Reklama

Wielki dzień polskiej siatkówki! Trzy triumfy w Europie i Bogdanka z Pucharem Challenge!

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

19 marca 2025, 23:19 • 9 min czytania 19 komentarzy

Cztery mecze. Dwa o Final Four Ligi Mistrzów. Jeden o finał Pucharu CEV. I wreszcie – rewanżowe starcie w walce o tytuł Pucharu Challenge. To wszystko czekało dziś polskie kluby siatkarskie w Europie. Do wszystkich tych starć byliśmy nastawieni optymistycznie, tym bardziej po tym, jak wczoraj do najlepszej czwórki LM wszedł Aluron CMC Warta Zawiercie. Idealnie dziś, niestety, nie było, ale powodów do radości i tak dostaliśmy mnóstwo. Na czele z tym najważniejszym – Bogdanka LUK Lublin wygrała bowiem Puchar Challenge!

Wielki dzień polskiej siatkówki! Trzy triumfy w Europie i Bogdanka z Pucharem Challenge!

Wielki triumf Bogdanki

Kto wie, czy nie mieli najtrudniej w całym dwumeczu. Siatkarze Bogdanki LUK Lublin – dowodzeni przez Wilfredo Leona – mierzyli się bowiem w meczu o tytuł w Pucharze Challenge (odpowiednik Ligi Konferencji Europy, trzecie najważniejsze rozgrywki w Europie) z rywalem, który normalnie na tym szczeblu raczej nie gra, czyli ekipą Volley Lube Civitanova. A więc klubem, który jeszcze w 2019 roku wygrywał Ligę Mistrzów, a w zeszłym sezonie gościł w jej turnieju finałowym.

Tym razem wylądował jednak o dwa szczeble niżej. I skoro tak, to planował te rozgrywki wygrać.

I tak naprawdę trudno było wskazać w całej stawce ekipę, która miałaby się Włochom przeciwstawić. Na drodze do finału Lube pokonało takie “tuzy” jak VK ČEZ Karlovarsko, Karađorđe Topola, Nova Tech Lycurgus Groningen i Spor Toto. A więc, po kolei, ekipy z Czech, Serbii, Holandii i Turcji. Bogdanka, wiadomo, też się z potęgami nie mierzyła – na jej drodze stanęły Maccabi Tel Awiw (Izrael), Tourcoing LM (Francja), CV Melilla (Hiszpania) i portugalski Sporting. Innymi słowy: właściwie wszystko sugerowało już od początku, że – jeśli tylko losowanie się ułoży – to właśnie Polacy zagrają z Włochami o trofeum.

Reklama

CZYTAJ TEŻ: LUK LUBLIN. W DEKADĘ OD III LIGI DO WALKI O TROFEA

Ale wiadomo, faworytem w finałowym dwumeczu musiało być Lube. Głównie dlatego, że, no właśnie – to dwumecz. W jednym spotkaniu da się zaskoczyć rywala, ograć lepszą drużynę. Na przestrzeni dwóch meczów po prostu dużo trudniej to zrobić. Tym bardziej, że to drugie spotkanie miało zostać rozegrane we Włoszech, na terenie – jakby nie było – ekipy, która jeszcze niedawno była potęgą europejskiej siatkówki. Ale Bogdanka już u siebie pokazała, że planuje się Włochom postawić.

Na własnym terenie wygrali 3:1. Dziś wystarczały im więc dwa sety do końcowego triumfu. Ale wszystko zaczęło się źle. W pierwszej partii mieli piłki setowe, nie wykorzystali ich, rywale z kolei, gdy tylko się do takiej dochrapali, to partię skończyli. W drugiej Lube było wyraźnie lepsze. I sytuacja gości znacznie się w tym momencie skomplikowała. Owszem, nawet gdyby przegrali do zera, czekałby ich złoty set, ale jednak na terenie rywala, w dodatku zaznajomionego z presją takich spotkań.

Na szczęście ta decydująca partia nie była potrzebna.

Ale potrzebny był, jak się okazało, absolutnie szalony set numer trzy. Lublinianie wygrali go… 38:36. Każda z ekip miała po kilka piłek setowych. Gospodarze regularnie mylili się przy nich na zagrywce. Goście nie potrafili skończyć kilku ataków. Ale wreszcie pociągnął Bogdankę do sukcesu fenomenalny Mateusz Malinowski, który wszedł w trakcie spotkania z ławki i zawładnął atakiem ekipy z Lublina, wspomagając Wilfredo Leona. Momentami całe spotkanie zaczęło przypominać trochę rozgrywkę pod tytułem “Malinowski i partnerzy”, gdzie ci drudzy musieli po prostu nie zepsuć tego, co wypracował 32-letni Polak, który – nie bójmy się tego stwierdzenia – rozegrał mecz życia.

Reklama

Wygrana w secie numer trzy pociągnęła gości. W czwartej partii od początku budowali sobie przewagę, a powiększyli ją całkowicie, gdy w pole zagrywki wszedł Wilfredo Leon i zaczął posyłać na drugą stronę prawdziwe rakiety. To był ważny moment, bo nerwy jeszcze rzuciły się na ekipę z Polski, która popełniła kilka błędów i dała sobie wydrzeć nieco punktów. Nie na tyle dużo jednak, by przewagę roztrwonić. Ostatecznie, po niecelnym ataku jednego z rywali, Bogdanka wygrała drugiego seta.

A wraz z nim dwumecz. I można mówić, że to trzecia europejska liga, owszem. W zeszłym sezonie zresztą triumfował tam Projekt Warszawa, więc to dla polskich klubów nie nowość (w przeszłości również ówczesny Tytan AZS Częstochowa), ale dla lublinian to po prostu największy sukces w historii całego klubu. Sukces, na który zapracowali, bo o ile ścieżkę do finału mieli na poziomie trudności najłatwiejszym z mozliwych, o tyle w samym dwumeczu o tytuł wyzwanie było ogromne.

A Bogdanka LUK Lublin mu sprostała. I za to jej chwała.

Volley Lube Civitanova – Bogdanka LUK Lublin 3:2 (27:25, 25:21, 36:38, 20:25, 15:7), pierwszy mecz 1:3.

Stracona szansa Projektu

Wspomnieliśmy już o awansie Warty Zawiercie do Final Four Ligi Mistrzów. Dla ekipy z Jury to, oczywiście, historyczny sukces w Europie. Nigdy wcześniej zawiercianie nie doszli tak daleko, choć przyznać trzeba, że mieli najłatwiejszego rywala – niemiecki SVG Luneburg. I w dwumeczu było to widać. Niemcy właściwie ani przez moment nie stanowili zagrożenia dla Warty, która pewnie zmierzała po swoje. I dotarła tam dość szybko. A “tam” oznacza w tym przypadku Łódź – to w niej bowiem odbędzie się finałowy turniej o końcowy triumf w Lidze Mistrzów.

Jurajscy Rycerze postawili pierwszy krok z trzech, na jakie czekaliśmy w wykonaniu polskich klubów. Bo liczyliśmy, że w Atlas Arenie zobaczymy właśnie trzy polskie ekipy, czego nigdy wcześniej w historii naszej klubowej siatki nie było.

Czy wyszło? Niestety nie. Zawiedli bowiem siatkarze PGE Projektu Warszawa. Choć zawiedli to być może zbyt mocne słowo, a jeśli już – to tydzień temu. Wtedy przegrali w Ankarze z miejscowym Halkbankiem niespodziewanie łatwo, 1:3 w setach. Inna sprawa, że siatkarze tureckiej ekipy zagrali wówczas najlepszy mecz w sezonie – tak twierdził nawet ich trener, Igor Kolaković. Taki wynik oznaczał też, że warszawiacy potrzebowali wygrać u siebie tracąc maksymalnie jedną partię, a potem triumfować jeszcze w złotym secie – rozgrywanym do 15 punktów.

Pierwsza część planu wypaliła. Podopieczni Piotra Grabana doskonale rozegrali pierwsze trzy sety. Trudno było im właściwie zarzucić cokolwiek większego w ich postawie. Artur Szalpuk grał znakomite zawody w ofensywie, swoje dokładali też Bartłomiej Bołądź czy Jurij Semeniuk. Owszem, momentami gra była wyrównana, ale zawsze w kluczowych momentach to Projekt odskakiwał rywalom, popisując się przede wszystkim świetną odpornością psychiczną. Stąd tym bardziej rozczarowuje to, co stało się w decydującym o losach meczu złotym secie.

Tam nic się bowiem Projektowi nie układało. Przy 3:3 Artur Szalpuk dostał żółtą kartkę i nagle jakby wszystko się w głowach gospodarzy posypało. Dick Kooy dobrze zaatakował, chwilę później asa posłał Micah Ma’a (obaj zresztą grali w przeszłości w polskich klubach), a po chwili Projekt… popełnił błąd ustawienia. Zrobiło się 7:4 dla gości i trudno było marzyć o odrabianiu strat. Ba, jeśli już, wydawało się, że prędzej to Halkbank odskoczy. Tak się zresztą stało, bo po tym, jak Tobias Christian Brand zaatakował w aut, zrobiło się 7:11 z perspektywy Projektu. Warszawiacy zniwelowali jeszcze stratę do dwóch oczek i obronili piłkę meczową, ale przy drugiej już sobie nie poradzili.

I tak Torwar – mimo pierwotnego zwycięstwa 3:0 – ostatecznie posmutniał. Wszyscy zdawali sobie bowiem sprawę, że Projekt miał wielką szansę na to, by w Łodzi wystąpić. Ale nie zdołał jej wykorzystać.

PGE Projekt Warszawa – Halkbank Ankara 3:0 (25:20, 25:19, 25:20), pierwszy mecz 1:3. Złoty set: 12:15.

Jastrzębski na pewniaka

W pierwszym meczu ćwierćfinałowym Ligi Mistrzów przegrali też zawodnicy Jastrzębskiego Węgla. I to nie tyle niespodziewanie, co wręcz sensacyjnie. Jastrzębianie pojechali bowiem do Pireusu, zagrali tam z Olympiakosem – a grecka siatkówka jednak potęgą nie jest, również w wydaniu klubowym – i prowadzili już 2:0 w setach, by kolejne trzy partie oddać bardzo gładko. Tłumaczono to sobie w prosty sposób – greccy, fanatyczni kibice i cała otoczka meczu, po prostu mogła dotrzeć do głów siatkarzy polskiej ekipy.

U siebie mieli jednak wygrać pewnie. Zresztą – mogli stracić nawet jednego seta. Wygrana 3:1 i tak dałaby im awans.

Jastrzębianie nie planowali jednak czegokolwiek oddawać rywalom. I choć Olympiakos postawił twarde warunki, to w każdym secie był minimalnie gorszy. W pierwszym zadecydowała w dużej mierze doskonała postawa Tomasza Fornala, który skończył wszystkie swoje ataki – a tych miał aż siedem. W drugiej partii Olympiakos do połowy trzymał się blisko rywali, ba, przez moment nawet prowadził, ale wtedy dwa razy świetnie rywali zablokował Łukasz Kaczmarek, a potem kilka razy pomylili się siatkarze gości i jastrzębianie wygrali seta. Trzecia odsłona meczu to powolne powiększanie przewagi jastrzębian, którzy systematycznie zbliżali się do awansu.

I wreszcie go wywalczyli – po skutecznym ataku Kaczmarka.

Jastrzębianie dołączyli więc tym samym do Warty Zawiercie i po raz kolejny zagrają o finał Ligi Mistrzów, w którym wystąpili w dwóch ostatnich edycjach tych rozgrywek… ale w obu przypadkach przegrali. Raz ograła ich ZAKSA, raz włoskie Trentino. Tym razem siatkarze ze Śląska będą mogli sobie jednak powiedzieć, że “do trzech razy sztuka”. I kto wie, może okaże się to prawdą.

Jastrzębski Węgiel – Olympiakos Pireus 3:0 (25:21, 25:21, 25:19), pierwszy mecz 2:3. 

Asseco w finale

O tym meczu napiszemy najkrócej, bo… po prostu nie mieliśmy okazji go w całości obejrzeć. Wobec spotkania Jastrzębskiego Węgla i Bogdanki LUK Lublin, trzeba było skupić na czymś uwagę, a przegrała w tym starciu Asseco Resovia. Głównie dlatego, że nie podejrzewaliśmy u niej żadnych problemów. Rzeszowianie walczyli bowiem o awans do finału Pucharu CEV – w którym zresztą bronią tytułu – w starciu z francuskim Tours. Rywale co prawda zaskoczyli w pierwszym meczu, rozgrywanym w Polsce, i urwali Asseco dwa sety.

W rewanżu zresztą też grali początkowo naprawdę dobrze. Polski zespół musiał się namęczyć, pierwszą partię wygrał na przewagi, do 28. Ale w dwóch kolejnych setach było już łatwiej – drugiego rzeszowianie wygrali do 20, trzeciego do 22. Tym samym uzupełnili stawkę finału, bo już wcześniej awansował do niego turecki Ziraat Bankasi Ankara.

Asseco stanie więc przed szansą na obronę tytułu w rozgrywkach, których piłkarskim odpowiednikiem byłaby Liga Europy. Przede wszystkim jednak, nadal możliwe jest to, co nie udało się przed rokiem – czyli wygrane polskich klubów we wszystkich europejskich rozgrywkach w jednym sezonie. Wtedy zabrakło nam Ligi Mistrzów, choć byliśmy o krok, bo – jak wspomnieliśmy – Jastrzębski grał w finale. Teraz mamy już jedno trofeum, mamy zespół w finale drugiego turnieju i dwie ekipy w półfinale LM.

Cóż, tym razem musi się udać, prawda?

Tours – Asseco Resovia 0:3 (28:30, 20:25, 22:25), pierwszy mecz 2:3.

Fot. Newspix

CZYTAJ WIĘCEJ O SIATKÓWCE:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Ekstraklasa

Prezes Śląska: Pion sportowy miał wcześniej zbyt daleko idące kompetencje [WYWIAD]

Kamil Warzocha
5
Prezes Śląska: Pion sportowy miał wcześniej zbyt daleko idące kompetencje [WYWIAD]