Mógł zostać siatkarzem albo tenisistą stołowym. Zamiast tego życie zaprowadziło go w szeregi pseudokibiców. Chodził na mecze, choć nawet nie znał nazwisk zawodników “swojego” klubu. Pewnie by źle skończył, ale w końcu trafił do aresztu. Dziś dziękuje za to Bogu, bo to tam postanowił zmienić swoje życie. Poszedł w sport, zaczął na poważnie uprawiać MMA. Teraz zawalczy o pas kategorii półśredniej KSW z Adrianem Bartosińskim. Andrzej Grzebyk w rozmowie z Weszło mówi o tym, jak ważne było dla niego wsparcie żony w trudnych momentach. Opowiada o córce, której urodziny świętować będzie niedługo po walce mistrzowskiej. Ale też o tym, że swojego rywala – z którym od dawna jest skonfliktowany – uważa za sterydziarza. – Wszyscy wiemy, że jest nawalony towarem – twierdzi. I zapowiada, że mimo tego go znokautuje.
Andrzej Grzebyk o rodzinie, walce z Bartosińskim i pseudokibicowskich czasach
SEBASTIAN WARZECHA: Dlaczego nie zostałeś siatkarzem?
ANDRZEJ GRZEBYK: Bo Bozia nie dała mi wzrostu. Ja mam 1,86 m. Mógłbym być tylko libero, a jednak zawsze miałem większe aspiracje i chciałem być atakującym. Dostałem nawet jakieś powołanie do Resovii Rzeszów od trenera Jana Sucha, ale musiałem to odpuścić. W tamtych czasach u mnie też się nie przelewało, nie pochodzę z bogatego domu, a musiałbym dojeżdżać. Dlatego kariera została przerwana. A fajnie mi szło. Wygrałem zawody szkolne jedne czy drugie, jakieś mistrzostwa. Ale trzeba było zrezygnować.
Z dzisiejszej perspektywy pewnie już nie szkoda. Ale siatkówka w Polsce jednak ma swoją mocną pozycję.
Tak, a jakbym wypracował tam taki poziom, jaki prezentuję teraz w sportach walki, to pewnie byłbym jedną z bardziej barwnych i rozpoznawalnych postaci w tej naszej siatkówce.
Do tego spokojniejszy zawód, nie trzeba aż tak martwić się o siniaki…
A wiesz co, nawet w siatkówce siniaki się znajdą. Każdy upadek, ślizg, rzucenie się na parkiet – to nie takie proste. Masz nakolanniki i inne zabezpieczenia, ale mimo tego urazy się zdarzają. Stawy skokowe, kolana – to wszystko jest mocno użytkowane. Tak samo barki.
Siatkówka to jednak nie jedyny sport, jaki uprawiałeś przed MMA.
Były różne epizody. Grałem w piłkę nożną, nawet w tenisa stołowego. Od małego było mnie wszędzie pełno, takie ADHD. Zawsze byłem tym problematycznym, głośnym dzieckiem. Ciągle stwarzałem jakieś zainteresowanie wokół siebie. Nie dało się mnie nie zauważyć. A co do sportów – w każdym z nich coś nie wychodziło. Ale fajnie, że potrafiłem wyciągnąć z tego wnioski i iść do przodu.
W tenisa stołowego są dwa podstawowe style gry: albo atakujesz, albo stawiasz na obronę i kontry. Który preferowałeś?
Atak. Zawsze wybierałem ofensywę. Lubiłem taki styl. W każdej płaszczyźnie sportu starałem się tak grać, a przez to być osobą zauważalną. I tak też teraz jest w klatce.

Andrzej Grzebyk. Na konferencjach na elegancko. Fot. Newspix
No właśnie, szukam zależności. Bo w klatce do przodu. W siatkówce atak, tenis stołowy też. Nawet w piłkę grałeś jako napastnik. Czy to ta potrzeba robienia czegoś „ofensywnego” sprawiła, że wkręciłeś się w bycie pseudokibicem?
Tak naprawdę nie wkręciłem się w to przez sport. To życie wybrało dla mnie taką ścieżkę, że postawiło mi na drodze pewne osoby, które miały predyspozycje, żeby wciągnąć mnie do tej subkultury. Zacząłem od epizodów, a potem wchodziłem w to coraz mocniej i mocniej, aż zacząłem w tym temacie grać pierwsze skrzypce. Dobrze, że trwało to tylko trzy-cztery lata i dałem sobie z tym spokój. Przez ten czas zobaczyłem, jak to działa. I to od dwóch stron: miałem tam mocną pozycję, ale też upadłem życiowo.
