Wydawało się, że ma przed sobą przyszłość w basenie i potencjał nawet na walkę o olimpijskie medale. Ale przyszła depresja, a z nią używki, przez które wyrzucono go ze szkoły. Uratowała go siłownia, a z czasem – zawody strongmenów. To w nich został mistrzem świata, a do tego jako pierwszy człowiek uniósł 500 kilogramów w martwym ciągu. W Wielkiej Brytanii stał się gwiazdą, dziś na YouTubie śledzą go ponad trzy miliony osób i marzy o podbiciu świata kina. Najpierw jednak Eddie Hall spróbuje podbić klatkę KSW, gdzie zmierzy się z Mariuszem Pudzianowskim, a więc w dużej mierze – swoim polskim odpowiednikiem.

Eddie Hall. Jak utalentowany pływak został najsilniejszym człowiekiem świata?
Jak pierwszy krok na Księżycu
Eddie Hall miał problemy z pamięcią. Z oczu, nosa i uszu lała mu się krew, co – jak dowiedział się potem od lekarzy – właściwie uratowało mu życie. Gdyby ta nie znalazła ujścia, serce Anglika by eksplodowało. Nic dziwnego, ciśnieniomierz założony mu na rękę, pokazał 300 na 180. A to i tak już kilka minut po najgorszym momencie.
– Pamiętam, że leżałem na plecach i patrzyłem na sufit. Myślałem, że to miejsce, gdzie umrę. Ludzie ocierali krew z moich oczu i uszu. Dość oczywiste zdawało mi się, że to coś poważnego, że uszkodziłem coś w głowie – mówił potem Hall. Ponad dwie godziny zajęło mu dojście do siebie. A raczej: dojście do znośnego stanu. Bo, jak się przekonał, fakt, że ustabilizowało mu się ciśnienie krwi i był w stanie wstać, a nawet przejść się kawałek, jeszcze niewiele znaczył.
– Zorientowałem się, że tracę wzrok. Nie widziałem nic na „środku” oka. To mnie naprawdę przeraziło. Do tego doszła utrata pamięci. Nie byłem w stanie sobie przypomnieć, jak prowadzić samochód. Nie wiedziałem, jak wrzuca się bieg, nie byłem w stanie skojarzyć, co robi kierownica – wspominał. Następnego dnia poszedł na czwarte urodziny syna. Nie pamiętał na nich imion ludzi, którzy tam przyszli, z niektórymi rozmawiał o dokładnie tym samym po kilka razy.
Dwa, może trzy tygodnie zajął mu powrót do siebie. A dlaczego aż tak się sponiewierał?
Bo od dawna miał cel. Chciał pokonać pewną barierę, dokonać – zdawałoby się – niemożliwego. Był już rekordzistą świata w martwym ciągu, owszem. Ale podniósł wtedy „tylko” 465 kilogramów. A na horyzoncie majaczyła pięćsetka – ciężar wielki jak pierwszy krok w kosmosie. Coś, czego nikt jeszcze nie dokonał. On postanowił, że będzie pionierem.
Przygotowywał się długo. Mówił, że „wszedł w bardzo mroczne miejsce” pod kątem mentalnym, żeby potem wykorzystać tę złość. Zatrudnił cały sztab dietetyków i trenerów. Odciął się od rodziny, żonę i dzieci widywał przez godzinę tygodniowo. Wszystko podporządkował próbie pobicia własnego rekordu.
– Musisz być w stu procentach skupiony na sobie, egoistyczny. Nic innego się nie liczy. Jeśli trenujesz, by być numerem jeden na świecie, nie możesz odpuścić nawet na tydzień, bo kolejne cztery tygodnie zajmie ci nadrobienie tego. Dlatego nie miałem wakacji, inni zawodnicy by mnie w tym czasie wyprzedzili – wspominał.
On nie dał się jednak wyprzedzić nikomu. I wreszcie przyszedł 9 lipca 2016 roku.
