Reklama

“Ludzie pisali, że powinienem umrzeć. Jestem przyjacielem, a dzień później wrogiem” [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

19 stycznia 2025, 09:44 • 12 min czytania 8 komentarzy

To on decyduje o tym, kiedy są odpowiednie warunki, by skoczek mógł ruszyć z belki. Borek Sedlak wykonuje trudną i bardzo niewdzięczną pracę. Rzadko słyszy pochwały, częściej ludzie piszą mu na przykład, że powinien już nie żyć. Dwa lata temu jego decyzje wywołały wielkie poruszenie w Zakopanem. W dużej rozmowie dla Weszło Sedlak odpowiada o skoku, po którym miał koszmary i walił rękami w stół. Wspomina sytuację ze stolicy Tatr, opowiada o niedawnych kontrowersjach ze Stefanem Kraftem i opisuje swoją sportową młodość. – Czasami wolę zostać na skoczni, nie rozmawiać z trenerami i zawodnikami, a na głowę naciągnąć kaptur – mówi.

“Ludzie pisali, że powinienem umrzeć. Jestem przyjacielem, a dzień później wrogiem” [WYWIAD]

JAKUB RADOMSKI: Lubisz piłkę nożną, prawda?

BOREK SEDLAK, asystent dyrektora Pucharu Świata, odpowiedzialny za puszczanie skoczków: Tak, zgadza się.

Wiesz, kim jest Howard Webb?

Średnio.

Reklama

To sędzia z Wielkiej Brytanii, który w 2008 roku prowadził mecz EURO Austria – Polska. W doliczonym czasie gry podyktował rzut karny przeciwko Polsce i skończyło się remisem 1:1. Webb został później w naszym kraju wrogiem publicznym numer jeden. Ty, może nie w takiej skali, ale czasami chyba też masz podobnie.

Moja praca jest skomplikowana, bo opiera się na podejmowaniu decyzji i nie wszystkie są dobrze odbierane przez kibiców. Przede wszystkim w Polsce. Być może ktoś inny poddawałby się presji i dałby wymusić na sobie pewne rozwiązania, ale ja wiem, że nie mogę zatrzymać konkursu np. na pięć minut, dlatego że na belce jest akurat czołowy zawodnik z Polski albo Austrii. Po prostu mam korytarz określany przez prędkość i kierunek wiatru. Jeżeli się w nim mieścisz, to na skutek mojej decyzji dostajesz zielone światło, puszcza cię trener i skaczesz. W sezonie mamy dużo konkursów. Każdy zawodnik raz będzie miał więcej szczęścia, a raz trochę mniej.

Dawid Kubacki na pewno nie miał go w konkursie w Zakopanem w 2023 roku. Prowadził po pierwszej serii, ale w drugiej puściliście go w bardzo trudnych warunkach i przegrał ostatecznie z Halvorem Egnerem Granerudem. W serialu „Skoczkowie” ten wątek jest dość mocno wyeksponowany. Widać złość samego Dawida, jego kolegów z kadry, ale i Thomasa Thurnbichlera, trenera Polaków, który po tamtym konkursie mówił, że w takich sytuacjach powinno wygrywać dobro sportu.

Nie tylko Dawid miał prawo w pewnych okolicznościach czuć się krzywdzony. Rozumiem, że podajesz ten przykład, bo chodzi o Polaka.

Nie tylko, to po prostu ciekawy przykład, o którym dużo było w mediach.

Wiem o tym, bo dostałem wtedy dużo prywatnych wiadomości od polskich kibiców.

Reklama

Czytałeś je?

Jeżeli ludzie piszą na początku, że powinienem umrzeć, dlaczego mam na to odpowiadać?

Czasami człowiek po prostu nie umie się odciąć. Chęć przeczytania jest silniejsza.

Nie mam tak. Ludzie mogą napisać ci wszystko, a jeżeli przekaz zaczyna się od takich słów, które przytoczyłem, to czytanie wiadomości mija się z celem. Nie mówiąc już o odpisywaniu na nią.

Sedlak, zdjęcie ze stycznia 2024 roku 

Wróćmy do sytuacji z Dawidem.

Kubacki nie miał szczęścia. Usiadł na belce, ja chwilę czekałem, ale zobaczyłem, że wiatr z tyłu jest dosyć stabilny. Wcisnąłem przycisk i stało się to, co czasami się dzieje. Podczas skoku, a dokładnie kiedy zbliżał się do progu, wiatr stawał się silniejszy i silniejszy. Tak czasami bywa w tej pracy – nie popełniłeś błędu, a pięć sekund po skoku widzisz, że lepiej było poczekać. Podjąłem wtedy decyzję na bazie mojego doświadczenia i odczuć. W tamtym momencie to było najlepsze, co mogłem zrobić. Patrząc później, na konsekwencje, należało wtedy poczekać około minuty. Mediom i kibicom łatwiej jest oceniać wszystko po fakcie. Ja niestety nie mogę tak działać.

Przed naszym wywiadem spotkałem się z kolegą. Rozmawialiśmy o wyjątkowo trudnych konkursach do przeprowadzenia i wspomniałem mistrzostwa świata w Seefeld z 2019 roku, a konkretnie zawody na normalnej skoczni. Myślę, że po nich nie byłem w Polsce największym wrogiem, bo Kubacki zajmował po pierwszej serii 27. miejsce, a jednak wygrał.

W pewnym sensie tamte zawody były katastrofą. Powiedziałeś nawet w rozmowie z serwisem Przegląd Sportowy Onet, że nie chciałeś ich oglądać ponownie.

Nigdy tego nie zrobię.

No właśnie.

Wyjątkowo trudne okoliczności zawodów. W drugiej serii intensywnie padał śnieg. Na rozbiegu używaliśmy dmuchaw, a w takich przypadkach czasami, kiedy zawodnik mija czujnik prędkości, tego pomiaru nie ma. Pamiętam, że na ostatnich osiem skoków cztery albo pięć razy traciliśmy pomiar. Nagle zawody się kończą, jako ostatni skacze Ryoyu Kobayashi. Nie daje rady wyprzedzić Kubackiego. Zobaczyliśmy jego prędkość i dotarło do nas, że ona spadła gwałtownie w ostatnich próbach. To był największy problem w drugiej serii, która okazała się katastrofą. Pierwsza była natomiast loteryjna, bo zmieniał się wiatr.

Gdyby takie coś wydarzyło się w zawodach Pucharu Świata, sytuacja byłaby i tak poważna, a tutaj chodziło o mistrzostwa świata. Miałem w sobie bardzo wiele mocnych odczuć po tamtych zawodach. Gdy w Seefeld skończyła się pierwsza seria, na chwilę spojrzałem w telefon. Wiadomości, mało fajne. Sporo po polsku, widziałem to też po imionach ludzi, którzy pisali. Nie czytałem, po prostu je usunąłem. Ale ostatecznie Dawid został mistrzem świata, a Kamil Stoch sięgnął po srebrny medal.

Borek Sedlak 

Po drugiej serii były wiadomości?

Nie, ale wiedziałem, że wtedy byłem już pewnie największym przyjacielem polskich kibiców. Taką mam pracę: w sobotę jestem z kimś największymi wrogami, a w niedzielę nagle stajemy się przyjaciółmi. To nie jest łatwe, ale muszę z tym żyć.

Jakie były najtrudniejsze zawody, które prowadziłeś?

Oprócz Seefeld? Igrzyska w Pjongczangu w 2018 roku, zawody na normalnej skoczni. I nie chodzi tylko o kontrowersje związane ze skokiem Stefana Huli, który liczył na medal. Pamiętam, jak Robert Johansson czekał z 10 minut na skok, a tam było -20 stopni. I ten skok ostatecznie dał mu brązowy medal. Willingen to też miejsce, które kojarzy mi się z dużym stresem. Ten skok Timiego Zajca na 161,5 m. To był moment, kiedy miałem koszmary.

Jak to?

Gdy Timi wylądował i oczywiście nie ustał, wybiegłem z pokoju jury, uderzyłem w jakiś stół. W pokoju obok zacząłem łapać głębokie oddechy. Przecież ten gość leciał, leciał i nie lądował. Zatrzymałem procedurę na jakiś czas. Nie mogłem się pozbierać. Byłem przekonany, że Timi właśnie zerwał więzadła albo doznał innej poważnej kontuzji. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że chyba jednak nie stało się nic naprawdę złego. Ale długo miałem to w głowie. Dlatego osobiście bardzo cieszyłem się, kiedy Zajc został mistrzem świata na dużym obiekcie w Planicy.

Jego skok z Willingen był porąbany, szalony. Wiesz, jak to wyglądało od kulis? Wcisnąłem przycisk, kiedy miał 2, maksymalnie 3 m/s pod narty. Ale kiedy Timi znalazł się w powietrzu, to było już 6-7 m/s. W takich sytuacjach najgorsza jest myśl, że gość znajduje się nad ziemią, robi się bardzo niebezpiecznie, a ty nic nie możesz zrobić. Najpierw trener ma krótki czas, by puścić zawodnika, a później on jeszcze musi dojechać do progu. W tym czasie warunki mogą się zmienić i czasami tak się dzieje.

Zajc podczas szalonej próby w Willingen.

Porozmawiajmy o dość świeżej historii. Bischofshofen, ostatni konkurs Turnieju Czterech Skoczni. Druga seria, na belce siada prowadzący po pierwszej Stefan Kraft. Wszyscy myślą, że zaraz wygra turniej. Ale on musi długo czekać na górze. Nie dopuszczacie go do skoku, bo ma lepsze, korzystniejsze warunki. Kraft w końcu oddaje skok, ale zawodzi i zajmuje dopiero trzecie miejsce. Po konkursie był sfrustrowany i zły na jury. Tłumaczył, że jeżeli długo stoisz na górze i nie wiesz, o co dokładnie chodzi, mięśnie ci marzną i ciężko jest oddać skok, jaki się chce.

Rozumiem go jako zawodnika, jako człowieka. Jest mi bardzo przykro, że musiał czekać. Ale z drugiej strony – gdyby taka sytuacja wydarzyła się ponownie, zrobiłbym to samo. W Zakopanem pracuję z tym samym zespołem, który był w Bischofshofen. Rozmawialiśmy niedawno o tamtej sytuacji i zgodziliśmy się, że to była jedyna opcja.

W pierwszej serii mieliśmy 50 skoków z tej samej belki ze stabilnym wiatrem z tyłu. Druga seria? 29 prób z tej samej belki, ciągle stabilny wiatr z tyłu. Wiatr miał siłę mniej więcej 0,8 m/s. I nagle zostaje nam ostatni, w teorii najlepszy skoczek. Belka ustawiona jest tak, że przy wietrze z tyłu umożliwia naprawdę dalekie skoki. I Kraft ma 0,4 m/s, tyle że pod narty. Postanawiamy czekać. Mamy w głowie, że takie nagłe inne warunki zazwyczaj trwają krótko. Jakieś dwie, może trzy minuty. Powiedziałem już, że jest mi żal Stefana. A jest mi go żal, bo, jak sprawdziłem następnego dnia, my wtedy w Bischofhshofen musieliśmy czekać przez ponad osiem minut.

Rozmawiałeś o tym z Kraftem?

Tak, spotkaliśmy się przedwczoraj w hotelu w Zakopanem. Rozmawialiśmy kwadrans, powiedziałem mu mniej więcej to samo, co tobie. On używał swoich argumentów, mieliśmy różne opinie. Myślę, że gdyby zwyciężył i w zawodach, i w całym turnieju, mówiłby, że to dobrze, że poczekaliśmy. Miał uwagi dotyczące tego, że zmarzły mu nogi, mówił też o przedskoczkach i o tym, ile to wszystko trwało. Ale to wszystko jest też kwestią właściwej komunikacji. Mamy na górze skoczni, blisko belki, jednego kolegę z FIS. Jeżeli Stefan ma jakieś potrzeby, na przykład czuje, że musi się ogrzać, mógł przekazać taką informację. Nie mamy wpływu na wiatr, a on nie chciał się zmienić przez prawie 10 minut.

Mogliście obniżyć belkę.

Teoretycznie była taka możliwość, ale belkę trzeba by obniżyć może nawet o pięć. Przecież to by totalnie rozwaliło zawody, bo dokonalibyśmy radykalnej zmiany rozbiegu na bazie zewnętrznych warunków. To nie byłoby łatwe i to nie byłoby dobre. Matematyka może nam mówić, że zmiana wiatru o 0,2 m/s to jedna belka, dlatego tutaj trzeba by zmieniać o pięć. Tłumaczyłem to Stefanowi i on dwa dni temu ostatecznie zgodził się, że to jednak było najlepsze wyjście. Ale tamta sytuacja to też dla nas lekcja: żeby następnym razem pytać zawodników, jak się czują, albo żeby oni byli bardziej aktywni i przekazywali na bieżąco jakieś swoje uwagi. Z mojego punktu widzenia to trudne, w tym sensie, że mam tylko obraz zawodnika, a nie znam jego odczuć.

Kraft po zajęciu trzeciego miejsca w Bischofshofen. 

Jednym z pierwszych słów, które kojarzą mi się z twoją pracą, jest odpowiedzialność. Lubisz ją, czy ona częściej uwiera?

Ale przecież podobnie jest w życiu. Gdy prowadzisz samochód, też masz czerwone i zielone światła. Musisz się do nich stosować. Gdy kończą się zawody, czasami wracam do hotelu albo do domu z poczuciem, że to był fantastyczny konkurs. Na przykład – jest Zakopane, wygrał Polak, tysiące kibiców śpiewało hymn. Idę w tłumie, mając gęsią skórkę. Myślę, że mam niezwykłą pracę w równie niezwykłej dyscyplinie sportu. Innym razem zawody są trudne i masz ochotę być sam i wtopić się w tłum tak, żeby nikt cię nie rozpoznał. Myśli wirują ci w głowie. Wtedy dociera do ciebie, jak wielka jest ta odpowiedzialność.

To prawda, że w Zakopanem, po tamtym konkursie z 2023 roku, najpierw długo nie mogłeś się pozbierać, a skocznię opuszczałeś z kapturem mocno naciągniętym na głowę?

Często tak robię – zwłaszcza w Polsce, ale i w Niemczech, bo w tych krajach przychodzi najwięcej kibiców. Najpierw czekam w pokoju 20-30 minut. Zbieram myśli. Nie chcę być wtedy obok trenerów i kibiców. Dopiero po jakimś czasie schodzę ze skoczni. U zawodników i szkoleniowców na początku jest zwykle wiele emocji, dlatego wolę spotykać się z nimi następnego dnia przed południem. Również ja jestem wtedy spokojniejszy. Dlatego czasem lepiej założyć ten kaptur.

Z twoją pracą jest trochę tak, jak ze społeczeństwem i krytyką w dzisiejszych czasach – ludzie pamiętają to, co złe. Dobrego nie chwalą publicznie, a negatywne krytykują i ono mocniej siedzi im w głowie.

Dokładnie tak jest. Rozmawialiśmy o Zakopanem z 2023 roku. To było dwa lata temu, więc od tego czasu odbyło się ok. 80 konkursów i powiedziałbym, że jakieś dwie trzecie z nich przebiegło bardzo dobrze i stało na naprawdę wysokim poziomie. Pamiętam Klingenthal z ubiegłego roku – to były naprawdę świetne zawody z wieloma długimi skokami. Ale wiesz, jak to jest: oglądasz kolejne ładne próby z telemarkiem i nagle ktoś próbuje zrobić telemark, upada. Wtedy możesz w jednym momencie stracić to, co wypracowałeś.

Dlatego jeżeli ktoś mówi po pierwszej serii: „To takie świetne zawody”, odpowiadam: „Hej, słuchajcie, wciąż mamy tutaj pracę do wykonania. Nie będę zrelaksowany, dopóki ostatni zawodnik nie wyląduje i nie minie linii, po której ewentualny upadek czy podparcie nie skutkuje już odjęciem punktów.” Zobacz, co stało się w Bischofshofen: mieliśmy 79 super skoków. Absolutnie żadnego problemu. I później była ta sprawa Krafta. Kontrowersje. W skokach narciarskich, wykonując taką pracę, wiele można stracić w jednej chwili.

Jaki masz sposób na uspokajanie się?

Spacer, tak jak już mówiłem. Spokojny, wolny. Nawet gdy mogę gdzieś podjechać, czasami wolę pójść. Kiedyś w Zakopanem zdarzyło się, że w tłumie poznał mnie kibic. Chciał porozmawiać, ale był trochę pijany i zachowywał się agresywnie. Ale to jedyna taka sytuacja. Gdy wracam do pokoju hotelowego, czasami wykonuję w nim trochę ćwiczeń. Mam kolegów, rodzinę. Bywa, że po trudnych zawodach odpalam FaceTime i mam potrzebę porozmawiać z najbliższymi mi ludźmi. Mam małą córeczkę. Jest moim całym światem. Uwielbiam spędzać z nią czas, a kiedy jestem na wyjeździe, dzwonię też po to, by ją po prostu zobaczyć.

Zaczynałeś jako skoczek. W konkursach Pucharu Świata najwyżej uplasowałeś się na 10. pozycji. Jesteś zadowolony ze swojej kariery?

Oczywiście, że nie. Gdy byłem młody, marzyłem o medalu igrzysk olimpijskich albo mistrzostw świata. Mój tata był skoczkiem i dlatego już jako dwulatek zakładałem jego kask i skakałem z łóżka. Grałem też w piłkę, zacząłem to robić jako sześciolatek. W 1988 roku odbywały się igrzyska olimpijskie w Calgary. Na normalnej skoczni srebro zdobył Pavel Ploc, a brąz Jiri Malec. Dwa medale dla Czechosłowacji! Zainspirowało mnie to, by jednak zostać skoczkiem. To był wtedy czwarty najpopularniejszy sport w Czechosłowacji: po hokeju, piłce nożnej i tenisie. Oczekiwałem od siebie wiele. Może za wiele. Dziś uważam, że nie każdy skoczek ma szansę osiągnąć wielkie sukcesy. Nie każdy zostanie Kraftem czy Stochem.

Sedlak jako skoczek. Zdjęcie z 2011 roku. 

Albo Jaroslavem Sakalą.

Albo Jakubem Jandą. Wiesz, że kiedy Janda w sezonie 2005/2006 był najlepszy w Pucharze Świata, mieszkaliśmy razem w pokoju? Śledziłem każdy jego krok, próbowałem naśladować, ale widziałem też trochę różnic.

Jakich różnic? Był bardziej utalentowany?

Przede wszystkim ważył pięć kilogramów mniej. Myślę, że był też bardzo zdolny. Ja na pewno miałem jakiś talent, ale czułem też granice. Przez całą karierę miałem trochę kłopotów z pozycją dojazdową, moje mięśnie były napięte. To był największy problem. Ale w sumie – reprezentowałem Czechy na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata i mistrzostwach świata w lotach. Skakałem na pewnym, czasami nawet niezłym poziomie. Nie zdobyłem żadnego medalu, ale dziś dochodzę do wniosku, że w sumie nie było tak źle.

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

8 komentarzy

Loading...