osobowości zawodników. A przy tym nie możesz, opisując meczu, podawać zbyt wielu detali. Nie wydawało mi się jednak możliwe, by napisać o karierze Rafy i nie wspomnieć finału Australian Open z 2012 roku i backhandu, którym nie trafił w otwarty kort. Podobnie jak niemożliwe jest napisać o Rogerze i nie poruszyć tematu Wimbledonu 2019, gdzie miał dwie piłki meczowe przy swoim podaniu, nie wykorzystał ich i przegrał. Są takie punkty, o których po prostu musisz napisać. Jeśli jesteś uczciwy wobec karier tych gości, to wspomnisz i o tych meczach oraz punktach, które wygrali, i o tych, które przegrali. Wszystko rozstrzyga się w tym, jak dobrze to zrobisz.

Christopher Clarey na głównym korcie French Open. Fot. Christopher Clarey
Trudno jest nie pisać o Rogerze czy Rafie jak o tenisowych bogach? W końcu to właśnie tak często byli przedstawiani.
To interesujące, bo i Roger, i Rafa są niezwykli pod tym względem, że przez naprawdę długi czas znajdowali się w świetle reflektorów. Dla obu to właściwie 20 lat ciągłej uwagi mediów. I w tym czasie nie było wokół nich żadnych dużych skandali. Wielu topowych sportowców w końcu w coś się wplątuje i niszczy swój wizerunek. A ci goście pozostali „czyści”. Stąd też istnieje trochę ryzyka, że wiedząc o tym, nie dostrzeżesz pełni ich postaci.
Osobiście mam niesamowicie wiele szacunku wobec tego, jak obaj prowadzili swoje kariery. Wiem, jak trudno może być niemal codziennie mierzyć się z uwagą fanów czy mediów przez tak długi czas. A oni sobie z tym poradzili. Przy tym jednak, oczywiście, nie chcesz, by z książki wyszło coś w rodzaju oficjalnego oświadczenia działu PR. Myślę, że sposobem na uniknięcie tego, jest zanurkować głęboko w detalach, rozmawiać z osobami, które znały bohatera i mogą go zarówno chwalić, jak i krytykować. Zebrać tak dużo różnych głosów, perspektyw, jak tylko się da.
To wszystko nie zmienia faktu, że ci goście – przyznajmy uczciwie – nie są czarnymi charakterami. Gdy zacząłem pisać książkę o Rogerze, poszedłem na spotkanie z kilkoma wydawcami i wielu mówiło mi: „O nie, nie Federer. Gdzie są jakieś kontrowersje? Gdzie tu jakaś historia? Tu nie ma napięcia”. Powiedziałem im, że jest tam bardzo dużo historii o jego osobistej drodze, demonach, które musiał pokonać, by tak długo utrzymać się na najwyższym poziomie. Ta książka jest dowodem na to, że można opowiadać takie historie o pozytywnych bohaterach tak, by były przekonujące. Podobnie jest w przypadku Rafy.
Kilka dni temu miałem refleksję dotyczącą Igi Świątek, która – mimo ostatnich wyników – powtarza, że jest szczęśliwa i że podoba jej się jej jakość życia. Pomyślałem wtedy, że często zapominamy, że najlepsi sportowcy to nie tylko osoby, które wychodzą na kort, ale też ludzie. Czy dla ciebie ważne było pokazanie właśnie tej ludzkiej strony?
Tak. Myślę, że to co powiedziałeś o Idze, jest interesujące, bo zarówno Roger, jak i Rafa, byli bardzo skupieni na szczęściu. Wielu sportowców na najwyższym poziomie, tak sądzę, jest bardziej zainteresowanych swoimi występami, maksymalizacją umiejętności. Roger i Rafa nastawiali się na szczęście i w pewien sposób był to zapewne klucz do ich długowieczności.
U Igi możesz teraz momentami wyczuć dużo napięcia na korcie. Nie miałem okazji przebywać blisko niej w ostatnich latach, odkąd opuściłem „New York Times”, ale wcześniej poznałem ją jako osobę. To złożona osobowość, bardzo wrażliwa, ze sporą inteligencją. Myślę, że dziś – biorąc pod uwagę to napięcie – próbuje odnaleźć ten balans, którego potrzebuje, oczyścić głowę i grać swój najlepszy tenis. Roger i Rafa mówili mi i innym dziennikarzom, jak istotne to dla nich było. Roger robił to, rzucając się w ten wir touru, ale też z niego wychodząc. Na przykład nie korzystał z hoteli dla zawodników, nie chciał być w miejscu, w którym przez 24 godziny na dobę myśli się o tenisie. Chciał odpocząć, by potem wyjść na kort z pełną energią. Więc gdy potrzebował przerwy, to ją robił. Myślę, że przez lata rozwinął mnóstwo świadomości samego siebie.
Rafa z kolei miał Majorkę. Tam traktowano go normalnie, ludzie nie widzieli go jak „boga”, gdy wracał do Manacor czy Porto Cristo. Miał miejsce, do którego mógł uciec. Ale też ustalał odpowiednio swoje cele, perspektywę. Nigdy nie wchodził w dyskusję o rekordach czy kolejnych wygranych. Czuł, że gdyby rzucił się w pogoń za liczbami, to uczyniłoby go to – i to on sam użył tego słowa – nieszczęśliwym. Może Iga przez własne rozumienie ich karier, uświadomiła sobie, że to szczęście jest istotne? Może to dla niej wyzwanie? Przekonamy się.
Ciekawe jest dla mnie to, co powiedziałeś o Rafie – że nigdy nie skupiał się na pobijaniu rekordów. Bo każdy z tych mistrzów z Wielkiej Trójki był nieco inny w swoim podejściu. Ale wyróżniał się Novak Djoković, który wprost mówi, że rekordy go motywują, a wyniki Rogera i Rafy traktuje jak wyzwanie.
To prawda. Novak grał z Rafą po raz pierwszy na Roland Garros 2006. Zszedł wtedy z kortu z urazem [przy wyniku 2:0 w setach dla Nadala – przyp. red.], a potem od razu mówił, że Rafę można tam pokonać. Nie ma opcji, że Rafa powiedziałby coś takiego. To nie jego postępowanie. Jednak Novaka wychowano inaczej i czuł się bardziej komfortowo z tak bezpośrednimi deklaracjami o swoich planach. To pozwoliło mu zmieniać je później w czyny. A Roger? Myślę, że jego napędzało to, co na zewnątrz. W tym sensie, że kochał to pewne połączenie ze wszystkim co dookoła. Ale potrzebował, by było to płynne, gładkie, bez tarć, choć jestem przekonany, że wewnątrz niego było tych tarć sporo.
Wracając do Rafy – jego motywacja pochodziła z wewnątrz. W tym sensie, że rywalami Novaka byli Roger i Rafa, dla Rogera byli to Rafa i Novak, a sam Rafa miał trzech wielkich rywali – Rogera, Novaka i siebie. On zawsze skupiał się na tej codziennej poprawie, stawaniu się lepszym. Każdy mecz, jaki rozgrywał, nie dotyczył tylko wyniku i rywala, ale też tego, jak on sam czuł się na korcie i co był w stanie zrobić. To było dla niego bardzo ważne i to nim kierowało. Myślę, że to ważna część tego, jak doszedł do czternastu tytułów [na Roland Garros]. To przecież szalona liczba!
Pamiętasz porażkę Rafy z Robinem Soderlingiem w 2009 roku? Jakie wrażenie wywarła wtedy w Paryżu?
To było jak trzęsienie ziemi. Zakłócono naturalną kolej rzeczy. Wydawało się przecież, że jego wygrana w Paryżu jest nieunikniona, jak wschód czy zachód słońca. Oczywiście, wszyscy wiedzieli, że kiedyś się to skończy, ale wtedy… Rafa miał naprawdę dobry sezon, a przed meczem jeszcze nie wiedzieliśmy, że walczył z bólem. Przez trzy poprzednie rundy French Open też przeszedł gładko, ograł między innymi Lleytona Hewitta w trzech setach [6:1, 6:3, 6:1]. To już nie był ten wielki Lleyton, ale wciąż był dobrym graczem. Patrzyłeś na ten wynik i byłeś przekonany, że wszystko u Rafy w porządku.
Pamiętam, że siedziałem wtedy w centrum prasowym, jak wielu innych dziennikarzy. Tworzyliśmy swoje materiały, mieliśmy historie do opisania. Mecz Rafy oglądaliśmy początkowo na telewizorach, bo przecież nikt nie spodziewał się, że coś się stanie – on do tamtej pory nie został nawet zmuszony do rozegrania na Roland Garros pięciosetówki. Choćby jednej! A tu nagle przegrał trzeciego seta i zrobiło się 1:2. Gdy tylko się to stało, od razu chwyciłem laptopa i zacząłem biec po schodach na trybunę prasową. Historia, którą opisywałem wcześniej? Kogo ona obchodziła! To w meczu Nadala działa się historia. Niezależnie od tego, co jeszcze by się tam stało. Po prostu tam biegłem, wokół mnie było wielu innych dziennikarzy, też biegli z laptopami po schodach, żeby zająć miejsce i móc to obejrzeć.
Nie sądzę, by ktokolwiek przewidywał wtedy tę sensację. Może to nie największa niespodzianka w historii – bo Soderling nie był nieznanym graczem – ale biorąc pod uwagę, co Rafa osiągnął w tym turnieju i jego rezultaty z wcześniejszych rund oraz to, jak łatwo ograł wcześniej Soderlinga w Rzymie [6:1, 6:0], to był to ogromny szok. Cały nastrój był taki, jakby ziemia naprawdę się poruszyła. Tak to odczuwaliśmy.
Wspomniałeś już kilkukrotnie o rekordzie Rafy na Roland Garros. Na nim zresztą oparty jest „Wojownik”, czyli twoja książka. Ale co gdyby na moment te sukcesy wykasować? Wydaje mi się, że często zapominamy o tym, jak wspaniałym graczem jest Rafa i bez mączki. Na koncie ma przecież osiem innych szlemów. Gdzie umieściłbyś go w takiej sytuacji w zestawieniu największych w dziejach?
Masz rację, oczywiście. Andre Agassi, Ivan Lendl i Jimmy Connors – oni wszyscy mają po osiem Szlemów. John McEnroe ma tylko siedem. A wszyscy wiemy, jak ci gracze są traktowani w historii tenisa. Tak więc Rafa nawet bez cegły – i to ważne, by to podkreślać – byłby jednym najlepszych w dziejach. Choć nie w pierwszej trójce czy czwórce.
Osobiście nie wierzę w „najlepszego w historii”, bo męski tenis przeszedł zbyt dużo zmian, również pod kątem tego, za czym „gonili” najlepsi gracze. Przed 1968 rokiem, gdy osobno istniały amatorski i profesjonalny tour, gracze tacy jak Rod Laver, Ken Rosewall czy Pancho Gonzalez nie grali w wielu turniejach wielkoszlemowych, bo po prostu nie mogli tego zrobić. Trudno tu o porównania. Niemniej – Rafa z pewnością, nawet bez mączki, byłby dziewiąty, może dziesiąty na liście najlepszych w historii. Myślę też, że przez lata bardzo się na innych nawierzchniach poprawił, przystosował do szybszych kortów. Gdy dodamy do jego wyników mączkę, to w tych rankingach najlepszych w dziejach staje się graczem o stratosferycznym zasięgu.
Zwłaszcza w Paryżu. Jego rekord, tak się zdaje, nie będzie pobity przez dekady. Dlatego to o nim głównie piszesz?
Rafa już 15 lat temu napisał bardzo dobrą autobiografię, we współpracy z Johnem Carlinem. Wiem też, że będzie tworzyć dokument dla Netflixa. Chciałem więc użyć swoich mocnych stron – a mieszkam we Francji od dawna, moja żona jest Francuzką, opisywałem każde Roland Garros przez ostatnich 35 lat. I po prostu czuję, że gdybyśmy spotkali się za 25 lat i rozmawiali wtedy o Rafie, to mówilibyśmy przede wszystkim o tych 14 Roland Garros. Więc moim celem było, by jeśli ktoś za te ćwierć wieku zapyta: „Jak on to zrobił? Jak to było możliwe?”, to mógł o tym przeczytać w opowieści tak dokładnej, jak tylko się da. Bo myślę, że ludzie będą się nad tym zastanawiać.
Kiedy pisałeś „Maestro”, o Rogerze Federerze, pojawiały się w tej opowieści też historie Rafy i Novaka. W „Wojowniku” z kolei możemy przeczytać o Rogerze i Novaku. Myślisz, że ta trójka jest już nierozerwalnie ze sobą związana i zawsze będzie opisywana razem?
Myślę, że Rafy i Novaka nie da się już widzieć bez pozostałych zawodników Wielkiej Trójki. Ale Roger miał nieco czasu przed pojawieniem się pozostałej dwójki. Jest w końcu o pięć lat starszy od Rafy, o siedem od Novaka. Choć Nadal był tak utalentowany… Roger doszedł przecież do pozycji lidera rankingu pod koniec 2003 roku, a już w marcu 2004 Rafa pokonał go w Miami w trzech setach, chwilę później grali też przeciwko sobie debla w Indian Wells. Roger miał, oczywiście, znakomite sezony 2004, 2005 i 2006. Ale Rafa był już w jego głowie.
Więc by odpowiedzieć na twoje pytanie – nie, myślę, że nie da się ich oddzielić. Że już zawsze będą traktowani jak grupa. Gdyby Novak zaliczył jeszcze kilka znakomitych lat i wygrał kolejne Szlemy, to może stałby się „osobny” za sprawą tych osiągnięć. Nie sądzę jednak, by miało się to stać, stąd uważam, że będą „razem”. Ale sądzę, że właśnie to sprawia, że tak dobrze się o nich pisze! Rafa powiedział o tym nawet kilka dni temu, na konferencji prasowej w Paryżu – że gdyby było ich tylko dwóch, to w pewnym momencie stałoby się to męczące. Ale ich było trzech, do tego dochodził Andy Murray, dochodził Stan Wawrinka, pojawiał się też na przykład Juan Martin del Potro. To sprawiło, że ta rywalizacja pozostawała interesująca.
W pewnym sensie pokrywa się też to, jak kończyli kariery. Roger zaliczył ostatni wielki sezon – z finałem Wimbledonu – w wieku 38 lat, a kilka miesięcy później walczył już z urazem. Rafa mając 38 lat, skończył karierę, bo ciało finalnie odmówiło mu posłuszeństwa. Novak ma 38 lat teraz i widzimy, że jego organizm coraz częściej zgłasza zastrzeżenia.
To prawda. Nie wiem, czy 38 lat, to będzie nowy „tenisowy numer”. Może tak. Choć gdy zaczynałem opisywać tenis, swój ostatni wielki moment miał Jimmy Connors. On miał w sobie ten rodzaj ognia, który ma i Rafa, walczył o każdy punkt. Pamiętam, że gdy miał 39 lat, to rozegrał ostatni wielki turniej na US Open [doszedł do półfinału – przyp. red.]. Ale od tamtego momentu nikt tego długo nie powtórzył. Agassi grał wiele lat na najwyższym poziomie, ale nie aż tyle. Poza nim kariery kończyły się tuż po trzydziestce. Pete Sampras to dobry przykład, bo on właściwie skończył karierę, gdy miał 31 lat.
Dziś rozwój nauki, lepsza odnowa biologiczna, większy team wokół zawodników, inne podejście i odpowiednie planowanie kariery – to wszystko pozwala przedłużyć okres gry na najwyższym poziomie. Popatrz na Serenę Williams, ona też to osiągnęła. Miała 39 lat, gdy rywalizowała o Szlemy. Myślę, że ta granica przesunęła się o kilka lat. Przekonamy się, jak będzie to wyglądać u kolejnej generacji – choćby Jannika Sinnera i Carlosa Alcaraza – w porównaniu do Nadala, Federera i Djokovicia. Szczególnie tego ostatniego, bo on przetestował wszelkie dostępne opcje odpoczynku i odnowy.
Gdy spojrzymy na historię, zauważymy, że w latach 70. Ken Rosewall był w zaawansowanym wieku w wielkoszlemowych finałach. Z Connorsem grał o tytuł na US Open i miał wtedy 39 lat. Był więc już taki precedens w przeszłości, dotyczący tak „późnych” osiągnięć. Ale potem nikt tego nie powtórzył, aż do tych trzech gości, którym się to udało. Zobaczymy, jak to będzie w przyszłości. Również tej najbliższej, bo uważam, że Novak zawsze jest w stanie zaliczyć kolejny znakomity turniej.
Planujesz napisać książkę i o Novaku? Domknąć w ten sposób swoistą trylogię?
Tak, nawet są odpowiednio dobrane kolory. Książka o Rogerze ma zielony, ta o Rafie jest czerwona, o Novaku pewnie będzie niebieska. Ale nie chcę się spieszyć czy zrobić tego tylko po to, by mieć odhaczone. Pisanie takiej książki – a przecież te o Rafie i Rogerze mają różne formaty, opisują ich inaczej – bardzo męczy. Spędzasz mnóstwo czasu planując, potem też pisząc. Chcę pozostać „świeży” i, gdy już siądę do pisania, czuć się z tym dobrze. Na pewno muszę odnaleźć właściwy format do książki o Novaku. Ale tak, napisanie jej byłoby logiczne, bo – jak powiedziałeś – byłaby to pewna trylogia.

Polskie wydanie książki „Wojownik”
Myślisz, że pod koniec tej ery Wielkiej Trójki – bo został już tylko Novak Djoković, będący stosunkowo blisko końca kariery – tenis zaczyna cierpieć z powodu braku tych wielkich postaci, wspaniałych charakterów?
Wiele zależy tu od Sinnera i Alcaraza, choć – jak mówiliśmy – mieć dwóch wybitnych tenisistów jest świetnie, ale mieć trzech – jeszcze lepiej. Dwóch wystarczy na jakiś czas, ale to za mało, by tworzyć tę wielką, przekonującą narrację wokół rywalizacji. Sinner i Alcaraz na pewno dobrze zaczęli, pomaga, że mają jeszcze Djokovicia, bo grali z nim naprawdę ważne mecze. To wspaniałe dla tenisa, bo nastąpiła swego rodzaju naturalna progresja, z końcówką ery Wielkiej Trójki.
Jednak teraz, jeśli Novak zacznie gasnąć, trzeba będzie zbudować nowe rywalizacje, by wytworzyć zainteresowanie. I u mężczyzn, i u kobiet. Jest na to potencjał, bo Sinner i Alcaraz, szczególnie ten drugi, zdają się przyciągać fanów. Jednak daleka droga do tego, by dotrzeć tam, gdzie była Wielka Trójka. Wiesz, oni robili to przez 15 lat i grali we właściwie wszystkich największych turniejach, zawsze byli obecni. Ludzie dookoła świata wiedzieli, co otrzymają, mogli na to czekać. Do Alcaraza i Sinnera musi ktoś dołączyć. Ale kto to będzie? Czy gracz taki jak Jakub Mensik? Bo nie chcę na razie nawet wspominać Joao Fonseki, który jest na początku tej drogi. To nie w porządku wobec niego i nie jest dobrym dziennikarstwem zrzucać mu za dużo na barki. Ale Mensik wygrał już turniej w Miami i gra świetnie. Jednak to, co przeżyliśmy przez ostatnich 20 lat, było czymś specjalnym. Bo było w pewnym sensie zrównoważone, każdy z nas mógł utożsamić się z którymś zawodnikiem z tej Wielkiej Trójki i czuć pewne powiązanie. Teraz trzeba to na nowo zbudować. Czuję, że kluczem do tego będzie Alcaraz, bo to o nim rozmawiają ludzie dookoła świata. Sinner nie jest tak charyzmatyczny.
W przeszłości jednak wielkie rywalizacje tworzyły się w duetach. Bjoern Borg i John McEnroe, Andre Agassi i Pete Sampras. O tym po latach mówią ludzie, mimo tego że było w tych okresach wielu innych, znakomitych graczy.
Rywalizacja Borga i McEnroe nie trwała długo. Zagrali ze sobą tylko 14 spotkań. Novak i Rafa zagrali ich 60! Z kolei Rafa i Roger 40. Wydaje się mało w porównaniu do 60, ale to równocześnie znacznie więcej niż 14. Poza tym byli McEnroe i Borg, ale do tego też dochodzili Connors czy Lendl. To wszystko był miks graczy, którzy byli częścią tamtej ery. Wszyscy oni byli w stanie ze sobą rywalizować i wygrywać. Do tego dołączali czasem jeszcze ludzie z „zewnątrz”, jak Arthur Ashe czy Guillermo Vilas.
Przed tenisem – wracając do współczesności – przynajmniej w mojej ojczyźnie stoją teraz ciekawe wyzwania. Pojawiły się inne sporty, które zyskują popularność, jak pickleball, mający już miliony graczy. Tenis będzie musiał rywalizować o swoje miejsce i sprawić, by potencjał, jaki posiada, był maksymalnie wykorzystany. Dlatego potrzebuje wielkiej rywalizacji, ale też tego, by reklamować go jako jedność. A w tej chwili jest w nim wiele różnych sił.
Zbliżamy się do końca rozmowy, więc nie mogę nie zapytać o Igę Świątek. Wiemy, że przeżywa obecnie kryzys formy. Myślisz, że „odnajdzie się” w najbliższym czasie czy istnieje ryzyko, że podzieli losy na przykład Naomi Osaki, która od lat nie może powrócić do najlepszej dyspozycji?
Poznałem Igę i jej team kilka lat temu, ale – jak mówiłem – w ostatnich latach nie miałem okazji śledzić jej poczynań z bliska. Nie chcę przesadnie dużo spekulować, ale wiem, jak ważną postacią jest w Polsce. Moje odczucia, gdy oglądam jej grę, są takie, że dużo w niej stresu i da się to wyczuć. Przyspiesza zagrania, często wychodzi „przed siebie”. Próbuje wygrać punkt zbyt szybko i wie, że musi to zmienić, ale może brakuje jej obecnie cierpliwości, by podążać inną ścieżką, poczekać, rozegrać wymianę i dopiero wtedy wygrać punkt. Wygląda to wszystko tak, jakby chodziło bardziej o problemy ze swego rodzaju niepokojem, bo czuję sporo tego lęku, gdy oglądam ją obecnie na korcie.
Myślę, że musi też pracować nad serwisem, bo on wciąż pozostaje w fazie projektu. Podejrzewam, że ważne byłoby dla niej, by mieć to dopracowane. Iga jest wspaniałą atletką, swoją grą potrafi kreować mnóstwo okazji, ale musi poprawić serwis czy grę przy siatce, żeby mieć ten „pełen pakiet”. Podobnie zresztą, jak zrobił to przed laty Rafa. Bo myślę, że na razie Iga nie egzekwuje tego wszystkiego tak dobrze, jakby mogła. Przecież nie zapomniała, jak grać w tenisa. Wciąż jest wspaniałą zawodniczką, jej forehand jest stworzony na mączkę tak, jak był ten Rafy Nadala, a jej backhand to też znakomite zagranie.

Iga Świątek na Roland Garros wygląda lepiej, niż w poprzednich turniejach. Na razie awansowała do III rundy. Fot. Newspix
Wspomniany Rafa też przeżywał kryzysy.
Tak, a Iga jest bardzo „połączona” z jego historią. Rafa był w bardzo złym miejscu w latach 2015-2016. Cofnij się w czasie i obejrzyj ponownie jego mecz z Djokoviciem na Roland Garros 2015. W ćwierćfinale przegrał wtedy 5:7, 3:6, 1:6. Nie był w stanie kreować głębi forehandem, grał nerwowo. Udało mu się z tego wyjść, zapracował sobie na to, a ważna była również psychologiczna pomoc i zmiany w teamie, w którym z czasem istotniejszy stał się Carlos Moya. Pomogła też gra w Pucharze Davisa i na igrzyskach w Rio, które pomogły mu odzyskać radość z tenisa.
Więc nawet taki gracz jak Rafa, który był mentalnym gigantem, miał swoje problemy. Gdyby Iga nie miała czysto fizycznych możliwości czy tych dotyczących kreowania uderzeń, albo gdyby nie miała za sobą takiego bilansu spotkań, jaki ma, powiedziałbym, że nie wiadomo, czy wróci. Ale że ma to wszystko, a do tego wciąż jest bardzo młoda, to uważam, że cokolwiek ją teraz wstrzymuje, to jest bardzo prawdopodobne, że to tymczasowe. Myślę, że po prostu potrzebuje odzyskać pewność dotyczącą własnej gry.
Przy tym jednak to nie ktoś, kto rozerwie własną bańkę – ona potrzebuje w niej być. Wtedy gra najlepiej. Na razie myślę, że straciła nieco cierpliwości i wiary we własną grę. Musi je odzyskać. Może nieco zwolnić na korcie? Przy czym nie wykluczę, że wygra Roland Garros. Jak na swoje standardy, owszem, miała do tej pory bardzo trudny sezon, ale widzieliśmy już w przeszłości u Rafy, że ten potrafił mieć lata, gdy nie radził sobie tak dobrze na mączce, a potem przychodziło Roland Garros i był w stanie podnieść poziom swojej gry. Może ona też będzie w stanie.
Nie odnosisz wrażenie, że znaczący był tu półfinał Australian Open? Przegrała minimalnie z Madison Keys, po niesamowitym meczu. Keys potem wygrała cały turniej, a Iga – która wcześniej zdawała się bliska powrotu do siebie – jakby się po tym nie pozbierała. Może gdyby wygrała tamto spotkanie, cały jej sezon wyglądałby inaczej?
To prawda, ale oglądałem kilka jej meczów w tym roku, gdy nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Iga pudłowała rutynowe zagrania i przyspieszała forehandy oraz backhandy, które były podstawowymi uderzeniami. Momentami nie trafiała w kort naprawdę wyraźnie. Pokazywała, że potrafi i chce walczyć, ale miałem wrażenie, że ona sama nie do końca rozumie, jak ułożyć te puzzle. Być może Wim [Fissette, trener Igi – przyp. red.], który jest bardzo dobrym taktykiem i analitykiem, będzie w stanie na powrót to wszystko u niej wypracować. Ale na razie widzę w Idze kogoś, kto nie czuje się pewnie na korcie.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj więcej o tenisie:
- Z meczu z Djokoviciem nie zostało nic. Hurkacz poza French Open
- Turniej w Paryżu będzie czasem rozliczeń
- Iga nie wygrywa, ale jest szczęśliwa. Bo jest człowiekiem [KOMENTARZ]
Fot. Christopher Clarey/Newspix