Dzień wcześniej wypił ponoć 20 (!) litrów Lucozade, niegazowanego napoju izotonicznego. Równocześnie – jak twierdził – nie był nawet raz w toalecie. Następnego dnia rano zjadł duże śniadanie, potem większy lunch. Złapał kilka drzemek. Oszczędzał siły. Potrzebował ich.
W końcu trafił na halę, gdzie poza nim byli też Benni Magnusson z Islandii i Jerry Pritchett ze Stanów Zjednoczonych. Z nimi miał rywalizować. Pritchett odpadł szybciej. Magnusson podniósł 465 kilogramów, dotychczasowy rekord świata. Eddie też to zrobił i to dość spokojnie. Został największy ciężar. Równe 500 kg. Hall zaczął myśleć o wszystkim, co go denerwowało. Uszczypnął się parę razy, bo chciał poczuć ból.
– Wyszedłem na podest. Złapałem za sztangę i zamknąłem oczy. Po chwili zacząłem podnosić to wszystko. Gdy miałem ciężar w górze, otworzyłem oczy i wyszeptałem: „Pierd… się”. Mówiłem to do wszystkich, którzy powtarzali, że nie da się tego zrobić.
Bo on faktycznie to zrobił. Odłożył ciężar z powrotem tam, skąd go podniósł, po czym… zaczął osuwać się na ziemię. Omdlał, chwilę zajęło, żeby się pozbierał. Ale początkowo trzymała go jeszcze adrenalina. Przejął od prowadzącego zawody mikrofon, zaczął mówić do publiki. Dopiero potem poszedł na zaplecze, tam wszystko z niego już zeszło i czekały wspomniane problemy ze wzrokiem, krew i utrata pamięci, przynajmniej częściowa. Gdy jednak po jakimś czasie zapytano go, czy zrobiłby to ponownie, powiedział, że tak – ale z większym ciężarem. Bo czuł, że miał zapas.
Szaleństwo? Może i tak. Ale też przyzwyczajenie do tego, że dźwiganie takich obciążeń po prostu wpływa na zdrowie. Hall wspominał na przykład, że kiedyś przy treningu z oczodołu wypadło mu oko, musiał wsadzić je sam z powrotem, po czym „nałożyć” na nie powiekę. Choć za swoją najgorszą kontuzję uważa inny moment.
– Ćwiczyłem nogi, wyciskałem na maszynie. Jakimś sposobem mój penis utknął między dwoma metalowymi płytkami. Skończyło się pięcioma szwami.
O piątej rano na basen
Pamięta, że ludzie się śmiali. Miał pięć lat, w telewizji akurat leciały mistrzostwa świata strongmenów. W jakiś sposób go to oczarowało. Powiedział rodzicom, że kiedyś sam zostanie najsilniejszym człowiekiem na świecie.. Lata później dokładnie to samo napisał w swoich social mediach, powtarzał też w rozmowach. I znów śmiech. Jak mama i tata, tak znajomi. Wszyscy uważali, że żartuje.
Później mówił, że dało mu to potrzebny ogień. Ale początkowo to wcale nie wśród strongmenów miał robić karierę.
Zaczął od pływania. W swojej rodzinie był najmłodszym z trójki braci, których stale chciał naśladować i z nimi rywalizować. Oni pływali, więc i on poszedł na basen. Miał jakieś pięć, może sześć lat. Szybko zdenerwowało go, że nie jest w tej samej grupie, co Alex i James, czyli wspomniani bracia. Chciał pływać z nimi, by móc się porównywać. Po kilku latach zrozumiał, co musi zrobić.
– Po prostu pracować ciężej. O piątej rano jechałem na rowerze na basen, tam pływałem przez 90 minut. Zacząłem też odżywiać się lepiej – opowiadał. Po kilku kolejnych latach zaczął też pracować na siłowni. Efekty? Hall okazał się naprawdę znakomitym pływakiem. W 2001 roku pojechał na mistrzostwa kraju i w swojej kategorii wiekowej (miał 13 lat) zdobył sześć medali, w tym cztery złota, w dodatku ustanawiając dwa rekordy kraju.
Wyświetl ten post na Instagramie
Sukces dał mu powołanie do juniorskiej kadry Wielkiej Brytanii, a to – dostęp do lepszych trenerów i dietetyków. Na horyzoncie zaczynały majaczyć igrzyska olimpijskie, potencjalnie nawet już te w Atenach, gdzie miałby 16 lat. Życie miało jednak inne plany.
Miał problemy psychiczne. W wieku 14 lat zaczął popadać w depresję, związaną też z chorobą ukochanej babci, która miała raka. Depresja pociągnęła za sobą picie i inne używki. W pakiecie dostał myśli samobójcze. Wyleciał też ze szkoły. W powrocie do siebie pomógł mu między innymi… „Terminator”. Obejrzał film, rodzinie powiedział, że chce mieć ciało jak Arnold Schwarzenegger. A że i tak miał karnet na siłownię, faktycznie poszedł przerzucać coraz większe i większe ciężary.
Początkowo myślał o tym, by – wzorem idola – wystartować w konkursach kulturystów. Zorientował się jednak, że jego budowa i mięśnie do tego nie pasują. Ale gdy miał 19 lat, zdał sobie sprawę z faktu, że nikt w jego lokalnej siłowni nie podnosi takich ciężarów jak on. Postanowił spróbować swoich sił wśród strongmenów, wrócić do tego krótko żyjącego marzenia z dzieciństwa. Pierwsze zawody oczywiście przegrał. Ale cały czas się rozwijał i wkrótce zaczął rywalizować o wygrane..
– Depresja i zaburzenia lękowe potrafiły całkowicie mnie zgnieść. Nie mam problemu z mówieniem o tym. Gdyby nie ta wiara, że mogę coś osiągnąć, skryta pod alkoholem i myślami samobójczymi, pewnie skończyłbym podróżując do dużo bardziej mrocznego miejsca – wspominał.
Miał różne motywacje. Babci – która zawsze go wspierała – obiecał na jej łożu śmierci, że zostanie najsilniejszym człowiekiem świata. Ćwiczenia pomogły mu też rzucić używki i za nic nie chciał do nich wrócić. Powoli podźwignął się z najgorszego okresu w życiu. Zaczął wierzyć, że może coś osiągnąć. A nawet jeśli nie – miał już całkiem dobrą pracę, jego życie naprawdę zaczęło się układać, choć jeszcze rok wcześniej myślał o tym, by po prostu się zabić.
Do dziś zmaga się zresztą ze swoim zdrowiem psychicznym. Sam mówi, że tej walki nie wygra, ale może po prostu radzić sobie z tym z dnia na dzień. I robi to, wyznaczając sobie coraz to nowsze cele.
Jak Terminator
Gdy zaczął wiązać swoją przyszłość z karierą w Strongmanach, był – jak sam twierdził – bardzo żywiołowy. Czasem za bardzo. – Krzyczałem, warczałem, nazywałem się „Spartaninem” w telewizji. Pamiętam, że inni zawodnicy mówili: „Co za idiota, jest naprawdę arogancki i zły dla sportu, bla bla bla”. Dziś mówią coś zupełnie innego: „Jest świetnym ambasadorem dla naszego sportu”. Zbudowałem tę personę, cały jej charakter – wspominał.
Faktycznie, na początku wielu raziło jego podejście. Pseudonim Eddie wymyślił sobie sam, z czasem uznał jednak, że nie pasuje i go zmienił. Na Bestię – The Beast. Nadal jednak był głośny, opowiadał wszystkim dookoła, czego to nie zrobi czy nie osiągnie. Ale taki już miał (i ma nadal) styl bycia.
– Tak ustalam cele. Pierwsza zasada to: powiedz o tym komuś. Jeśli nie opowiesz nikomu o swoich celach, oszukujesz sam siebie. Ale jeśli powiesz mamie, braciom, przyjaciołom, że „chcę osiągnąć to i to”, to cię zobowiązuje. Jeśli tego nie zrobisz, wyglądasz jak kut… Zawsze miałem to z tyłu głowy. Dlatego, gdy mówię, że coś zrobię, muszę to osiągnąć, bo nie chcę tak wyglądać. Myślę, że to część ludzkiej natury. Nikt nie chce wyglądać jak kut…
Mówił, że różnicy między arogancją a pewnością siebie nauczył się od Arnolda Schwarzeneggera. – Arogancja to myślenie, że jesteś lepszy od wszystkich innych. Pewność siebie to świadomość, że faktycznie jesteś. Musisz w to wierzyć. Arnold to robił, jeszcze zanim stało się rzeczywistością – opowiadał. Jak już wspomnieliśmy – Arnolda podziwiał właściwie od dziecka. Najpierw chciał wyglądać jak on, potem w jakimś stopniu zbliżyć się do statusu Arniego, wzorować się na tym, co ten osiągnął w życiu i jak dążył do swoich celów.
Jeden z nielicznych momentów, gdy Eddie – jak sam to ujął – wyglądał jak męski członek, przyszedł, gdy po raz pierwszy przymierzał się do bicia rekordu świata w martwym ciągu. Podniósł wtedy 461 kilogramów (co byłoby wyrównaniem rekordu, bo chwilę wcześniej tyle samo kilogramów uniósł Benedikt Magnusson). Ciężar podniósł, ale gdy już miał go w górze, ten wyślizgnął mu się z palców. A w tego typu zawodach próba zostaje zaliczona dopiero, gdy zawodnik przytrzyma sztangę w powietrzu odpowiednio długo, po czym odłoży ją na podest. To był trudny moment, przez jakiś czas zastanawiał się, co teraz. Po raz pierwszy coś zawalił i to w tak prosty, wręcz głupi sposób.
– To moja żona powiedziała mi: „Właśnie podniosłeś rekordowy ciężar. Jesteś w tym najlepszy na świecie. Jeśli możesz zrobić to, dlaczego nie miałbyś zostać mistrzem świata Strongman?”. Pomyślałem sobie: „masz, kur…, rację”. Kilka dni później rzuciłem pracę i już nigdy do niej nie wróciłem, bo uznałem, że to ona zatrzymuje mój progres. Ostatecznie upuszczenie tamtego ciężaru było najlepszym, co mi się przytrafiło.
I faktycznie – rok później, w Australii, podniósł 462 kg, a tuż obok stał i dopingował go… Arnold Schwarzenegger.
Jak możecie się domyślić – Eddie wie co nieco o spełnianiu marzeń.
Od mistrzostwa do „najcięższej walki świata”
Po tamtym rekordzie był kolejny – ten, gdy Eddie dźwignął 500 kilogramów. A po nim – upragniony sukces w rywalizacji na mistrzostwach świata Strongman. To był 2017 rok, rok wcześniej Eddie był trzeci, za Brianem Shawem i Hafþórem Júlíusem Björnssonem, lepiej znanym jako Góra z serialu „Gra o tron”. Z tym ostatnim zresztą Eddie miał rywalizować jeszcze dłużej.
Ale już nie na mistrzostwach świata. Po zdobyciu złota ogłosił bowiem, że kończy z szukaniem sukcesów w tym sporcie. Owszem, zaliczył jeszcze kilka mniejszych imprez, ale nie planował bronić tytułu.
– Utrzymanie, a może nawet zwiększenie swojej wagi, byłoby zagrożeniem dla mojego zdrowia i życia. Ja już spełniłem swoje marzenie. Dlatego łatwo jest mi odejść z tego sportu. Tym bardziej, że pojawiły się oferty, pozwalające mi w inny sposób wykorzystać to zwycięstwo. Przez rok po wygranej zarobiłem więcej, niż wcześniej przez 29 lat mojego życia. Byłbym idiotą, gdybym to odrzucił, żeby jeszcze raz walczyć o złoto – mówił.
Podkreślał też, że wraz z końcem kariery wreszcie mógł bardziej poświęcić się rodzinie. Że po raz pierwszy od ośmiu lat był na wakacjach, bawił się z dwójką swoich dzieci. Że mógł sobie pozwolić na wolne, po prostu od czasu do czasu coś odpuścić. Nie dotyczył go już ścisły reżim, w głowie przestawiła mu się dźwignia od pracy i relaksu, wskazując bardziej na relaks.
Ale została jeszcze sprawa Björnssona. Thor – bo taki przydomek nosi Islandczyk – od początku głosił, że Eddie nie powinien był zdobyć mistrzostwa w 2017 roku, bo oszukiwał w jednej z konkurencji, na co Anglik zareagował opublikowaniem wideo, pokazującym, że – jego zdaniem – pretensje Islandczyka są bezzasadne. A gdy to Björnsson sięgnął po tytuł rok później, to Hall miał swoje do powiedzenia.
– Wielu mówi, że wygrał tylko dlatego, że konkurencja była mała. Nie było mnie, Brian Shaw był po kontuzji. Zgadzam się z tym. Miał dość łatwo. Właściwie nie było nikogo, kto mógłby mu rzucić wyzwanie. Jego tytuł nie jest wywalczony w taki sposób, w jaki ja wywalczyłem swój. Tak to widzę – twierdził. A to był tylko początek ich rywalizacji. W 2020 roku Thor podniósł bowiem w martwym ciągu 501 kilogramów. Ale Eddie nie zgodził się z tym, że powinien być to rekord świata. Z prostego powodu – Hafþór zrobił to nie na oficjalnych zawodach, a w swojej siłowni.
Inna sprawa, że to był środek pandemii, nie dało się inaczej. I większość osób ten rekord uznaje. Eddie niekoniecznie.
Ich konflikt trwał sobie przez lata, co jakiś czas wzajemnie się podgryzali. Aż ktoś rzucił pomysł: a może by tak zorganizować walkę bokserską? I faktycznie, zorganizowano. W 2022 roku obaj weszli do ringu na sześć rund w „najcięższym meczu w historii”, w którym obaj łącznie ważyli 294 kilogramy. Iskrzyło już przed nią, na konferencji, gdy obaj niemal rzucili się sobie do gardeł, bo Hafþór zaczął mówić o synu Eddiego, a ten z kolei o matce swojego rywala.
W ringu lepszy okazał się Islandczyk. Co prawda to Hall pierwszy posłał przeciwnika na deski, ale ten zrewanżował się dwoma ciosami, który strąciły Brytyjczyka z nóg. I dlatego to Björnsson wygrał na punkty. Co zresztą nie zaskakiwało – on już wcześniej stoczył kilka walk, Eddie nie… i było to widać. Przez jakiś czas mówiło się o rewanżu, ale ostatecznie do niego nie doszło. Nie było zresztą ku temu potrzeby – obaj po tym, jak dali sobie po mordzie, okazywali już sobie wzajemnie wyłącznie szacunek.
A Eddie Hall musiał – zgodnie z tym, co ustalili wcześniej – wytatuować sobie imię rywala. I zrobił to. Bo co jak co, ale Anglik słowa dotrzymuje.
W ślady Arniego czy Pudziana?
Cała ta walka była jednak dla niego w dużej mierze tylko przerywnikiem. W tym samym okresie próbował bowiem robić karierę medialną. Rozwijał swoje social media, dziś jego YouTube ma ponad 3 miliony subskrybentów. Jaki kontent tam znajdziemy? Wszelaki. Od treningów i różnorakich wyzwań stricte siłowych, po najzwyczajniejsze w świecie pranki. W jednym z ostatnich Eddie i Olivier Richters (znany z „Czarnej wdowy”, ostatniego „Indiany Jonesa” czy trzeciego sezonu „Reachera”) podchodzą do ludzi, udając ich ochroniarzy.
Sami widzicie: typowy Internet. Nic nowego, nic przesadnie oryginalnego. Lecz gdy robi to gość mierzący niemal 190 cm i ważący jakieś 150 kilogramów, to wszystko odbiera się inaczej. I na tym Eddie zyskuje.
Ale trzeba mu oddać – ściąga też ludzi swoim stylem bycia. Lubi pożartować, jest otwarty na wyzwania, nie boi się wypaść głupio na ekranie czy pokazać, że czegoś nie umie. Robi też poważniejsze rzeczy. W serii „Beasted” pomagał ludziom dojść do wymarzonej sylwetki, a uczestników dobierano w dużej mierze za sprawą ich historii. Ludzi szczególnie zainteresował jeden z nich, Jay, który w przeszłości był ofiarą homofobicznego ataku, a przez to brakowało mu pewności siebie, co wiązało się też z tym, że nie potrafił zaakceptować swojego wyglądu. Eddie pomógł mu z ćwiczeniami, dietą i starał się dodać właśnie tej pewności. Wyszło całkiem dobrze.
W tym samym czasie, w którym działał w Internecie, starał się też zahaczyć o karierę w telewizji i kinie, wzorem Arnolda Schwarzeneggera. Przy czym nie miał złudzeń, jakie role mogłyby mu przypaść.
– Zły gość w jakimkolwiek filmie. To oczywiste. Jestem ogromny, mam blizny na twarzy, wyglądam „twardo”. Taka rola by mi odpowiadała. Ale gdybym miał sobie coś wymarzyć, to byłoby to zagranie Henryka VIII. To też był duży gość – mówił. W kinie zaliczył na razie kilka małych cameo, nic szczególnego, choć ma za sobą sporo castingów. Ostatecznie wydaje się jednak, że do grania większych ról brakuje mu nieco umiejętności aktorskich.
Znacznie lepiej odnalazł się za to w świecie reality show, a więc pokrewnym do YouTube’a. Tu wyróżnić warto dwa programy – w jednym Eddie jeździł po świecie i podejmował różne wyzwania związane z jedzeniem. Trochę gastronomii, trochę turystyki i trochę „gigantomanii”, bo ludzie oglądali chłopa, który bez problemu potrafił zjeść 4000-5000 kalorii za jednym posiedzeniem. Drugie show to „Strongest Man in History”.
Eddie, Brian Shaw, Robert Oberst i Nick Best podejmowali w nim historyczne wyzwania – głównie związane z siłą. W czasie kręcenia pobili kilka rekordów świata, zaliczyli kilka urazów, ale przede wszystkim – dobrze się bawili, sami sobie rzucali nowe wyzwania, żartowali z siebie. Generalnie nieźle się to oglądało. I to znów pokazało, gdzie Eddie czuje się najlepiej – nie w odgrywaniu roli, a w byciu samym sobą przed kamerą. Choć niekoniecznie podobają mu się konsekwencje i tego, i jego wcześniejszej kariery.
– Trudno jest mi ze sławą. W moim kraju znają mnie właściwie wszyscy. Nie mogę wyjść na zakupy, muszą mi je dostarczać. Właściwie niemożliwe są typowe rodzinne wypady, bo cały czas ktoś mnie zaczepia. Noc w klubie? Nie ma opcji. W mojej okolicy wszyscy wiedzą, gdzie mieszkam. Musiałem zamontować elektryczny płot, bo ludzie wchodzili na teren posesji i pukali mi do drzwi. To irytujące. Choć ostatecznie uważam, że mam świetnych fanów i uwielbiam ich – mówił.
Nie sposób w jakiś sposób nie skojarzyć tego z Mariuszem Pudzianowskim. On też został jedną z wielkich gwiazd sportu w swojej ojczyźnie za sprawą swojej kariery strongmana. On też poszedł potem dalej, zostawiając ją za sobą. Wybrał jednak nie popkulturę, a walki w klatce. Teraz Eddie do niego dołączy. Choć nie będzie to jego pierwszy raz w klatce MMA, bo wcześniej… stoczył na przykład walkę z braćmi Neffati, którzy do klatki weszli równocześnie. Inna sprawa, że obaj łącznie ważyli mniej od Halla, więc ten spokojnie wygrał (nawiasem: w kwietniu tego roku – w tej samej formule – bracia pokonali Marcina Najmana, przez TKO).

Mariusz Pudzianowski i Eddie Hall. Fot. Newspix
Dziś Anglik spróbuje pokonać kogoś równego sobie, czyli właśnie Mariusza Pudzianowskiego. A gdyby mu się udało, to kto wie – może właśnie na MMA postawi w najbliższej przyszłości?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix