Kolejna finałowa porażka Pogoni Szczecin kusi, by obudowywać ją narracyjnie, pisać o klątwie, przyzywać piłkarskich bogów, zaglądać w błędne oczy Kamila Grosickiego. To miało sens po finale rok temu. Ta przegrana, w tym samym miejscu, w tym samym dniu, o tej samej porze, w dużej mierze z udziałem tych samych ludzi, była jednak zupełnie inna. Pogoń nie przegrała z samą sobą. Przegrała z rywalem, który tego dnia był od niej lepszy.
Jeśli szukać w futbolu momentów niemal metafizycznych, w finale Pucharu Polski taki miał miejsce po 23. minutach. Legia Warszawa wyszła akurat na dwubramkowe prowadzenie, a Kamil Grosicki wzniósł wzrok ku niebu. Być może w rzeczywistości tylko zerkał na wiszący u sufitu olbrzymi telebim, ale wyglądał jak ktoś, kto chce sobie coś wyjaśnić z piłkarskimi bogami. Jakby uświadamiał sobie, że to znowu się dzieje. Że trauma sprzed roku, z której cała społeczność Pogoni dźwigała się przez dwanaście miesięcy, dążąc, by ponownie spotkać się tego samego dnia, o tej samej porze, w tym samym miejscu i razem dokończyć niedokończone sprawy, miała się rozegrać jeszcze raz. Te same płaczące dzieci, ten sam błędny wzrok kapitana Pogoni, te same frustracje prowadzących doping. Tyle pracy krew w piach.
Legia wygrała, bo… wygrał futbol
Z odrętwienia wyrwał Grosickiego Szymon Marciniak, przywołując go do siebie z Pawłem Wszołkiem, by wytłumaczyć kapitanom zawiłość decyzji, jaką podjął po obejrzeniu powtórek. Gola nie ma, bo było zagranie ręką w ofensywie, więc nadal jest 1:0. To z perspektywy Pogoni dobrze. Źle, że nie ma też rzutu wolnego dla Pogoni z własnej szesnastki, tylko rzut karny dla Legii, bo całą sekwencję zdarzeń rozpoczął faul Valentina Cojocaru. To, że chwilę później Rumun obronił strzał Marca Guala, sprawiając, że Pogoń wróciła z zaświatów, że załamani kibice znowu zaczęli wierzyć, że trenera Roberta Kolendowicza na ławce jeszcze raz wypełniła dobra energia, wyglądało na idealny moment zwrotny. Gol wyrównujący wbrew przebiegowi meczu zdawał się sugerować, że po tej rozmowie Grosickiego z niebiosami coś się jednak wydarzyło. Jakby z klubu przeklętego udało się zdjąć klątwę.
Dość. Futbol miewa elementy metafizyczne, ale często są one stanowczo nadinterpretowane, dopisywane po fakcie przez autorów, którzy nie mogą powściągnąć wybujałej wyobraźni. Futbol miewa pierwiastek nadprzyrodzony, lecz zwykle wtedy, gdy brakuje narzędzi, by rozebrać na czynniki pierwsze to, co naprawdę wydarzyło się na boisku. W Warszawie nie było żadnej rozmowy Grosickiego z piłkarskimi bogami. Nie było punktu zwrotnego. Nie było ani klątw, ani klubów przeklętych. Tym razem był zwyczajny, logiczny ciąg zdarzeń, który doprowadził do tego, co wydarzyło się 2 maja.
POGOŃ Z PRÓBY GENERALNEJ
Weźmy sezon Legii, w której, by jeszcze raz użyć najmądrzejszego zdania, jakie o niej padło w ostatnich latach, „nigdy nie jest tak dobrze ani tak źle, jak piszą”. Sezon Legii cały czas toczył się między dwiema narracjami. Skrajnymi. Legia w ruinie, z nieudacznikami u sterów i szaleńcem na ławce. I Legia w rozkwicie, z ćwierćfinałem europejskich pucharów, skuteczną walką na różnych frontach, pierwszym wyjazdowym zwycięstwem polskiego klubu w Anglii i szansą na trofeum z trenerem, który zna się na robocie. Te narracje się zderzały, ścierały. Raz rządziła jedna, raz bliższa prawdy wydawała się druga. Tak naprawdę żadna w pełni prawdziwa jednak nigdy nie była.
Do finału dotarła po stronie warszawskiej drużyna pełna wad, ograniczeń, piłkarzy, których dobrano nie do końca trafnie albo nie wykorzystano optymalnie ich umiejętności. Dotarła jednak drużyna zaprawiona w bojach, wielokrotnie już w tym sezonie doświadczona przez okoliczności, wychodząca z opresji. Zgrana, z wypracowanym systemem i składem oraz rozumiejąca, czego od niej wymaga trener. W dodatku na fali. Po honorowym pożegnaniu z Europą, po przekonującym wyjazdowym zwycięstwie wyjazdowym, po wyszarpanej wygranej w domu. Drużyna, która wie, że gra o wielką stawkę, ale też taka, która w meczu o wielką stawkę nie traci głowy.
Naprzeciwko niej stanął zespół, który przebył w ostatnich miesiącach bardzo długą drogę i to nawet odsuwając na bok wszelkie zawirowania właścicielskie i organizacyjne w Pogoni. Robert Kolendowicz dokładał do zespołu, w którym wcześniej był tylko asystentem, więcej równowagi między radosnym atakiem a rozchwianą obroną, podkręcał intensywność gry bez piłki, leczył traumę przegranego finału Pucharu Polski sprzed roku i zmagał się z bolączką słabej gry na wyjazdach. Szło mu imponująco. Ale akurat próba generalna przed finałem na Stadionie Narodowym wypadła tak, że każdy mógł wyciągnąć z niej, co chce.
Kto szukał pierwiastka magii, mógł mówić, że zobaczył w Niepołomicach zespół niezłomny, który jest w stanie wyjść z każdych tarapatów. Ktoś mający silniejszy pierwiastek Sancho Pansy widział jednak kompromitujące błędy w obronie, cztery bramki tracone z jednym z najsłabszych ofensywnie zespołów w lidze, momenty zbiorowego zaćmienia, gdy w osiem minut zdarzyło się tracić trzy gole i proste pomyłki indywidualne stoperów Danijela Loncara i Leo Borgesa.
CO PIŁKARZ, TO HISTORIA
Mecz w Warszawie połączył te dwie narracje. To, owszem, był zespół, któremu świat nie zawalił się na głowę po szybko straconej bramce. Który potrafił wrócić do meczu, mimo że pierwsza połowa mu się nie układała. Który na każdy przyjęty cios odpowiadał własnym. To jednak jednocześnie był zespół, który popełniał znów bardzo dużo błędów, który ułatwiał rywalom stwarzanie sytuacji, w którym stoperzy Loncar i Borges znów nie funkcjonowali dobrze. Znamienny dla ich postawy był moment, gdy Ilja Szkurin pędził sam na sam z Cojocaru, podczas gdy Brazylijczyk unosił rękę, sygnalizując sędziemu asystentowi spalonego, którego w rzeczywistości nie było. Jeśli wspomnieć zmarnowaną okazję Kacpra Chodyny, który zbyt długo zbierał się z oddaniem strzału, umożliwiając Loncarowi interwencję ratunkową, ratunkowe wyjście Cojocaru do szarżującego Szkurina, nieuznanego gola/zmarnowany rzut karny, oprócz czterech sytuacji, które faktycznie zakończyły się bramkami dla Legii, Pogoń pozwoliła na zdecydowanie zbyt wiele jak na mecz, o których mówi się, że się ich nie gra, lecz wygrywa.
Legia przystępowała do tego finału z niepokojącym kibiców bilansem meczów bezpośrednich z czterema drużynami będącymi nad nią w ligowej tabeli. Tyle mówiły suche fakty. Ich interpretacje sugerowały jednak bardziej złożoną sprawę. Legia nie była w tym sezonie tak często lepsza od rywali, jak mówi o tym trener Feio, ale w niektórych meczach faktycznie była. Nie zasługiwała na wygrane tak często, jak twierdził Portugalczyk, lecz zasługiwała częściej, niż faktycznie wygrywała.
Przyszedł więc w końcu taki moment w sezonie, w którym dobra gra, nie zawsze nagradzana w przeszłości dobrymi wynikami, w końcu została nagrodzona. W którym zbiegły się ze sobą i dobra gra i wynik. Pogoń bardzo chciała. Pogoń pokazała, że w grze do przodu stać ją naprawdę wiele. Pogoń zrobiła wszystko, by nikt nie mógł jej zarzucić, że nie dorosła do rangi wydarzenia. Ale Legia była lepsza jako całość. Jako zespół atakujący i broniący. Z piłką i bez piłki. W pierwszej połowie, w którą zremisowała. W drugiej, którą wygrała. W całym meczu. Pogoń, strzelając trzy gole, wycisnęła ze swojej gry maksimum. Trudno było liczyć na więcej. Legia, zdobywając cztery bramki, nadal może przekonująco opowiadać, że mogła wygrać pewniej.
Legia funkcjonowała jako zespół, ale miała też bohaterów indywidualnych. Morishitę, chyba największego indywidualnego wygranego pracy Feio, który przestawiony w trakcie sezonu na skrzydło dziś dał z tej pozycji gola i asystę. Juergena Elitima, który przez pół roku mógł się tylko przyglądać grze kolegów, a przez następne tygodnie dochodził do formy sprzed urazu, by być gotowym na najważniejszy mecz sezonu. Maxiego Oyedele, który najpierw jesienią został rzucony przez trenera klubowego i reprezentacyjnego na trochę zbyt głęboką wodę, potem wpadł w kryzys, ale ostatnimi tygodniami udowadnia, że jest kogo budować.
Czy Luquinhasa, strzelca pierwszego gola, którego powrót nie okazał się takim hitem, jak go malowano, który jednak w ważnych momentach sezonu potrafił dać konkrety. A Steve Kapuadi, z jego przerzutami na kilkadziesiąt metrów? Czy wreszcie napastnicy – Marc Gual zawodzący z jedenastu metrów i podsumowujący tym dotychczasową karierę w Legii, a potem Ilja Szkurin, wykorzystujący pewnie sytuację sam na sam i pokazujący, że jeszcze niekoniecznie musi pójść w Warszawie tą samą, co Gual, drogą. Co piłkarz Legii, to w skali tego sezonu osobna historia wzlotów i upadków udekorowana wygranym finałem na Stadionie Narodowym.
POGOŃ ZROBIŁA, CO MOGŁA
Legia, licząc trzy fronty, rozgrywała zbyt dobry sezon, by zostać z zupełnie pustymi rękami. By nie spuentować tej historii czymś pozytywnym. By po ograniu Chelsea na Stamford Bridge pożegnać się na rok z Europą. Legia nie jest tak dobra, jak ją maluje jej trener, ale nie jest tak słaba, by ten sezon miał się zakończyć tylko rozliczaniem win. W Ekstraklasie nie osiągnęła celu. W Ekstraklasie będzie za kilka tygodni po raz kolejny oglądać jak cieszą się inni. Ale jakieś ordery jednak i jej się należały.
Czy to oznacza, że Pogoń na puchar nie zasłużyła? To oczywiście w futbolu trudna kategoria, właściwie niemająca racji bytu. Jeśli już ją jednak wprowadzać, byłaby to zasługa „za głód, za kres, za lata łez”, za drogę, jaką przeszła, by dotrzeć drugi raz z rzędu na Stadion Narodowy. Ale nie za mecz, jaki rozegrała tego konkretnego dnia. To był dla Portowców zupełnie inny finał niż ten sprzed roku. Tamten pozostawił wrażenie, że drużyna grała z zaciągniętym hamulcem, że stać ją było na znacznie więcej, że w innym dniu zaprezentowałaby się o niebo lepiej. Że wreszcie sparaliżowała ją stawka spotkania.
Tym razem jest inaczej. Pogoń zaprezentowała się tak, jak przed tygodniem w lidze. I jak często prezentowała się w tym sezonie. Jak zespół, który trudno złamać, ale też jak zespół, w którym defensywy pilnują niedawny boczny obrońca i niedawny wieczny pacjent, z konieczności awansowani do roli filarów obrony. Pozostawiła wrażenie zespołu, który trafił dziś na rywala silniejszego od siebie.
O ile przed rokiem nie było wątpliwości, że Pogoń co do zasady jest lepsza od Wisły Kraków, ale nie potrafiła tego udokumentować w tym konkretnym dniu, o tyle tym razem wygrał lepszy. Nie wiem, czy to w jakiś sposób kojąca perspektywa dla szczecińskiej publiczności. To nie był jednak finał, który w jakiś sposób wymknął się logice. Wielu spodziewało się, że spotkają się dwie wyrównane, niezwykle zmotywowane drużyny, a o tym, która wygra, zdecyduje dyspozycja dnia. Tak właśnie się stało. Bez metafizyki, bajek z mchu i paproci drugiego dna, dorabiania teorii. Wygrał futbol, nie tylko w tym sensie, w jakim zwykle się to mówi, czyli, że widowisko się udało. Wygrał futbol, czyli murawa, boisko, piłkarze i to, w jakiej byli tego dnia formie, było jedynym, co miało znaczenie.
WIĘCEJ O PUCHARZE POLSKI:
- Najlepszy finał Pucharu Polski w XXI wieku! Legia uratowała sezon
- Kowalczyk o Koutrisie: Bardziej ofajdał się niż ja, kiedy miałem miesiąc
- Puchar Polski uratował trenera Legii? “Nie może być współpracy Żewłakow-Feio”
- Koutris i Borges rozłożyli czerwony dywan przed Legią [NOTY POGONI]
- Niekwestionowany bohater finału. Morishita rozniósł defensywę Pogoni [NOTY LEGII]
- Z kim zagra Legia w Lidze Europy?
Fot. Newspix