Muhammad Ali, który wraz z Joe Frazierem stworzył najwybitniejszą bokserską trylogię w historii. Evander Holyfield, który w latach 90. był uczestnikiem wielu wspaniałych rywalizacji z wybitnymi pięściarzami. Bohater sobotniej walki, Tyson Fury, na swoim koncie mający epicką serię z Deontayem Wilderem, w trakcie której niemalże powrócił na ring z zaświatów. Przez lata w wadze ciężkiej oglądaliśmy mnóstwo rywalizacji dwóch pięściarzy, które dziś uważane są za kultowe w boksie. Poniżej zebraliśmy pięć naszym zdaniem najlepszych w historii królewskiej kategorii. Czy za sprawą rewanżu Fury’ego z Oleksandrem Usykiem, boje Wyspiarza i Ukraińca w przyszłości znajdą się na tej liście?
SPECJALNE WYRÓŻNIENIA
Na początek należy się wam słowo wyjaśnienia. W poniższym tekście nie wybieramy najlepszych walk w historii wagi ciężkiej. Choć wiele z opisanych przez nas pojedynków zapewne zagościłoby i w takim zestawieniu. Jako że Fury i Usyk w sobotę ponownie skrzyżują ze sobą rękawice, pod lupę wzięliśmy rywalizacje pięściarzy, którzy spotkali się w ringu co najmniej dwa razy. Ponadto by znaleźć się w zestawieniu, pięściarze w przynajmniej jednym ze starć musieli walczyć o tytuł mistrza świata.
Zanim jednak przejdziemy do naszym zdaniem najlepszej piątki w historii, przyznajmy kilka wyróżnień dla rywalizacji, które miały szanse pojawić się w zestawieniu, ale z różnych względów jednak zdecydowaliśmy się na inny wybór.
Jeżeli chodzi o specjalne nagrody, to z pobudek patriotycznych musimy wspomnieć o dwóch starciach Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe’em. Obie walki były ringowymi wojnami, zakończonymi w podobnych okolicznościach – przez dyskwalifikację Polaka. Pomimo porażek, Gołota zapisał się nimi w historii światowego boksu. Jednak ich stawką nie było mistrzostwo świata, z tego względu nie braliśmy tej rywalizacji pod uwagę.
O pasy nie raz walczył Evander Holyfield, który w karierze miał kilka znakomitych serii z wielkimi pięściarzami. Jedna z nich znalazła się na naszej liście. Pokrótce przypomnijmy też, że „The Real Deal” stoczył po dwie walki z Mikiem Tysonem i Lennoxem Lewisem. Dlaczego więc one się nie załapały? Ano dlatego, że starcia z „Iron Mikiem” były bardzo głośne, lecz trudno nazwać je wyrównaną rywalizacją. W pierwszej walce Holyfield zdominował rywala, pewnie wygrywał na punkty, a ostatecznie skończył Tysona przed czasem. Z kolei rewanż przeszedł do historii przez dyskwalifikację „Bestii”, która postanowiła odgryźć rywalowi kawałek ucha. Emocji więc było tam co niemiara. Ale sportowej rywalizacji – relatywnie niewiele.
Tej drugiej nie brakowało w walkach Holyfielda z Lennoxem Lewisem. Ale przed uhonorowaniem tych starć na liście powstrzymał nas werdykt pierwszego z nich, uznawany za jeden z większych przekrętów w historii wagi ciężkiej. Brytyjczyk wówczas wyraźnie pokonał boksera z Ameryki, a przynajmniej tak się wydawało. Sędziowie jednak orzekli w tej walce remis. W rewanżu Lewis ponownie nie pozostawił wątpliwości i tym razem nie został oszukany. Jednak na dobrą sprawę, sam rewanż został poniekąd wymuszony przez zły werdykt pierwszego pojedynku. „Lew” zwyciężył pewnie obie walki.
Problem braku dwóch wyrównanych pojedynków zamknął w naszych oczach wejście do pierwszej piątki bataliom Muhammada Alego z Sonnym Listonem, Joe Louisa z Maxem Schmelingiem oraz Oleksandra Usyka z Anthonym Joshuą. „Największy” dwumeczem ze starym mistrzem rozpoczął wielką karierę, ale w obu przypadkach bezapelacyjnie wyjaśnił Listona. Za drugim razem pokonał go już w pierwszej rundzie, co zostało uwiecznione na jednej z najbardziej ikonicznych fotografii w historii boksu. Z kolei Louis i Schmeling dali walkę, którą „The Ring” określił najlepszym starciem 1936 roku. O ich rywalizacji, która wówczas dla Niemców miała też podłoże polityczno-społeczne, powstał nawet film. Ale rewanż zakończył się błyskawiczną wygraną Louisa w pierwszej rundzie.
Za to pełen dystans trwały oba pojedynki Usyka z Joshuą. W dodatku w stawce były mistrzowskie tytuły trzech federacji. Ale choć rezultat punktowy drugiej walki (wygrana Ukraińca po niejednogłośnej decyzji) na to nie wskazuje, to w rzeczywistości Usyk był wyraźnie lepszy od Brytyjczyka. Stąd trudno nam uznać akurat tę rywalizację jako jedną z pięciu najlepszych w historii wagi ciężkiej.
Najbliżej znalezienia się naszej krótkiej liście były starcia Floyda Pattersona z Ingemarem Johanssonem oraz Michaela Spinksa z Larrym Holmesem. Każda z walk Amerykanina ze Szwedem kończyła się nokautem, a ich trzecie spotkanie często gości nawet na listach najlepszych pojedynków w historii wagi ciężkiej. Z kolei rywalizacja Spinksa i Holmesa była szalenie wyrównana. Jej stawką był pas IBF oraz miano linearnego mistrza świata. W pierwszym pojedynku Larry mógł nawet wyrównać zawodowy rekord Rocky’ego Marciano (49-0), gdyby go wygrał. Jednak za każdym razem sędziowie za lepszego w ringu uznawali Spinksa, z czym Holmes długo nie mógł się pogodzić.
Obie te rywalizacje mogłyby znaleźć się na poniższej liście. Ale rankingi to rzecz subiektywna. Więc naszym subiektywnym zdaniem, opisane poniżej rywalizacje nie są w niczym gorsze. Każda z nich toczyła się bowiem o wielką stawkę oraz była wyrównana. I nie brakowało w nich też kontrowersji, emocji i widowiskowych nokautów.
TYSON FURY KONTRA DEONTAY WILDER
To najmłodsza rywalizacja na naszej liście, która swój finał miała zaledwie trzy lata temu. Jednak to nie zmienia faktu, że trzy starcia Tysona Fury’ego z Deontayem Wilderem już przeszły do historii boksu. I chociaż na papierze ich zwycięzca może być tylko jeden, to w świadomości kibiców i ekspertów obaj pięściarze sporo zyskali po tej trylogii. „Król Cyganów” udowodnił, że po trzech latach przerwy od boksu, okresie naznaczonym depresją i walką z uzależnieniami, powrócił do światowej czołówki. A następnie, że jest jednym z dwóch najlepszych pięściarzy na świecie. Z kolei „The Bronze Bomber” zadał kłam twierdzeniom, że jest mistrzem przypadkowym. Wydmuszką, za którą go uważano. Że chociaż posiada liczne pięściarskie ograniczenia, to zasługuje na szacunek środowiska.
I to od tej kwestii rozpocznijmy. Zawodnik z Alabamy do boksu przychodził bowiem ze świata futbolu amerykańskiego, który uprawiał w młodości. Marzenia o grze w NFL przerwała choroba córki. W poszukiwaniu pieniędzy na jej leczenie Wilder zdecydował się na pracę na dwóch etatach, a w dalszym ciągu – właśnie na boks. Amerykanin wybrał ten sport dla pieniędzy, bo… myślał, że przecież każdy pięściarz wychodzi na ring zarabiając przy tym kokosy. Co tylko pokazuje, jak bardzo nie miał pojęcia o tym sporcie pod jakimkolwiek względem.
W ringu zaś był surowy niczym ziemniak świeżo po wykopkach. Nie posiadał wielkiej pracy nóg, jego obrona bazowała na sporych gabarytach, nie potrafił też bić fajnych kombinacji. Miał natomiast jeden niepodważalny argument. Wręcz atomową siłę ciosu. Jedno z najpotężniejszych uderzeń w historii tego sportu.
Owszem, może zdobywając pas WBC Deontay trafił na okres, w którym waga ciężka znalazła się w kryzysie. W końcu wywalczył go w starciu z Bermanem Stivernem, jednym z najsłabszych mistrzów w historii. Ale na drodze do tytułu „The Bronze Bomber” urywał rywalom głowy. Robił to zresztą też po zdobyciu pasa. O czym przekonał się między innymi nasz Artur Szpilka.
W międzyczasie Tyson Fury pokonał Władymira Kliczkę i zgarnął pasy WBA, WBO i IBF. Brytyjczyk jednak zachłysnął się sukcesem. Bardziej od dalszego wylewania potu na treningach, interesowało go wlewanie w siebie kolejnych butelek wódki. Kiedy już powrócił, tytuły posiadał jego rodak Anthony Joshua, który wyrósł na największą gwiazdę boksu. Sytuacja wyglądała więc następująco: „AJ” był posiadaczem trzech pasów i to z nim chciał zawalczyć każdy pięściarz na świecie. W tym Deontay Wilder, co byłoby walką unifikacyjną o tytuł niekwestionowanego mistrza. Lecz w to wszystko wmieszał się Fury. Brytyjczyk powrócił do boksu, odniósł dwa zwycięstwa nad mało znaczącymi rywalami, jednak planował rozbić bank, doprowadzając do „Bitwy o Wielką Brytanię” z Joshuą.
Kiedy więc pojawiła się opcja, by Wilder zmierzył się z „Królem Cyganów”, obie strony ochoczo na nią przystały. Amerykanin po zwycięstwie dopisałby sobie do rekordu gościa, po którym „AJ” skompletował tytuły. Z kolei gdyby Tyson pokonał Deontaya, znalazłby się ledwie o krok od upragnionej walki z Joshuą.
Rzecz w tym, że w pierwszym starciu padł remis. Werdykt był dość kontrowersyjny, choć daleko nam do określaniem go mianem przekrętu. Fury prowadził w starciu, dobrze wykorzystując swój zasięg ramion. Posiadacz mistrzowskiego tytułu nie mógł go trafić, a sytuacje w których mu się to udawało, należały do rzadkości.
W ostatniej, dwunastej rundzie pojedynku nadszedł jednak moment, który stał się najbardziej epickim wydarzeniem całej ich rywalizacji. Wilder bowiem w końcu trafił swoim firmowym prawym. Wydawało się, że tym ciosem odesłał Fury’ego do krainy wiecznych łowów. Ponad dwumetrowy „Olbrzym z Wilmslow” padł jak długi, i trudno mu się dziwić. Taka bomba powaliłaby nawet słonia. Tymczasem leżący na wznak Tyson, po wyliczeniu do sześciu dosłownie zmartwychwstał. W sobie tylko znany sposób zdołał zerwać się na nogi w kolejne trzy sekundy. I choć jego błędnik szalał, to Fury dotrwał do końca walki. Tę sędziowie wypunktowali odpowiednio w stosunku 113-113, 115-111 dla Wildera i 114-112 na korzyść Fury’ego. Tym sposobem Amerykanin zachował pas mistrza federacji WBC. Ale rewanż stał się punktem obowiązkowym.
Do drugiej walki doszło w lutym 2020 roku w MGM Grant w Las Vegas. Tym razem był to jednostronny pojedynek. Tyson jeszcze bardziej w nim przeważał. I punktował Deontaya. Ten zaś skupił się na możliwości wykorzystania swojego jedynego atutu na tle rywala, jakim była siła ciosu. Zapomniał przy tym, że sporych rozmiarów Brytyjczyk także ma czym uderzyć. W dodatku na pretendenta dobrze zadziałała też zmiana trenera. Sugarhill Steward zastąpił w tej roli Bena Davisona, nieco modyfikując styl swego podopiecznego. Zamiast boksować kunktatorsko, Fury mocniej dążył do nokautu, który udało mu się osiągnąć. Travellers ostatecznie zdobył pas, stopując Wildera w siódmej rundzie. Jednak już wcześniej kładł go na deski.
A co na to wszystko pokonany? Ten zaczął szukać przyczyn porażki w absurdalnych wymówkach. Twierdził na przykład, że do jego osłabienia przyczyniła się zbroja, którą dla niego zaprojektowano do wyjścia w ringu. Deontay zaczął też doszukiwać się spisku we własnym sztabie szkoleniowym. Według pięściarza, jego ówczesny szkoleniowiec Mark Breland oraz asystent Anthony Dirrell, mieli być tajnymi współpracownikami Sugarhilla Stewarda. Dirrell miał namawiać Brelanda do rzucenia ręcznika w siódmej rundzie. Z kolei sam szkoleniowiec miał przed walką… podać Wilderowi środek zwiotczający mięśnie. Amerykanin publicznie wygłaszał nawet teorie o tym, że Fury walczył z żelazem ukrytym w rękawicach i dlatego zdołał go znokautować. Innymi słowy, Deontay z każdym wypowiedzianym zdaniem potwierdzał, że ciosy rywala zostawiły trwałe ślady w jego psychice.
Jednak najlepsze jest to, że Wilder poszedł do sądu w którym wywalczył sobie prawo trzeciej walki z Furym. Choć „Król Cyganów” już ostrzył sobie zęby na potencjalne (i bardziej kasowe) starcie z Anthonym Joshuą. Tak oto doszło do trylogii, w finale której zobaczyliśmy innego Deontaya. Amerykanin trenował już pod okiem Malika Scotta. Tym razem postawił na masę, lecz przy tym starał się być bardziej aktywny w ringu. Nie polował już wyłącznie na jeden cios.
I to było świetne starcie. Tyson z jednej strony ponownie przeważał w ringu. Posyłał rywala na deski w trzeciej i dziesiątej rundzie. Z drugiej zaś, wciąż musiał obchodzić się z Wilderem niczym z granatem bez zawleczki, który w każdej chwili może mu wybuchnąć prosto w twarz. Tak, jak miało to miejsce w rundzie numer cztery, gdy Amerykanin dwa razy posłał mistrza WBC na deski. Ostatecznie jednak Wilder większą masę i aktywność w ringu okupił znaczną utratą wytrzymałości. Można było podziwiać go za wolę walki, lecz z każdą kolejną rundą Deontay zamieniał się w żywego trupa, który w sobie tylko znany sposób był w stanie jeszcze ustać na nogach. W końcu jednak Fury posłał go na deski.
Tyson Fury wyszedł więc ze starć z Wilderem jako wielki zwycięzca, ale ta trylogia zabrała obu wojownikom sporo zdrowia. Zresztą to motyw, który zwykle wyróżnia największe ringowe rywalizacje. Amerykanin utracił go znacznie więcej, co pokazały ostatnie dwie porażki z Josephem Parkerem i Zhileiem Zhangiem. Ale przyjmowane uderzenia nadwyrężyły też odporność Brytyjczyka, który już wcześniej nie słynął z granitowej szczęki. Udowodnił to Francis Ngannou. Silny były mistrz UFC, ale pozbawiony bokserskiej techniki, zdołał położyć czempiona WBC, choć ostatecznie przegrał walkę. Pokazał to też Usyk, który w pierwszej walce z „Królem Cyganów” rozkwasił mu nos i doprowadził do tego, że Fury był liczony na stojąco.
MUHAMMAD ALI KONTRA KEN NORTON
Gdybyśmy mieli zapytać przeciętnego fana boksu o wymienienie trzech najlepszych pięściarzy złotej ery wagi ciężkiej z lat 70., to nie mielibyśmy wątpliwości, że padną nazwiska Muhammada Alego, Joe Fraziera i George’a Foremana. I byłby to słuszny wybór.
Lecz w tej układance Ken Norton może jawić się niczym Andy Murray przy tenisowej Wielkiej Trójce. Pięściarz z Jacksonville posiada w życiorysie mniejsze sukcesy od wspomnianych zawodników. Zresztą przegrywał walki o mistrzostwo świata z Foremanem i Alim, a także Larrym Holmesem. Lecz to właśnie starcia z „Największym” zaskarbiły Nortonowi szacunek fanów. Był on bowiem prawdziwym stylowym koszmarem Alego.
Posiadał nietypową obronę, w której krzyżował ramiona. Gdy przeciwnik się zbliżał, pięściarz unosił nieco tak zbudowaną gardę jednocześnie samemu się pochylając. To zostawiało oponentowi niewiele miejsca na ruch, a Nortonowi pozwalało zadawać mocne ciosy na tułów. Te z kolei były niesygnalizowane, dlatego często dochodziły do celu i zadawały spore obrażenia. W boksie Kena można znaleźć cechy wspólne ze stylu Fraziera… i to nie przypadek, że w całej karierze akurat ci pięściarze byli dla Muhammada najbardziej uciążliwi.
Pierwsze starcie Nortona z wielką gwiazdą boksu miało miejsce w 1973 roku. Ken wówczas legitymował się bilansem walk 29-1, lecz wśród nich brakowało wielkich nazwisk. Wydawało się więc, że chociaż jest wysoko w bokserskich rankingach, to w starciu z nim Ali dopisze sobie łatwe zwycięstwo. Nic bardziej mylnego. Norton zawalczył świetnie. Wygrał na kartach punktowych u dwóch sędziów (ten trzeci musiał być wielkim fanem Alego), a w trakcie starcia złamał „Największemu” szczękę. Całości rywalizacji dopełniło zdjęcie ze szpitala. Ken w ciemnych okularach i modnej koszuli, stojący nad pokonanym rywalem, wyglądał niczym gwiazda rocka.
– Nie trenowałem odpowiednio, ponieważ naprawdę nie sądziłem, że Ken jest aż tak dobrym wojownikiem. Myliłem się. Tym razem będzie inaczej. Zobaczycie prawdziwego Muhammada Alego – tłumaczył później pokonany na łamach „The Ring”.
I owszem, pół roku później Muhammad udanie zrewanżował się Nortonowi. Był znacznie lepiej przygotowany… lecz ponownie była to wyrównana walka. W jej trakcie to Norton wyprowadził więcej celnych uderzeń, przy czym boksował na większej skuteczności. Jednak dwóch sędziów postawiło w tym starciu na Alego.
Ale to jeszcze nic. Największymi kontrowersjami obrósł trzeci pojedynek tych pięściarzy. W nim bowiem Norton mógł poczuć się najzwyczajniej w świecie oszukany. Musiało to boleć tym bardziej, że akurat w trzecim starciu walczyli już o niekwestionowane mistrzostwo świata. Tym razem Ali zwyciężył na kartach punktowych wszystkich sędziów: dwa razy 8-7 i raz 8-6 w rundach. Jednak przebieg walki zupełnie nie oddawał tego werdyktu. Co innego mówią też statystyki ciosów. „Największy” wprawdzie wyprowadzał je częściej, lecz większość chybiała lub zatrzymywała się na skrzyżowanej gardzie Nortona. Ten z kolei zadał Alemu aż 87 więcej celnych ciosów od mistrza.
– Styl Kenny’ego jest dla mnie zbyt trudny. Nie mogę go pokonać i na pewno nie chcę z nim walczyć ponownie. Szczerze myślałem, że pokonał mnie na Yankee Stadium, ale sędziowie przyznali mi wygraną i mogę im za to dziękować – mówił Ali w październiku 1976 roku, a więc kilka miesięcy po walce.
Dotrzymał słowa, i poniekąd przez to Norton… został mistrzem świata. Wszystko dlatego, że w 1978 roku Ken pokonał Jimmy’ego Younga, przez co stał się pretendentem do mistrzowskiego tytułu federacji WBC, który posiadał „Największy”. Ale coraz bardziej wyboksowany Ali wybrał walkę z Leonem Spinksem. Kiedy przegrał, ten ostatni wolał zawalczyć z żywą legendą w lepiej płatnym rewanżu, niż wyjść do walki o pas z Nortonem. Wobec tego federacja WBC postanowiła odebrać tytuł Spinksowi i już po fakcie zmieniła odbyte starcie Kena z Youngiem z walki eliminacyjnej, na mistrzowską.
HARRY WILLS KONTRA SAM LANGFORD
To bez wątpienia najstarsza rywalizacja na naszej liście. Z tego względu bardziej niż legendarną, można nazwać ją wręcz mityczną. W końcu jej bohaterowie walczyli wprost w innej epoce – przeszło sto lat temu! I właśnie ze względu na czasy w których żyli, nigdy nie dostąpili możliwości walki o pełnoprawne mistrzostwo świata. Do dziś są zresztą uważani za najlepszych pięściarzy w historii, którzy nie zdobyli tytułu. Przynajmniej tego wówczas najważniejszego.
Harry Wills i Sam Langford – bo o nich mowa – boksowali bowiem na początku XX wieku. Wówczas w Ameryce rasizm był zjawiskiem powszechnym, wręcz systemowym. Dotyczyło to także pięściarstwa. Musicie bowiem wiedzieć, że w XIX i na początku XX wieku czarnoskórzy pięściarze (z jednym wyjątkiem) nie mieli możliwości walki o pełnoprawny tytuł mistrza świata. Dla nich istniał tytuł World Colored Championship. Czyli mistrzostwo świata kolorowych – tłumacząc tę nazwę w jej dosłownym sensie.
Wyjątkiem o którym wspomnieliśmy, był Jack Johnson, panujący w latach 1908-1915. Johnson był czarnoskóry, a wcześniej zdobył pas przeznaczony dla nie-białych zawodników. Ale kiedy został pełnoprawnym mistrzem świata, on też przestrzegał zasady, że Afroamerykanin nie może być pretendentem do tego tytułu. Za to podejście był zresztą krytykowany przez przedstawicieli swojej rasy – także zawodników.
I wielka szkoda, że Johnson podjął taką decyzję, bo przez to ominęło go wiele starć z ze świetnymi pięściarzami. Ci z kolei wprawdzie walczyli także z białoskórymi wojownikami, ale jednak najbardziej zacięte boje toczyli pomiędzy sobą. Największą tego typu rywalizacją jest właśnie ta pomiędzy Willsem i Langfordem. „Czarna Pantera” i „Łamacz kości z Bostonu” stawali naprzeciwko siebie aż siedemnaście razy! A niektóre źródła wspominają nawet o dwudziestu dwóch pojedynkach.
Sam Langford. Fot. Wikimedia
Skupmy się jednak na oficjalnym bilansie, który jest udokumentowany na portalu BoxRec. Według niego Wills triumfował w zdecydowanej większości tych rywalizacji, bo aż 13 razy. Dwukrotnie padł remis, a dwa razy górą był Langford. Za to w obu przypadkach pięściarz pochodzący z Kanady zwyciężał przez nokaut. Bilans Willsa wskazuje na to, że było on znacznie lepszym zawodnikiem, lecz wiele z tych decyzji nosi oznakowanie „NWS”. To werdykt często spotykany w oznaczeniach najdawniejszych walk boksu. Polega on na tym, że o wygranej decydowali… obecni na walce przedstawiciele mediów, czyli gazet. Nie było wtedy telewizji, radio raczkowało, zresztą sam boks zawodowy jako sport dopiero się rozwijał. To powodowało, że wiele walk odbywało się bez sędziów. Dlatego werdykt zależał od dziennikarzy, którzy po wydarzeniu ustalali, jaki rezultat napiszą na łamach swoich gazet.
Wróćmy jednak do Willsa i Langforda. O pięściarskiej klasie obu niech świadczy fakt, jak długo potrafili dzierżyć pas World Colored Championship. Wills zdobywał ten tytuł trzy razy. To do niego należy rekord długości nieprzerwanego posiadania pasa, który wynosi aż 3103 dni. Langford po pas czarnoskórych mistrzów sięgał aż pięciokrotnie, a łącznie jego panowanie trwało 2328 dni. W obu przypadkach to dłużej, niż panowanie Jacka Johnsona, który przed wywalczeniem (wcale nie tak) uniwersalnego tytułu, wcześniej zdobył pas wymyślony głównie dla Afroamerykanów.
Jednak z Langfordem walczył tylko raz. Pewnie wygrał, lecz Kanadyjczyk był wtedy ledwie dwudziestoletnim chłopakiem, który najlepsze lata miał przed sobą. Z Willisem zaś spotkał się w ringu dopiero w roku… 1944. Obaj byli już dawno na emeryturze, a Willis wówczas sędziował pokazowy sparing pomiędzy Jackiem a Joe Jeanettem, jego dawnym rywalem. Sam Wills z kolei spośród swoich rywali najbardziej doceniał Lanforda, którego nazwał najlepszym pięściarzem z jakim kiedykolwiek walczył.
RIDDICK BOWE KONTRA EVANDER HOLYFIELD
Evander Holyfield (po lewej) i Riddick Bowe (po prawej) w 2016 roku. Fot. Newspix
Evander Holyfield miał niesamowite szczęście do rywalizacji, które zostały przez fanów zapamiętane na lata. Choć co ciekawe, każda z nich wspominana jest z nieco innych powodów. Dwumecz z Lewisem był starciem wielkich mistrzów o zunifikowanie tytułów, jednak pierwszy pojedynek był też okropnym przekrętem. Dwie walki z Tysonem były z kolei pokazem klasy Evandera, a w szczególności druga wywołała ogrom emocji. Ale najbardziej zapamiętano z nich odpał Tysona, który odgryzł rywalowi kawałek ucha.
Jednak najlepszą rywalizacją stoczoną przez Holyfielda była ta z Riddickiem Bowe’em, której pierwsze starcie nastąpiło w 1992 roku. „The Real Deal” wówczas był już po podbiciu wagi junior ciężkiej. I choć rozgościł się w królewskiej kategorii wagowej, gdzie nawet zunifikował tytuły, to wciąż był traktowany jako mistrz z naturalnymi ograniczeniami fizycznymi. Z kolei Bowe, srebrny medalista olimpijski z Seulu, po niespełna czterech latach spędzonych na zawodowych ringach, doczekał się miana jednego z największych prospektów wagi ciężkiej.
Jak się okazało, było ono całkowicie zasłużone. 13 listopada 1992 roku obaj Amerykanie wkroczyli na ring hali Thomas & Mack Center w Las Vegas jako niepokonani pięściarze. Po świetnej walce, którą magazyn „The Ring” umieścił na liście stu najlepszych pojedynków w historii, górą był Bowe. Lecz choć „Big Daddy” wyraźnie wygrał na punkty, a po drodze nawet zafundował Holyfieldowi nokdaun, to zarazem było jasne, że takie widowisko zasługuje na drugie starcie.
Do tego doszło już rok później… ale nie była to walka unifikacyjna. Bowe zdecydował się bowiem nie walczyć z Lennoxem Lewisem, który wówczas był obowiązkowym pretendentem federacji WBC. Z perspektywy czasu wszyscy mogą tego żałować. Ostatecznie obaj wielcy pięściarze nigdy nie spotkali się na zawodowym ringu, a ich najsłynniejszym pojedynkiem pozostanie olimpijski finał z Seulu, który Lewis (wówczas reprezentujący Kanadę) wygrał w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach.
W ten oto sposób w 1993 roku Riddick ponownie zmierzył się z Holyfieldem. Tym razem jednak były mistrz wyciągnął wnioski z pierwszego starcia. Na ring wyszedł cięższy. Choć dysponował mniejszym zasięgiem ramion, to sam wolał walczyć na dystans, raz po raz kąsając mistrza szybkim lewym prostym. Taka taktyka przyniosła skutek. Drugie starcie było bardziej wyrównane, lecz dla Evandera najważniejsze było to, że sędziowie stosunkiem głosów 114-114, 115-114 i 115-113 to w nim widzieli lepszego pięściarza. Jednak bez wątpienia najbardziej godnym zapamiętania momentem tamtego wieczoru był… wlot na ring człowieka na motoparalotni. James Miller, bo tak ów śmiałek się nazywał, dokonał tego w siódmej rundzie, przerywając starcie na długich 21 minut.
Finał trylogii Bowe’a z Holyfieldem nastąpił 4 listopada 1995 roku. W tym pojedynku stawką już nie były mistrzowskie pasy, gdyż Evander wcześniej stracił je w walce z Michaelem Moorerem. Menadżer Riddicka Rock Newman stwierdził, że to starcie było najbrutalniejszym spośród wszystkich trzech. W końcu w szóstej rundzie Bowe po raz pierwszy w zawodowej karierze znalazł się na deskach. Rundę wcześniej odjęto mu też punkt za cios poniżej pasa… ale w tym samym starciu Evander prezentował się fatalnie, jakby zupełnie nie wytrzymywał trudów bitki pod względem kondycyjnym. Jak się okazało, wpływ na zmęczenie Holyfielda miało przebyte wcześniej wirusowe zapalenie wątroby typu A.
Wprawdzie „The Real Deal” wygrywał walkę na punkty, ale jego kondycja pogarszała się z minuty na minutę. Efekt był taki, że w ósmej odsłonie Evander został znokautowany i po raz pierwszy w karierze przegrał przed czasem. Bowe posiada więc z nim lepszy bilans… jednak były to wygrane odniesione ogromnym kosztem zdrowotnym. Po Holyfieldzie Riddick stoczył jeszcze dwie pamiętne walki z Andrzejem Gołotą. Wprawdzie Polak dwa razy przegrał na własne życzenie, po dyskwalifikacjach za ciosy poniżej pasa, lecz sprawił Amerykaninowi mnóstwo kłopotów i do reszty zniszczył jego odporność na uderzenia. Nie tylko te nielegalne.
Tym sposobem Bowe w cztery lata przeistoczył się od miana prospektu wagi ciężkiej do wraku pięściarza, który musiał zakończyć poważną karierę. Z kolei Evander ostatni raz tytuł mistrza świata wywalczył w 2000 roku, kiedy pokonał Johna Ruiza. Jednak jego kariera trwała znacznie dłużej, bo aż do roku 2011! Bo umówmy się, że cyrku sprzed trzech lat, kiedy sześćdziesięcioletnia legenda została sprana w walce pokazowej przez Vitora Belforda, nie należy brać pod uwagę.
MUHAMMAD ALI KONTRA JOE FRAZIER
Joe Frazier i Muhammad Ali w 2011 roku. Fot. Newspix
Istnieją rankingi, w których wybór pierwszego miejsca stanowi twardy orzech do zgryzienia. Żeby ograniczyć się tylko do sportu: fani Formuły 1 długo mogą debatować nad tym, czy najlepszym kierowcą w historii jest Michael Schumacher czy jednak Lewis Hamilton. Kibice koszykówki będą między sobą udowadniać wyższość Michaela Jordana nad LeBronem Jamesem – albo odwrotnie. Z kolei ludzie piłki przez lata próbowali odpowiedzieć na pytanie „Messi czy Ronaldo?”. A wychodząc już poza same porównania nazwisk, przykładowy wybór najlepszego meczu w historii futbolu wielu przyprawiłby o ból głowy.
Jednak w przypadku wyboru najbardziej epickiej rywalizacji w historii wagi ciężkiej, nie ma absolutnie żadnej wątpliwości. W końcu trylogia starć pomiędzy Muhammadem Alim i Joe Frazierem to najwybitniejsza rywalizacja w całej historii boksu, bez podziału na kategorie wagowe. Nie bez kozery w 1996 roku magazyn „The Ring” umieścił dwie z nich na pierwszym i czwartym miejscu rankingu najlepszych starć w dziejach.
I trudno dziwić się „Biblii boksu”. Rywalizacja Alego i Fraziera miała bowiem wszystko. „Największy” i „Smokin’ Joe” pasowali do siebie idealnie pod względem stylu walki. Pierwszy – wysoki, ze znakomitą pracą nóg, świetnym balansem ciała i ultraszybkimi kombinacjami. Który, cytując samego zainteresowanego „latał jak motyl, żądlił jak pszczoła”. Drugi – niższy, ale za to bardziej krępy, który nieustannie parł do przodu, zasypując rywala naprzemiennymi ciosami na tułów i głowę. W dodatku atakując w pochylonej pozycji, z mniejszego wzrostu uczynił zaletę. Był bowiem trudniejszy do trafienia czystym ciosem. Taka mieszanka zapewniła w ringu wybitne widowiska.
Lecz nie tylko styl stricte pięściarski sprawił, że rywalizacja Ali – Frazier przeszła do legendy. Obaj prezentowali też zupełnie inny styl bycia. Joe był introwertykiem, za którego w ringu przemawiały pięści. Z kolei Muhammad imponował charyzmą, a jego wypowiedzi w mediach odbijały się równie szerokim echem, co same walki. Również dlatego, że często przytaczał w nich wątki dyskryminacji Afroamerykanów i walki o ich lepszy byt. I nie wahał się oskarżać swoich rywali o to, że w tym konflikcie stoją po złej stronie. W tym czarnoskórego przecież Fraziera, którego Ali nazywał „wujem Tomem”. To przezwisko wzięło się od tytułowej postaci ze znanej powieści, która odznaczała się wyjątkowym posłuszeństwem względem białych panów. Nie omieszkał też wyzywać swojego oponenta od małp, czy układać kompromitujące rymowanki na jego temat.
Przed pierwszą walką w 1971 roku Muhammad podnosił też argument, jakoby Joe dzierżył jego tytuły. W końcu Ali posiadał pasy WBA i WBC w 1967 roku, ale za odmowę służby wojskowej zawieszono go w prawach zawodnika na trzy lata. Do starcia z dwa lata młodszym oponentem podchodził więc jako niepokonany, choć były czempion.
Ale 8 marca 1971 roku w Madison Square Garden „Największy” stracił zero w rekordzie. Zdecydował się pójść z Frazierem na otwartą bójkę, lecz Joe lepiej zniósł trudy starcia pod względem kondycyjnym. W ostatniej, piętnastej rundzie Frazier przypieczętował swój triumf, kiedy firmowym lewym sierpem posłał pretendenta na deski. Muhammad wprawdzie wstał i dotrwał do końca walki, lecz sędziowie nie mieli wątpliwości, że to Joe był w niej lepszy.
Na rewanż Ali musiał czekać długie cztery lata. Druga walka powszechnie uważana jest za najgorszą z całej trylogii. Na jej szali był zaledwie pas NABF, federacji podległej pod WBC. Dopiero wygrany pojedynku miał zmierzyć się z George’em Foremanem o tytuł mistrza świata. Tym razem „Największy” zawalczył bardziej taktycznie. Pomiędzy linami pokazał wiele elementów brudnego boksu, na czele z licznymi klinczami. Jednak przyniosło to skutek, a publiczność ponownie zgromadzona w Madison Square Garden zobaczyła, jak po piętnastu rundach to Ali unosi ręce w geście zwycięstwa.
Lecz najsłynniejszym starciem pomiędzy oboma pięściarzami było zakończenie trylogii, które nadeszło 1 października 1975 roku – słynna „Thrilla in Manila”. To była jedna z największych ringowych wojen, w której obaj pięściarze stracili mnóstwo zdrowia. Ali i Frazier dali z siebie wszystko w ringu. Starcie wprawdzie lepiej rozpoczął obecnie panujący mistrz, lecz po czwartej rundzie Smokin’ Joe okrzepł i to on zaczął lepiej wyglądać w ringu. Z czasem istotną rolę odgrywać zaczęły warunki atmosferyczne. W Manili panował okropny zaduch spowodowany dużą wilgotnością powietrza. W dodatku, by dostosować się do amerykańskiego widza, starcie rozpoczęło się rankiem o godzinie 10:45, gdy było bardzo gorąco, a ring znajdował się pod blaszanym zadaszeniem.
To wszystko spowodowało, że pojedynek toczony z chorą intensywnością wykrzesał z Alego i Fraziera resztki sił. Muhammad wyprowadził w tym starciu 443 celne ciosy. Joe – 354. Za to bił z lepszą skutecznością, a po walce stwierdził, że uderzał rywala ciosami, które mogłyby zburzyć mury miasta. Sam jednak też sporo inkasował, a w ostatnich rundach bił się już na oślep. Ali zupełnie rozbił mu prawe oko. Z kolei w lewym Joe niewiele widział, bowiem cierpiał w nim na zaćmę.
Pomimo przejęcia kontroli nad pojedynkiem, panujący mistrz po czternastej rundzie błagał narożnik, by ten rozciął mu rękawice i poddał starcie. Trudno wyobrazić sobie, jaką ulgę musiał odczuć Ali, gdy w tym samym momencie to trenujący Fraziera Eddie Futch – pomimo protestów zawodnika – postanowił przerwać walkę. Jego podopieczny znajdował się bowiem w jeszcze bardziej opłakanym stanie niż „Największy”.
– Nigdy nie byłem tak blisko śmierci – stwierdził po zwycięstwie Ali. I pewnie miał rację. Bo po Manili on i Frazier nie byli też już tymi samymi pięściarzami. Joe w karierze stoczył jeszcze dwa zawodowe starcia. W czerwcu 1976 roku ponownie znokautował go George Foreman. Później Frazier zaliczył zupełnie niepotrzebny powrót na ring po pięciu latach. Lecz remis ze słabiutkim Floydem Cummingsem udowodnił mu, że przeciąganie kariery nie ma sensu.
Z kolei Ali dopisał do rekordu jeszcze kilka udanych obron mistrzowskich tytułów. Między innymi wspominają już trzecią walkę z Nortonem, której sam w swoim odczuciu nie wygrał. Jednak sam też nigdy nie powrócił do czasów swej świetności, co zauważali nawet ludzie z jego obozu. Ostatecznie „Największy”, podobnie jak Joe, zakończył karierę w 1981 roku. Po dwóch niepotrzebnych walkach z Leonem Spinksem i porażkach z Larrym Holmesem oraz Trevorem Berbickiem.
CZY RYWALIZACJA USYK – FURY PRZEJDZIE DO HISTORII?
Odpowiedź na to pytanie w największym stopniu zależy oczywiście od tego, jaką walkę obaj pięściarze dadzą w sobotni wieczór. Załóżmy jednak optymistyczny scenariusz, że ponownie zapewnią kawał dobrego widowiska. Ich pierwszy pojedynek stał na bardzo wysokim poziomie. W dodatku było to pierwsze od blisko ćwierć wieku starcie o miano niekwestionowanego czempiona wagi ciężkiej. A to ma spore znaczenie przy konstruowaniu tego rodzaju rankingów.
W sobotniej walce na szali zostaną położone trzy z czterech pasów wywalczonych przez Usyka. Wszystko dlatego, że federacja IBF postanowiła nie czekać dłużej na to, aż jej obowiązkowy pretendent otrzyma możliwość boksowania o tytuł i po prostu mu go przekazała. Tym został Daniel Dubois, którego Ukrainiec już pokonał we Wrocławiu. Tym sposobem Brytyjczyk został mistrzem świata nieco w stylu Kena Nortona – po wygraniu walki eliminacyjnej z Filipem Hrgoviciem, która po fakcie zdecydowała o tym, że pas znalazł się w jego posiadaniu.
Jednak trzy pasy do zdobycia to wciąż spora stawka. Poza tym w nadchodzącej walce zgadza się wszystko – pieniądze, umiejętności pięściarzy i zainteresowanie nią całego świata. Ludzie często posiadają skłonność do upiększania lat minionych, co widać zwłaszcza w sporcie. Ale jeśli Usyk i Fury ponownie dadzą piękny i wyrównany pojedynek, to w naszej opinii nic nie stanie na przeszkodzie, by w przyszłości brać tę rywalizację pod uwagę jako jedną z najlepszych w historii wagi ciężkiej.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też:
- “Bohater narodowy”. “Rozsławia kraj”. Ile Usyk znaczy dla Ukrainy?
- Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór “Króla Cyganów”
- Joe Frazier – najmocniejszy lewy sierpowy w historii boksu
- Sześć walk Evandera Holyfielda
- Gdy kosa trafia na kamień… historia rywalizacji Ali kontra Frazier
- Holmes kontra Ali. Jak wygrać z “Największym” i przegrać szacunek środowiska
- Floyd Patterson – ostatnia nadzieja… białych
- Sonny Liston – ten “zły” pięściarskiego świata