Jak patrzysz na to z perspektywy czasu: klub był w ogóle w tym wszystkim istotny? W końcu taka jest narracja – że walczy się właśnie za swoją ekipę.
Nie no, słuchaj. Musimy rozdzielić kibiców na kilka „stref”. Są fani, są piknikowcy, są ultrasi i są pseudokibice. Ja tam nie chodziłem oglądać piłki nożnej, ona mnie tak naprawdę mało interesowała. Nawet nie znałem podstawowej jedenastki, która grała dla klubu! Chodziłem na coś, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Przez wiele lat nie wiedziałem nawet, co to był spalony. (śmiech) Niby szedłem tam dopingować, krzyczeć, ale najbardziej interesowało mnie to, żeby coś się działo – jakaś awantura, spięcie z przeciwną ekipą. Chciałem po prostu podnieść sobie adrenalinę.
Co było kluczowe w tym, żebyś z tego wyszedł? Nie jest przecież łatwo uwolnić się z takich kręgów.
No nie jest, dlatego ciągnie się to za mną tyle lat. Ja już zawsze będę mieć przybitą łatę, że byłem pseudokibicem. Wyrwałem się z tego tylko ze względu na to, że jedna z akcji, w której brałem udział, się nie udała. Zatrzymali mnie, poniosłem konsekwencje. Musiałem przecierpieć jakiś czas w areszcie. Jak trafiłem do zakładu karnego, to był czas na przemyślenia, 23 godziny dziennie. Bo doba ma 24, ale jedna godzina to wyjście na spacer. Resztę siedzisz w celi
Powiedziałem sobie wtedy, że albo chcę coś osiągnąć w życiu, mieć piękną rodzinę i piękny dom, o którym marzyłem całe życie, bo nigdy takiego nie miałem, albo nie. Niejedna łza była w oku, niejedna noc przepłakana z myślami, żeby móc opuścić to miejsce i złapać jakiś cel życiowy. Dziś dziękuję Bogu, że trafiłem tam jako młody chłopak. Bo miałem 18 lat, jeszcze nie byłem tak zepsuty, a zakład karny pozwolił mi pójść w inną stronę.
Przewartościowałem swoje życie. Stwierdziłem, że chcę być kimś. Rozwinąć się. Założyć rodzinę. Powiedziałem sobie, że chcę zostać sportowcem, bo już przed tym wszystkim zaczęło mi w tym sporcie coś wychodzić. Jak wyszedłem, to od razu wróciłem do trenowania. Nie zrezygnowałem z miejsca z tej kibolki, ale jedną nogą już byłem poza. Wychodziłem powoli, po trochu. Potem powstał taki duży artykuł: „Od kibola do gladiatora”. Tym się definitywnie odciąłem od tego kibolowania. Wiadomo, że ciągnie się to za mną dalej, są czasem jakieś pomówienia, inne dziwne akcje. Ale z tym się liczyłem. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Fokusuję się na swój cel i rozwój. Niech się to ciągnie, to sprawa innych, ja tymi aferami nie żyję. Żyję dla rodziny, by zapewnić jej dobry byt.
Uważasz, że gdyby nie twoja ówczesna partnerka, a dziś żona, to nie byłbyś teraz w tym miejscu?
To w 99 procentach jej zasługa. Wiadomo, sam musisz mieć chęć wyjść z pewnych rzeczy i samozaparcie, żeby dążyć do celu po różnych krętych drogach. Ale potrzebujesz do tego osób trzecich. Moja żona naprawdę wykonała te 99 procent roboty. Dużo starań dołożyła też moja mama, choć na początku mojej kariery mówiła: „daj sobie spokój, idź do normalnej pracy, bo z tego nic nie będzie”. Wiesz, w sporcie wybijają się nieliczni, z jej strony trochę brakowało wiary, że mi się uda.
Jednak ja byłem dalej skupiony na tym, co sobie upatrzyłem i zaplanowałem. A ja jestem takim znakiem zodiaku jak strzelec, a strzelcy są bardzo uparci w dążeniu do celu. Więc to wszystko realizowałem pomimo różnych wywrotek życiowych czy barier finansowych. Szedłem za ciosem do przodu i każdą wygraną walką zaliczałem progres.
Nie spodziewałem się astrologii w tym wywiadzie.
(śmiech) Wiesz, ja teraz działam na różnych niekonwencjonalnych metodach. Czerpię dużo energii z wielu źródeł. Ten znak zodiaku jest przypisany do mnie, bo urodziłem się w listopadzie, więc on miał być mój. W sportach walki mi to tylko pomaga – ta upartość, którą mam, dążenie do celu. Ale też otwarcie na ludzi, rozmowy. Tym wszystkim cechuje się strzelec. Im więcej o tym czytam, tym bardziej utrwalam się w tym, że fajnie, że postawiłem wszystko na ten sport, nie zrezygnowałem. Życie jest przewrotne – raz jest lepiej, raz gorzej, czasem jest zła passa, ale musisz sobie z tym radzić. Nie możesz się poddać, bo jak się poddasz, to jesteś przegrany.
W którym momencie twoja mama uwierzyła, że w MMA możesz mieć przyszłość, skoro początkowo mówiła, że to nie dla ciebie?
Powiedz mi najpierw, która matka chciałaby, żeby jej syn bił się w klatce i dostawał po twarzy? Do tego trenował dwa razy dziennie, wylewał pot i krew na macie. Moja mama wolałaby, żebym jeśli już sportowcem, to był piłkarzem czy siatkarzem. Biegał, skakał, a nie był obijany w klatce. Ona to ciężko przechodziła. Pierwsze walki amatorskie jeszcze fajnie, bo przywoziłem złoto z każdych zawodów. Na pierwsze walki zawodowe też okej, bo nie jeździła. Wiadomo, że się denerwowała, ale tego nie oglądała. A jak zaczęła to oglądać, to stwierdziła, że to nie takie fajne. Bo były rozcięcia, siniaki, inne boleści.
Ją pewnie też bolały.
Dlatego na początku tej kariery były takie hasła: „daj sobie spokój”, „nic z tego nie ma”. Wiesz, mama nie miała nic przeciwko temu, żebym trenował. Ale trenował dla siebie – nauczył się samoobrony, mógł obronić siebie czy ją, czy żonę na ulicy. A walki? Widziała, że dostawałem za nie na przykład 500 złotych. I pytała, za co chcę żyć czy myśleć o rodzinie. To było dla niej ważne – żebym zajął się pracą, która jest dochodowa, bo przez pierwszych kilkanaście czy kilkadziesiąt walk nie miałem z tego pieniędzy.
Wsparcia sponsorów na start też po prostu nie ma. To nie jest tak, że idziesz na zawodowstwo, a sponsorzy się rzucają, dając ci wszystko za darmo. Dopiero jak wypracujesz sobie pozycje, to możesz jakichś pozyskać. Mnie się udało, teraz mam kilku, ale jestem też inną osobą. Jestem w „lidze mistrzów”, mam walkę wieczoru na świetnie obsadzonej gali. Ale na początku tak nie było.
Dlatego nie dziwię się mojej mamie. U nas w domu nigdy nie było wielkich pieniędzy, więc podchodziła do tego wszystkiego tak, żebym szedł za czymś, co da mi zarobek. A w MMA nie było gwarancji, że cokolwiek z tego wyciągnę. Miałem bardziej fokus na to, by wygrywać, a nie zarabiać. Teraz też tak mam. To się zresztą zmieniło, bo był okres w moim życiu, gdy wychodziłem do klatki po to, żeby zarabiać. Ale przewartościowałem to z moimi trenerami mentalnymi i teraz już myślę inaczej – chcę po pierwsze wygrywać.
W MMA często trzeba mieć dodatkową pracę. Albo i dwie.
Ja pracowałem jako barman, kręciłem pizzę, dorabiałem na bramkach czy przy układaniu kostki brukowej. Człowiek brał, co się dało. Praca nie hańbi. Bywało, że szedłem do sąsiada skosić trawę i zarabiałem parę złotych. Wydawałem to nie na swoje zachcianki, ale na paliwo – bo trenowałem sto kilometrów od Rzeszowa i trzeba było dojeżdżać – albo sprzęt. Wszystko ładowałem w sport. Chodziłem w starych butach, podartych spodniach, ale dzięki temu się rozwijałem, wierząc, że będę najlepszy.
26 kwietnia będziesz mógł stać się najlepszy w KSW w kategorii półśredniej. Powalczysz z Adrianem Bartosińskim, z którym nie żyjesz w najlepszych stosunkach. Skąd w ogóle ten wasz konflikt?
Nie no, wiesz… to wszystko wyszło z dupy. Tak to mogę określić. Nawet nie jestem w stanie dużo ci na ten temat powiedzieć. Po prostu wyszły jakieś tematy od osób trzecich, z różnych stron. Do tego byliśmy w jednej grupie menadżerskiej, może było trochę zazdrości z jego strony, że mnie bardziej doceniano, że byłem podwójnym mistrzem [organizacji FEN – przyp. red.]. On też na przykład nie chciał ze mną walki, jego trener zmusił go do tego naszego pierwszego pojedynku.
Czyli żadnej większej urazy?
Nie ma czegoś w stylu, że on zrobił mi coś złego, albo ja jemu. Ten konflikt wykreował się sam z jakichś niedomówień. My nigdy nie rozmawialiśmy za bardzo ze sobą, co najwyżej na siebie spojrzeliśmy. Ale nigdy też się przesadnie nie lubiliśmy. Wiesz, to jest tak, że jak kogoś poznajesz, to czujesz, że albo masz z tą osobą flow, albo nie masz. Jak nie masz, to nie będziesz z tym kimś ziomeczkiem. W tym przypadku tak było i ten konflikt narastał po trochu. Potem były jakieś jego memy, później jeszcze coś innego. Trochę przeginał pałę, podbiły to media. No i wyszło, co wyszło.
Każdy mówi, że poza walkami jesteś spokojny, opanowany, cierpliwy. A potem widzimy takie sytuacje jak face to face z Bartosem w klatce przy okazji jednej z poprzednich gal KSW. Tam tego nie ma.
My zawodnicy zawsze mamy dwa oblicza. Trzeba rozdzielić to, co w klatce, od tego co w życiu codziennym. Dziwne byłoby, jakbym miał być agresywny na co dzień do ludzi. Na co dzień jestem ciepły, otwarty i gotowy do pomocy. Ale w klatce zmieniam się w bestię. Mój przeciwnik jest tam po to, żeby go zabić, rozszarpać. Nie interesuje mnie, kto jest naprzeciw. Jak klatka się zamyka, to coś mi się w głowie przestawia. Tam się nie uśmiecham, tam jest walka na śmierć i życie. Jak gladiatorzy.
cala konfrontacja bartosinski vs grzebyk #ksw #ksw104 #ksw105 grzebyk w sumie prawde powiedzial xdd pic.twitter.com/pyCI1cDQAO
— Fifi (@Fifi3215__) March 8, 2025
Ale nie do każdego podszedłbyś tak, jak do Bartosa.
Na pewno nie, bo ja bardzo szanuję swoich przeciwników. Ale on przegiął. Tu nie będzie sentymentów, piątek, nic takiego. To będzie jazda bez trzymanki. Będę inny niż w pozostałych walkach. Tutaj szacunku nie będzie.
A co z testami antydopingowymi, które mu proponowałeś? Będą?
To jest wszystko głupie, bo w kontrakcie mamy, że każdy zawodnik KSW ma być czysty i możemy zostać poddani testom antydopingowym. A potem dowiaduję się od dziennikarzy, że w KSW można brać, bo nie ma testów. Nie rozumiem sytuacji, w której dążę do zrobienia testów i nie mogę ich zrobić. Dlaczego nie mogę? Ja chcę je opłacić, poddać się samemu badaniom, a do tego niech Bartos też zrobi i udowodni, że jest czysty. Wszyscy wiemy, że jest nawalony towarem. Więc nie może ich zrobić, bo zaraz przybito by mu łatę sterydziarza, którą tak naprawdę i tak ma. A federacji to też pewnie nie jest na rękę, bo mistrz na sterydach – nie będzie to dobrze wyglądać. Ale ja będę dążyć do tego, żeby testy były.
W programie „Klatka po klatce” pojawiła się informacja, że Martin Lewandowski – jeden z właścicieli KSW – powiedział, że testów nie będzie.
No nie będzie. I to sprawia, że się zastanawiam, po co jest taki zapis w kontrakcie? Jedno drugiemu zaprzecza. Ja nie każę federacji za to płacić, ja za to zapłacę. To nie są małe pieniądze, ale poświęcę swoją kasę. Chcę, żeby ustalić, że albo robimy czysty sport, albo ładujmy w siebie wszyscy. A jak ładujemy, to mówmy o tym wprost. I wtedy nie będę miał z tym problemu. Bo to jest środek, który ktoś wymyślił, żeby ktoś inny mógł z niego skorzystać. Jeśli go bierzesz, powiedz: „biorę”. I nie mam z tym problemu, społeczeństwo pewnie też by to przyjęło ze zrozumieniem. A nie że on mówi, że nie bierze, a wszyscy widzą, jakie ma plecy wykroszczone. Wiesz, o co chodzi.
Jak Bartos chce się kreować z pasem na wielkiego mistrza, to niech pokaże tę mistrzowską klasę. Ma aspiracje na UFC, to niech się tam potem nie zdziwi, że będzie musiał zejść z bomby i zacznie przegrywać walki. To wszystko działa też w tę stronę. Tak naprawdę ja chcę mu pomóc. Powiedziałem mu nawet, żebyśmy poszli w dwóch i byłoby to tylko do naszej informacji. I też nie. Coś jest na rzeczy, przecież nie wziął też walki w maju, we Francji [testy dopingowe są tam obowiązkowe – przyp. red.]. Tam się mieliśmy bić.
Czyli w późniejszym terminie. Na kolejnej gali.
Dokładnie. A on jej nie wziął. To też jest dla mnie wyznacznik. Uznałem, że się przestraszył. Ja się automatycznie na tę Francję zgodziłem, a do niego zadzwonili i powiedział, że w maju nie będzie się bić, bo mu to nie na rękę. Ale to ciekawe, bo powiedział, że może w kwietniu albo czerwcu. A akurat w maju nie.
Głośnym tematem w ostatnim czasie były twoje negocjacje kontraktowe. Wspominałeś, że rozmawiałeś z UFC. Było blisko podpisania?
Wiesz, jakby było blisko, to bym o tym powiedział. Ale były rozmowy i maile. Nie robiłem tego pod publikę, żeby KSW dało mi wyższy kontrakt, bo i tak nie planowałem zejść z pewnych stawek. Oni mieli tego świadomość. Jednak mój menadżer rozmawiał z UFC.. Nie było też mowy o żadnym Contenderze, żeby przez niego się dostać, od razu miałem podpisać kontrakt z UFC i wejść drzwiami, a nie oknem. Ale oni kazali mi chwilę poczekać. A wiesz, ja mam 34 lata, nie mogę sobie na to pozwolić. Jakbym miał 27 lat, to mógłbym pół roku czy rok zaczekać. A mój wiek powoduje, że tak się nie da.
Więc zostałeś w KSW i mówiłeś, że chciałbyś stać się tam taką gwiazdą jak Mamed Chalidow albo Mariusz Pudzianowski. Wierzysz, że to możliwe? Bo jednak to, o czym wspomniałeś – czyli twój wiek – może być przeszkodą. No i oni startowali też z innych miejsc. Mamed był w KSW właściwie od początku, Pudzian był gwiazdą jeszcze przed MMA.
Nie, to nie tak. Nie chciałbym być jak Mamed i powielać to, co on robił. Ja chcę być legendą Andrzejem Grzebykiem. Wiadomo, że Mamed jest moją inspiracją, zawsze się na nim wzorowałem. Ale nigdy nie będę drugim Mamedem, bo on jest wyjątkowy. Ja mogę pracować na swoje nazwisko i robię to dość dobrze.
Jak oni zejdą definitywnie ze sceny, to ktoś musi wypełnić tę lukę. Ale to nigdy nie będzie „Mamed numer dwa”, tylko będę miał swoją bajkę i swój plan na to wszystko. Dużo zależy też od federacji, jak oni do tego podejdą. Ja mogę chcieć dużo, ale do tanga trzeba dwojga – czyli trzeba federacji, która cię wypromuje, pokaże szerszemu gronu. Samymi walkami w tym świecie się nie przebijesz.

Mamed Chalidow i Andrzej Grzebyk. Fot. FB/Andrzej Grzebyk
Niedawno trenowałeś u Mameda, który jakiś czas temu pokonał Bartosa i zmazał zero z rekordu Adriana. Dawał ci konkretne wskazówki co do tej walki?
Wiadomo, nie pojechałem tam postać i zrobić sobie z Mamedem zdjęcie. Byłem tam trenować, razem z moim przyjacielem, Michałem Balcerczakiem, który też walczy i mi mocno pomaga, jest w moim sztabie. Zrobiliśmy tam świetną robotę, mega czas. Dużo wskazówek, dużo technik parterowych. Tam jest mocna kolebka zapaśnicza. Pracowałem z Mamedem, Ibragimem Czużygajewem, Mansurem Abdurzakovem i innymi kotami. Wierzę, że to naprawdę zaprocentuje. Świetny to był dla mnie czas mentalnie, taka odskocznia od codziennego treningu, wyjście ze strefy komfortu. Nie mogę więcej zdradzić, ale uwierz, że to dało mi więcej niż rok trenowania w jakimkolwiek innym klubie.
Czyli jak się skończy ta walka? W stójce czy parterze?
Skończy się ciężkim nokautem.
A co po niej? To w końcu jeden z najważniejszych pojedynków w twoim życiu. Jak zejdziesz z emocji?
Chcę pobyć z przyjaciółmi i rodziną. Córka ma urodziny zaraz po walce, chciałbym z nią świętować. Do tego na pewno jakieś wakacje, bo jestem cały czas w treningu. Tu Tajlandia, tu inny wyjazd, tu camp, co chwila byłem na Śląsku. Od kilkunastu miesięcy jestem na walizkach. Dziecko widzę raz czy dwa razy w tygodniu. Kurczę, chcę spędzić z rodziną czas, po prostu. Córka szybko rośnie, dom jest na wykończeniu. Chcę się tym nacieszyć.
Widziałem na materiale KSW, że jeździcie z córką na salę zabaw. Czyli co, urodziny tam?
Będziemy kombinować. Ale wiesz, to trzecie urodziny, a ja nie mam pojęcia, kiedy ten czas minął. Dopiero co się urodziła, a już jest taka duża. To wszystko minęło mi mega szybko. A ja sobie cenię ten czas, chciałbym go z nią spędzać. Tym bardziej, że teraz ma taką „tatozę”, cały czas „Tata, tata, tata”. Jak wyjeżdżam na Śląsk trenować, to ciężko ją zostawić, bo mówi „Tata nie wyjeżdżaj” i ma świeczki w oczach. A przez to ja też mam świeczki w oczach. I tłumaczę jej: „Kochanie, tatuś musi pojechać, żeby pracować i żebyś ty miała komfort w życiu i dobrą przyszłość”.
Rozsądnie.
Muszę jej to tak przetłumaczyć, że jadę zarobić, żeby jej kupić zabawki. Że robię to po to, żeby ona mogła mieć, co chce. Wszystko w granicach rozsądku, oczywiście, bo małe dzieci im więcej mają, tym więcej chcą. My ją uczymy rozważnie, że świat tak nie wygląda i nie wszystko ma się na już. Jak przyjeżdżam, to ten czas jest taki, że niby mam się regenerować, ale przy tym chcę z nią być i przekazać jej sporo tych wartości – nawet sportowych, takich, które ukształtowały mój charakter.
Tu już mniej rozsądnie, bo trochę się wystawiasz, jak mówisz, że „musisz pojechać, żeby kupić zabawki”. Wtedy nie ma opcji – musisz wrócić z zabawką.
(śmiech) Jak nie ja, to mój przyjaciel Michał kupuje i wtedy zabawka jest od wujka. Zawsze wracamy z czymś. Wczoraj akurat byłem, to kupiłem jej sukienkę z jednorożcami, bo ma fazę na spódniczki i sukienki. Ale wszystko w granicach rozsądku, bo nie będę jej rozpieszczać na każdym kroku. Tym bardziej, że żona tez kupuje, babcie – jak to babcie – też coś przywożą. Ale jak mnie nie ma tydzień, to głupio mi przyjechać z pustymi rękami. A ona do tego ma tę euforię, że ja wracam. Jak jeszcze przy tym coś przywiozę, to jest coś pięknego.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix