Pierwsze mecze między sobą rozgrywali w wieku 11 lat. Już na zawodowstwie aż siedmiokrotnie spotykali się w finałach wielkoszlemowych. Ich rywalizację wygrał Novak, co zresztą nikogo nie zaskakuje. Ale i Andy miał w niej wielkie chwile. Poza kortem byli przyjaciółmi, potem znajomymi, a w ostatnich latach na powrót ich relacja się wzmocniła. Teraz weszli na zupełnie nieznane sobie terytoria – Andy Murray w sezon 2025 wkroczy bowiem nie jako zawodnik, a trener. Jego podopiecznym zostanie Novak Djoković. Czy ta współpraca przerodzi się w kolejne sukcesy Serba?
Dwaj przyjaciele z dzieciństwa
Novak Djoković i Andy Murray znają się właściwie tak długo, jak to tylko możliwe. Nic dziwnego, są nie tylko z tego samego rocznika, ale i miesiąca. Szkot urodził się 15 maja 1987 roku, a Serb dokładnie tydzień później. Gdy obaj zaczęli jeździć na europejskie turnieje dla zdolnych młodych tenisistów, często się spotykali. I wspólnie narzekali, że tego – starszego od rok – Rafy Nadala po prostu nie da się ograć.
Z kolei narzekać na rówieśnika mógł początkowo Novak. Andy’ego zapamiętał jako dzieciaka, który „miał mnóstwo włosów, mnóstwo kręconych włosów, a do tego był bardzo blady”. Ale ten właśnie dzieciak ograł go bez litości w ich pierwszym starciu. Obaj mieli wtedy 11 lat i Szkot wyraźnie górował nad swoim rywalem. Rywalami, oczywiście, pozostali. Ale szybko też się zaprzyjaźnili, bo spotykali się stosunkowo często.
Tak naprawdę obaj naciskali na siebie, by grać coraz lepiej. Każdy z nich chciał wygrać z drugim.
Jako junior więcej sukcesów miał Andy. Wygrał US Open 2004, Novakowi nigdy nie udało się triumfować w turnieju wielkoszlemowym w gronie chłopców. Był blisko, doszedł do półfinału Australian Open, ale tam pokonał go Josselin Ouanna, który już w zawodowej karierze doszedł co najwyżej do 88. miejsca na świecie. Novakowi poszło nieco lepiej. Co istotniejsze: i Djoković, i Murray przeszli na zawodowstwo w 2005 roku. I nagle to Serb zaczął być „szybszy”.
On jako pierwszy doszedł do drabinki głównej turnieju wielkoszlemowego. On szybciej wygrał pierwszy turniej ATP. On triumfował w Australian Open kilka lat przed wygraną Murraya w Nowym Jorku. On został liderem rankingu na długo zanim zrobił to Andy. A jego ogólna liczba osiągnięć o lata świetlne odsadziła tę Szkota.
Obaj przez długi czas pozostawali jednak dobrymi kolegami. Choć w końcu ich relacja nieco się zmieniła. Novak tłumaczył to tak:
– Nie mogę być z nim przyjacielem. Naprawdę go lubię, ale jak mogę przyjaźnić się z kimś, z kim będę toczył prawdziwą bitwę na korcie? Czasem jem obiad z Andym czy Rafą, ale tak naprawdę żaden z nas nie jest prawdziwym przyjacielem, bo walczymy o historię. Ale pewnego dnia, gdy wszyscy przejdziemy na emeryturę, z chęcią usiądę z nimi przy piwie i powspominam to, przez co przeszliśmy.
Andy też zresztą mówił, że w ich relacji więcej było przyjaźni, gdy byli młodsi. Kiedy zaczęli rywalizować ze sobą o najwyższe cele – dosłownie, siedmiokrotnie grali przecież w finałach wielkoszlemowych – to tej przyjaźni naturalnie ubyło. Zresztą nie pomogły w tym niektóre wydarzenia, jak finał Australian Open 2015, gdy Szkot zasugerował, że Novak symulował problemy, by wybić Murraya z rytmu (dodajmy, że Andy nie był ani pierwszym, ani ostatnim zawodnikiem, który zarzucał coś takiego Serbowi).
Napięcie nie utrzymało się jednak długo. Rok później to Andy wspiął się bowiem na same szczyty tenisa (w pewnym sensie Novak też – wygrał w końcu Roland Garros, kompletując Karierowego Wielkiego Szlema, zresztą po finale z Murrayem), a w 2017 obu pokonały problemy. I gdy przestali rywalizować ze sobą o najwyższe cele, ich relacje znacznie się ociepliły. Obaj mówili o sobie, że byli swoimi wielkimi rywalami. Jasne, ich konfrontacje na ogół wygrywał Serb (ostateczny bilans meczów tej dwójki to 25-11 dla Novaka), ale Andy wielokrotnie potrafił mu się postawić. I ograć w ważnych meczach – finale US Open 2012, półfinale igrzysk w Londynie, finale Wimbledonu 2013 czy ATP Finals 2016.
Nie udawało mu się za to w Australii. W Melbourne obaj spotkali się pięciokrotnie, z czego cztery razy w finale. Zawsze lepszy był Serb. To musiało boleć Andy’ego, ale z drugiej strony nie było powodem, by kończyć relację. Ta zresztą w pewnym sensie pomagała obu oderwać się od sportu, który uprawiali.
– Gdy się spotykamy, nie rozmawiamy o tenisie, rankingach czy meczach – mówił Andy w 2016 roku. – Może kiedy skończymy kariery, to się zmieni. Ale na razie rozmawiamy o swoich rodzinach, dzieciach, takich rzeczach. Dużo rozmów odbyliśmy w tym roku, bo zostałem ojcem po raz pierwszy w życiu. Rozmawialiśmy o trudności w utrzymaniu balansu w życiu, w którym chcesz spędzać czas z rodziną, ale też mnóstwo podróżujesz, bo taka jest twoja praca.
Andy nie mógł tego wiedzieć, ale ledwie rok później spotkali się na korcie po raz ostatni. W 2017 roku, w finale turnieju w Dausze. Wygrał Novak. W teorii trafili na siebie jeszcze raz – w sezonie 2022 w 1/8 turnieju ATP 1000 w Madrycie. Ale Andy, regularnie zmagający się z własnym organizmem i grający już w tamtym czasie ze sztucznym biodrem, poddał to spotkanie walkowerem, nie wychodząc nawet na kort.
Tak więc, choć Szkot grał do 2024 roku, przez ponad siedem lat nie miał okazji zmierzyć się ze swoim wielkim rywalem i przyjacielem. Wcześniej zrobił to 36 razy w nieco ponad dekadę. I ta liczba już się nie zmieni.
Zmienić może się za to liczba trofeów, które uzbierał Novak.
Novak słabszy, ale spełniony
Rok 2024 był dla Novaka Djokovicia dziwny. Z jednej strony – nie wygrał żadnego z turniejów wielkoszlemowych, a taka sytuacja miała miejsce po raz pierwszy od 2017 roku, a drugi od 2011, gdy wdrapał się na szczyt rankingu i już na lata pozostał albo na nim, albo w jego najbliższych okolicach. Zaliczył też kilka naprawdę kiepskich meczów, do tego zmagał się ze zdrowiem, przez co musiał wycofać się z Roland Garros w trakcie trwania turnieju.
Z drugiej strony? “Skompletował” karierę. Przeszedł grę. Został pierwszym tenisistą w dziejach, który uzbierał wszystkie cztery turnieje wielkoszlemowe, Puchar Davisa, ATP Finals, wszystkie turnieje rangi ATP 1000 i wreszcie – mistrzostwo olimpijskie. A za tym ostatnim przecież gonił od Pekinu, roku 2008. Tam się nie udało, zdobył brąz. W Londynie był czwarty. W Rio odpadł w I rundzie, bo trafił na Juana Martina del Potro. W Tokio znów skończył tuż za podium, mając w dodatku szansę na Złotego Szlema.
I wreszcie przyszedł Paryż. I ta niesamowita historia, z finiszem w postaci genialnego – być może najlepszego w całym męskim tenisie Anno Domini 2024 – meczu finałowego z Carlosem Alcarazem. Djoković grał tam tak, jakby nic z tego, o czym wspomnieliśmy, się nie wydarzyło. Jakby znowu był w peaku swoich możliwości. Jakby nie miał urazów. Jakby cofnął się w czasie do 2011 roku, gdy był nie do zatrzymania.
CZYTAJ TEŻ: NOVAK MA ZŁOTO. JEGO DZIEDZICTWO JEST KOMPLETNE
I wygrał. A potem się rozpłakał. Bo tak długo marzył o tym jednym, brakującym sukcesie. I marzenie wreszcie spełnił.
Ale mimo tego to nie był jego sezon.
I to Djoković na pewno chciałby zmienić. Skoro postanowił, że jeszcze ma światu i sobie coś do udowodnienia, skoro chce gonić choćby za pobiciem rekordu Margaret Court (24 wygrane turnieje wielkoszlemowe, tyle ma też Serb, który chciałby zostać samotnym rekordzistą), skoro chce odzyskać koronę w Australian Open, odebraną mu przez Jannika Sinnera, a i pewnie marzy mu się kolejny wimbledoński triumf, gdzie dwa razy z rzędu w finale lepszy okazywał się Carlos Alcaraz – skoro Nole wychodzi jeszcze na kort, to tylko po to, by znów wejść na sam szczyt.
Może nie w kwestii rankingowej, na tym mu pewnie nie zależy. Ale na pewno jeśli chodzi o najważniejsze trumfy. Australia zapewne będzie jego głównym celem. Po niej Wimbledon. Dopiero później wszelkie inne imprezy. A z zeszłego sezonu i rozczarowań, będzie starał się czerpać motywację. Pytaniem pozostaje tak naprawdę, jak będzie wyglądać jego team na przestrzeni całego roku. Andy Murray – do czego jeszcze przejdziemy – na razie pomóc ma mu w pierwszym okresie, czy zostanie na dłużej – nie wiadomo. Serb nie ma trenera z krwi i kości, w marcu zeszłego roku rozstał się z Goranem Ivanisieviciem i od tamtej pory nikogo do tej roli nie zatrudnił.
Być może uzna, że na tym etapie kariery jest już w stanie sam kierować swoimi przygotowaniami. Być może kogoś znajdzie. Tak czy siak interesująco będzie obserwować niemalże 38-latka, który próbuje po raz wtóry udowodnić znacznie młodszym rywalom, że to on wciąż jest najlepszy.
– Czuję, że moje ciało wciąż działa dobrze. Nadal mam też motywację, by wygrać więcej szlemów i by napisać historię. To jeden z głównych powodów, dla których poprosiłem Andy’ego o współpracę. Wciąż mam wielkie plany i jak długo tak pozostanie, będę grać. Nie mam w głowie żadnej daty, gdy powiem „do widzenia” i przejdę na emeryturę. Będę grać tak długo, jak pozostanę jednym z kandydatów do triumfów w największych turniejach – mówił Serb.
Innymi słowy: na pewno nie będzie przeciągać tej przygody z tenisem tak, jak robił to jego przyjaciel i nowy trener.
Andy nigdy nie lubił tenisa
Powyższe słowa to kłamstwo. Choć Szkot wielokrotnie na korcie narzekał. Choć często wyglądał tak, jakby chciał zejść i nigdy nie wracać. Choć zdawał się cierpieć w wielu meczach, nie tylko tych najdłuższych i najtrudniejszych. To jednak tenis kochał i kocha nadal. W swoim stylu jednak, prezentując iście brytyjski humor, właśnie to – „W sumie nigdy nie lubiłem tenisa” – zatweetował, gdy oficjalnie skończył karierę.
Pożegnał się występem na igrzyskach w Paryżu. Deblowym, singla odpuścił. Z Danem Evansem dotarli do ćwierćfinału, po kilku niesamowitych horrorach. Pasujące miejsce, pasująca scena – w końcu Szkot to dwukrotny mistrz w singlu i srebrny medalista z miksta. To na igrzyskach pisał najwspanialsze historie w swojej karierze.
Wcześniej było też oficjalne pożegnanie na Wimbledonie, cała ceremonia. Też idealna sceneria – ojczysty turniej wygrywał przecież dwukrotnie, w 2013 i 2016 roku, tam też zdobywał pierwsze olimpijskie złoto, niespełna miesiąc po tym, jak Roger Federer pokonał go w finale Wimbledonu. Andy miał wtedy bilans 0-4 w finałach turniejów najwyższej rangi i zaczęto się zastanawiać, czy kiedykolwiek zdoła w takim triumfować.
Zdołał, ledwie kilka miesięcy później, gdy w Nowym Jorku w pięciu setach odprawił Novaka Djokovicia.
CZYTAJ TEŻ: PROBLEM MURRAYA. CZY KIEDYKOLWIEK ISTNIAŁA TENISOWA WIELKA CZWÓRKA?
Potem przyszedł Wimbledon 2013. A po nim – dwa suche lata. Aż wreszcie trafił się 2016 rok, absolutnie genialny. Ponowny triumf na trawie. Obrona złota olimpijskiego. Wygrana w ATP Finals. I pierwsze miejsce w rankingu. Andy stał się tak naprawdę jedynym tenisistą, który w czasach Wielkiej Trójki zdołał pokazać i Federerowi, i Nadalowi, i Djokoviciowi, że ktoś może z nimi rywalizować nie tylko w pojedynczym turnieju, ale i w całym sezonie. I tę rywalizację w dodatku wygrać. Owszem, Roger i Rafa mieli wtedy swoje problemy. Ale taki jest sport, jeśli nie jesteś gotowy do rywalizacji na najwyższym poziomie, pokona cię ktoś, kto będzie.
Wtedy był Andy. I niestety, to był ostatni taki rok w jego karierze.
Potem zawiodło zdrowie. Przyszły operacje, a wraz z nimi – metalowe biodro. Szans do powrotu na szczyty nie było. Fakt, że grał jeszcze dobrych kilka sezonów już sam w sobie był niezwykły. Przecież w 2019 (!) roku zorganizowano mu całą pożegnalną ceremonię w Australii, bo mówiono, że może to być koniec jego kariery. A on grał jeszcze kolejnych pięć lat. I choć po 2017 roku nigdy nie wyszedł poza trzecią rundę Szlema, to w 2019 roku dołożył jeszcze jeden, ostatni (46.) tytuł w karierze – w Antwerpii, gdy w finale pokonał innego wielkiego tenisistę, Stana Wawrinkę.
Potem były jeszcze trzy finały mniejszych turniejów ATP. Wszystkie przegrane. Ale jednak sam fakt, że do nich dochodził, budził respekt. Ktoś inny zapewne nie byłby w stanie. Ale Andy to Andy. Zawsze był królem „żyłowania się”. Zawsze grał do ostatniej kropli potu, do absolutnego zmęczenia. I choć po 2017 roku na korcie dosłownie cierpiał – wielokrotnie o tym mówił, to jednak kochał tenis zbyt mocno, by szybko z niego zrezygnować.
Kochał go też na tyle mocno, że już w lipcu na Wimbledonie, gdy Sue Barker zapytała go, czy wróci na londyńskie korty już w roli widza, odpowiedział: „Raczej czułbym się bardziej komfortowo, gdybym mógł siedzieć w boksie dla trenerów, prowadząc kogoś”.
Cóż, może się okazać, że stanie się tak już w 2025 roku.
„Nie wie nic o trenowaniu”
Nawiązanie tej współpracy w środowisku tenisowym było prawdziwym szokiem. Owszem, spodziewano się, że Andy Murray – zgodnie ze swoją zapowiedzią – w końcu zostanie trenerem. Ale nie tak szybko, nie po tak długiej karierze. I nie Novaka Djokovicia, a raczej kogoś młodszego, z wielkim potencjałem. Najpewniej – na co liczyło wiele osób w jego ojczyźnie – zawodnika czy zawodniczki z Wielkiej Brytanii.
A wyszło, że został szkoleniowcem swojego rywala i przyjaciela.
Choć „trenerem” czy „szkoleniowcem” to chyba złe słowa. Lepszym byłoby „doradcą”. Kimś, kto może dać Novakowi nową perspektywę i wciąż nauczyć nowych rzeczy. Murray jako zawodnik był niezmiennie wychwalany za niesamowity zmysł taktyczny, fenomenalną umiejętność dostosowania się do rywala i rozgrywania wymian tak, by wreszcie przeciwnika zamęczyć. Jeśli będzie umiał to przełożyć na prowadzenie zawodników, to możliwe, że pomoże Novakowi pokonać Jannika Sinnera czy Carlosa Alcaraza.
Wątpliwości nadal jest jednak sporo, ostatnio mówił o tym w wywiadzie dla „L’Equipe” Gil Cervara, trener Daniiła Miedwiediewa:
– Nie dziwi mnie, że Andy trafił do sztabu Novaka. Znając go wiedziałem, że nie wytrzyma bez tenisa dłużej niż kilka miesięcy. Ale on nie ma na razie tego, co można nazwać „metodologią trenera”. Nie wie niczego o trenowaniu, będzie się uczyć w trakcie tej współpracy. Nie dlatego Novak chce z nim współpracować. Jeśli o trenowanie chodzi, Novak albo już na tyle ufa sobie, że nie potrzebuje nikogo innego, albo poprosi o pomoc resztę teamu – mówił uznany szkoleniowiec.
Bo i faktycznie, Murray o trenerce wiele nie wie. Takie stwierdzenie może wydawać się dziwne, ale w tenisie bardzo rzadko zdarza się, by któryś z najlepszych zawodników został potem świetnym szkoleniowcem.
Aktualnie sukcesy święci były lider rankingu Juan Carlos Ferrero, który prowadzi Carlosa Alcaraza. W boksie Djokovicia nieźle spisywał się Boris Becker, ale był doradcą, a nie głównym trenerem. Przez lata świetnie poczynał też sobie wielokrotny mistrz wielkoszlemowy, Ivan Lendl, zresztą były trener Murraya. Ale poza tym wielu z najlepszych zawodników po prostu w tej roli wymięka. Eksperci powtarzają, że to w dużej mierze z jednego prostego powodu – bo często nie wiedzą, co tak naprawdę sprawiło, że byli tak dobrzy w trakcie kariery zawodniczej. Nie potrafią tego opisać.
Ivan Lendl i Andy Murray z pucharem za wygraną w Wimbledonie 2013. Fot. Newspix
Murray, jak sugerują ci, którzy go znają, od zawsze interesował się tenisem od wszelkiej strony. Oglądał multum meczów, analizował rywali, poszerzał wiedzę. I raczej nie powinien mieć z tym „opisywaniem drogi na szczyt” problemu. Ale znajomość tych aspektów, a umiejętność ich przekazania to dwie różne rzeczy. I może dlatego współpraca z Djokoviciem – choć zaskakująca – więcej będzie znaczyć dla Andy’ego, niż Novaka. Bo tak naprawdę, co by się w jej trakcie nie wydarzyło, to nikt nie zarzuci Murrayowi, że sobie nie poradził. Za to on sam pozbiera cenne doświadczenie, przekona się, jak wygląda tenis od strony boksu, a nie kortu.
I kto wie, może potem faktycznie przekaże to nowemu talentowi, którego zmieni w mistrza. Na razie jednak jego celem pozostanie pomoc Novakowi w dotarciu na szczyt. Po raz 25.
Dobrze dla tenisa
– W ostatnich kilku miesiącach przeszedłem przez cały proces rozmyślania o kolejnym sezonie. Starałem się wymyślić, czego potrzebuję na tym etapie mojej kariery, szczególnie po zakończeniu współpracy z Goranem Ivaniseviciem, z którym odniosłem wiele sukcesów. Przez pół roku myślałem, czy na pewno potrzebuję trenera, a jeśli tak, jakiego profilu szkoleniowiec miałby to być. Analizowaliśmy wiele imion, w końcu dotarło do mnie, że najlepszy byłby ktoś, kto rozumiałby moje doświadczenie, to, przez co przechodzę, idealnie, gdyby był to wielokrotny mistrz wielkoszlemowy – mówił niedawno Djoković w rozmowie ze Sky Sports.
Gdy doszedł do tych wniosków, nazwisko Murraya pojawiło się szybko. Serb zadzwonił, Szkot odebrał. Pogadali chwilę i po paru dniach zdecydowali się spróbować.
– Myślę, że to mądry ruch – mówił Eurosportowi Mats Wilander, siedmiokrotny mistrz wielkoszlemowy, dziś ekspert telewizyjny. – Obaj są w tym samym wieku, Andy będzie wyśmienitym trenerem. Wie, jak ciężko trzeba pracować. Myślę, że to pewna wiadomość, którą Novak wysyła do Sinnera, Alcaraza i innych najlepszych graczy. Mówi ona: „Hej, w kolejnym sezonie wciąż będę w stanie grać mój najlepszy tenis. Będę gotowy na każdego z was”. Ale Andy pomoże Novakowi nie tylko w najważniejszych meczach. Będzie z nim każdego dnia.
Wilander dodawał też, że gdy tylko usłyszał o tym ogłoszeniu pomyślał: Novak chce jeszcze swoje wygrać. Trudno zresztą o inne wnioski. Gdyby nie chciał, nie zatrudniłby Murraya, ba, może nie ściągnąłby nikogo. Wybrał przyjaciela, ale też niezwykle doświadczonego zawodnika, który – co podkreślał Szwed – potrafił się znakomicie przygotować do najważniejszych turniejów, odnaleźć szczyt formy w kluczowym momencie – jak w trakcie igrzysk. Bo przecież te są tylko raz na cztery lata, trzeba umieć trafić w moment.
Andy’emu udało się dwukrotnie. Nikt inny tego nie dokonał.
Novak, oczywiście, też to potrafi. W pocovidowej rzeczywistości grał raczej najważniejsze turnieje, wiele odpuszczał. Nie zależało mu aż tak na rankingu. I zwykle te imprezy wygrywał. Jeszcze w 2023 roku zgarnął trzy Wielkie Szlemy, nie udało się tylko na Wimbledonie, bo tam wielki okazał się Alcaraz. Dwa lata później nadal wierzy, że znów może tam (i nie tylko tam) triumfować… i eksperci się z tym zgadzają. Szczególnie, mówią, gdy pomoże mu Murray.
Bo tak naprawdę Novak nie potrzebuje trenera, który powie mu, co ma robić i jak się przygotowywać. On sam doskonale to wie. Potrzebuje kogoś, kto da mu wskazówki, zauważy pewne braki i problemy, przeanalizuje grę. A przy tym idealnie, by był to ktoś, kogo zna i komu ufa. Andy odhacza wszystkie te warunki, a do tego dokłada wielki głód gry i sukcesów, który charakteryzował go przez całą karierę. Możliwe, że Szkot na nowo napędzi Serba, doda mu chęci do gry i triumfów, której po igrzyskach mogło już u Novaka nieco braknąć.
Czy dogadają się na dłuższą metę to, oczywiście, inna sprawa. Ale wydaje się, że choć ogłoszenie tej współpracy wzbudziło sensację, to będzie ona dobra dla obu stron. A już na pewno dobra dla tenisa. Bo przecież z Wielkiej Czwórki został już tylko Novak.
Teraz wspierany przez jednego z największych rywali.
***
Pierwszy mecz Novaka Djokovicia w tym sezonie – i pierwszy z Andym Murrayem w roli trenera – 30 grudnia w Brisbane. Rywalem Serba będzie utalentowany reprezentant gospodarzy, Rinky Hijikata, aktualnie 73. w rankingu światowym.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O TENISIE: