Reklama

Najmłodszy mistrz, skazaniec, bankrut. Przełomowe momenty w życiu Mike’a Tysona

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

22 listopada 2024, 12:47 • 18 min czytania 2 komentarze

Niełatwe początki, mentor zastępujący ojca, wreszcie dotarcie na szczyt, z którego boleśnie spadł niemal na samo dno. Mike Tyson przeżył wiele momentów, które ukształtowały go nie tylko jako sportowca, ale przede wszystkim człowieka. Trudno wymienić je wszystkie, choć jednym z najistotniejszych był na pewno 22 listopada 1986 roku. To właśnie równo 38 lat temu legendarny pięściarz został najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej, krótko później całkowicie dominując już królewską kategorię. W rocznicę zdobycia tytułu przez zaledwie dwudziestoletniego Tysona, przypominamy wybrane wydarzenia z jego życia, mające na niego ogromny wpływ.

Najmłodszy mistrz, skazaniec, bankrut. Przełomowe momenty w życiu Mike’a Tysona

Porażka, która wszystko zapoczątkowała 

Jednym z największych marzeń Mike’a Tysona było zdobycie medalu olimpijskiego. Udawało mu się to na juniorskich igrzyskach, z których dwukrotnie wrócił ze złotem. Ale tak naprawdę celem była nadchodząca rywalizacja w Los Angeles w 1984 roku. Aby dostać się do kadry, Tyson musiał zmierzyć się z Henrym Tillmanem. To właśnie z nim przegrał w finale kwalifikacji na turniej olimpijski, dwukrotnie ulegając rywalowi na punkty. Według Mike’a – niesprawiedliwie. 

Kiedy ogłosili decyzję, nie mogłem uwierzyć, że przyznali zwycięstwo Tillmanowi. Działacze w amatorskim boksie mnie nienawidzili. Nie podobała im się moja zarozumiała postawa. Zachowywałem się co prawda dość przyzwoicie, ale można było dostrzec moją nowojorską pewność siebie – mówił po latach pięściarz. 

I choć po porażkach z Tillmanem jego serce zostało złamane, to tak naprawdę ten moment stał się przełomowym dla jego dalszej przygody z boksem. Tyson przeszedł bowiem na zawodowstwo, nie chcąc marnować więcej czasu w sporcie amatorskim. A na rywalu z dawnych lat zemścił się kilkanaście lat później, nokautując go w pierwszej rundzie starcia już w okresie trwania profesjonalnej kariery obu zawodników. Tillmanowi na pocieszenie został tytuł z rzeczonych igrzysk w Los Angeles, gdzie udało mu się wywalczyć złoty medal. 

Reklama

Czy zawisłby on w 1984 roku na szyi Tysona, gdyby to on znalazł się w kadrze olimpijskiej USA? Najprawdopodobniej tak, ale nie można na to pytanie odpowiedzieć ze stuprocentową pewnością. Podobnie jak na to, czy przy takim scenariuszu Mike zostałby dwa lata później najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej. 

Śmierć Cusa D’Amato 

Los nie oszczędzał Mike’a Tysona od dziecka. Tuż po urodzeniu opuścił go ojciec. Jako siedmiolatek padł ofiarą molestowania seksualnego. Na ulicy musiał nieustannie walczyć o swoje, co już w wieku 12 lat skończyło się pokaźną kartoteką, w której pojawiały się kradzieże, włamania i rozboje. Szczęśliwie jednak poznał na swojej drodze Constantine’a D’Amato, powszechnie zwanego Cusem. Były trener Floyda Pattersona i José Torresa najpierw wyciągnął Tysona z poprawczaka, później stał się jego mentorem, a nawet prawnym opiekunem, adoptując go po śmierci matki Mike’a. 

Ich relacja była wyjątkowa. Na tyle, że powstała o niej nawet książka, w której pięściarz zdradzał, jak zmieniało się jego życie przy Cusie D’Amato. Kochał go, choć czuł przerażenie, gdy zostawali sami na sali treningowej. Ale to właśnie dzięki swojemu trenerowi wspiął się na szczyt. To on zaszczepił w nim gen mistrza, motywując go w każdym możliwym momencie. Podobno stosował nawet hipnozę i wmawiał Mike’owi, że ten zostanie czempionem. Nie pomylił się. 

Problemem okazał się jednak czas. Obaj przeczuwali, że nie będą mieli go dla siebie zbyt wiele – kiedy się poznali, Tyson miał 13 lat, a Cus był już po siedemdziesiątce. I choć bardzo chciał ujrzeć sukces swojego podopiecznego, to ostatecznie nie było mu to dane. D’Amato zmarł rok przed zwycięską walką Tysona o pas WBC. I to właśnie śmierć Cusa stanowi jeden z kamieni milowych w życiu “Bestii”. 

Kiedy wstawałem rano, robił mi śniadanie. Teraz nie ma go przy mnie. Kocham moją pracę, ale nie jestem już szczęśliwy, gdy wygrywam. Boksuję całym sercem, daję z siebie wszystko – co z tego, skoro Cus nie mówi mi, jak poszło, nie mogę pokazać wycinków z gazet mojej mamie – mówił krótko po śmierci swojego mentora Tyson. 

Reklama

Kilka lat temu w wywiadzie dla VladTV Mike zapytany o to, czy jego życie potoczyłoby się inaczej, gdyby D’Amato prowadził go dłużej, bez wahania odpowiedział twierdząco. – Wszystko byłoby kompletnie inne, bo Cus kontrolował to, co działo się wokół mnie. Myślę, że byłby bardzo szczęśliwy. Skomercjalizowałby moje sukcesy. Znał się na tym, wiedział, w jaki sposób korzystać na kapitalizmie. Zawsze chciał kogoś, kto byłby wzorem, dobrze się prowadził, reprezentował ludzi. A mnie później poniosło wielkie ego – powiedział Tyson. 

Po śmierci swojego trenera Mike nigdy nie był już taki sam. Stracił jedną z niewielu postaci, które pchały go do przodu, wierzyły w niego, motywowały. I to ten moment w życiu pięściarza miał ogromny wpływ na to, jak później potoczyły się jego losy – przede wszystkim w kontekście problemów pozasportowych. A tych nie brakowało, choć początkowo wydawało się, że Tyson na długie lata zdominuje królewską kategorię wagową. 

Najmłodszy mistrz wagi ciężkiej 

Do takich opinii przyczynił się niewątpliwie ogromny sukces, jaki “Iron Mike” osiągnął w 1986 roku. Był on dla niego przełomowy od początku do końca. Tyson wszedł na niewyobrażalny poziom intensywności, praktycznie co chwilę tocząc kolejne walki. W większości z nich nokautował rywali, najczęściej szybko i brutalnie. Tak było choćby w pojedynku z Marvisem Frazierem, synem legendarnego mistrza świata wagi ciężkiej, Joe Fraziera. 

Starcie trwało pół minuty. Tyle wystarczyło Mike’owi, by całkowicie wyłączyć przeciwnika. Joe Cortez, który sędziował tamtą walkę, powiedział później, że mógłby nawet liczyć do dwudziestu, zamiast dziesięciu, a Frazier i tak nie byłby zdolny do dalszej rywalizacji między linami. 

Święcącą coraz silniejszym blaskiem gwiazdę prowadzono więc szybko ku jeszcze większym pojedynkom. Trzynastym (!) w 1986 roku był ten o pas mistrza świata WBC wagi ciężkiej. Rywalem Tysona został Trevor Berbick – ten sam, który okazał się ostatnim rywalem wielkiego Muhammada Alego w jego zawodowej karierze. I to zresztą później okazało się kluczową kwestią w kontekście zestawienia Berbicka z Tysonem. 

Jak przebiegła ich walka? Jak mistrza z uczniem. Z tą różnicą, że to aktualny czempion wyglądał przy pretendencie niczym junior obok doświadczonego pięściarza. Już na samym początku starcia Jamajczyk został naruszony, a Mike zwieńczył dzieło w drugiej rundzie, posyłając Berbicka na deski. I choć ten próbował jeszcze się z nich podnieść, to był całkowicie wyłączony, chwiejąc się od narożnika do narożnika. 

Tym samym 22 listopada 1986 roku Mike Tyson został najmłodszym w historii mistrzem świata wagi ciężkiej. Miał wówczas 20 lat i 4 miesiące. 

Po latach przyznał, że chciał w ringu zabić Trevora Berbicka. Powodem było to, w jaki sposób Jamajczyk rozprawił się z Muhammadem Alim w ich starciu. Powszechnie uznawano bowiem, że to właśnie ostatnia walka “Największego” przyczyniła się w ogromnym stopniu do rozwoju u niego choroby Parkinsona. A “Iron Mike” chciał zemścić się za krzywdę wyrządzoną jego idolowi. – Ali nie miał już w sobie za wiele, a on go bił bardzo mocno. Zachowywał się, jakby chciał go zabić. Pomyślałem wtedy: niech go tylko dostanę – przyznał po latach. 

Wejście na szczyt, czyli walka z Tonym Tuckerem 

Kolejny rok również był udany dla Tysona. Przynajmniej sportowo – toczył świetne walki, w krótkim czasie docierając na sam szczyt królewskiej kategorii. Niedługo po brutalnym wyrwaniu Trevorowi Berbickowi pasa WBC, Mike miał już na koncie również tytuł organizacji WBA po konfrontacji z Jamesem Smithem. I powoli przymierzał się do odebrania ostatniego skalpu, o jaki wówczas mógł rywalizować, czyli mistrzostwa świata IBF. Zdobył je, pokonując Tony’ego Tuckera. 

Wszystko odbywało się bowiem jeszcze w tzw. erze trzech pasów. W tym okresie Mike Tyson stał się pierwszym pięściarzem wagi ciężkiej o statusie niekwestionowanego czempiona globu. Był na szczycie – tak się przynajmniej wydawało. Bo tak naprawdę borykał się z wieloma problemami, które ciągnęły go na dno. 

W sześciu następnych walkach udanie bronił tytułów. Rozbijał kolejnych rywali, w tym Michaela Spinksa. Obaj w momencie pojedynku między sobą byli niepokonani, obaj byli mistrzami, choć przeciwnik Tysona nie mógł poszczycić się pasem, a tytułem przyznanym przez magazyn The Ring. Zestawienie dwóch najlepszych ciężkich przyniosło ogromne zainteresowanie i wielkie wypłaty dla zawodników, ale i promotorów. Ostatecznie 22 z 70 milionów dolarów całkowitego zysku trafiły na konto “Iron Mike’a”, który znokautował Spinksa po 91 sekundach walki. 

I to właśnie wielkie pieniądze były jednym z głównych powodów, przez które Tyson prywatnie mocno się staczał. Na włosku wisiało jego świeże małżeństwo, w tle toczył się konflikt Dona Kinga z menedżerem pięściarza, Billem Claytonem. Ostatecznie Mike pozbył się nie tylko tego ostatniego, ale i swojego ówczesnego trenera, Kevina Rooneya. A to o tyle istotne, że ten był namaszczony na to stanowisko przez samego Cusa D’Amato. 

Po rozstaniu z Rooneyem Tyson nie walczył już tak samo. Gorsza praca głową, rzadsze i mniej efektywne kombinacje – to wszystko było zaprzeczeniem wieloletniej pracy, jaką włożył w niego właśnie D’Amato i spadkobierca jego pomysłów, czyli Rooney. Tak też zaczynały się powiększać problemy Tysona. Zarówno te sportowe, jak i prywatne. 

Niespodziewana porażka z Busterem Douglasem 

James Douglas był dobrym pięściarzem. Co prawda nie z grona wybitnych, ale radził sobie w karierze, odprawiając kolejno znane nazwiska – Berbicka czy Olivera McCalla. To właśnie te dwa zwycięstwa stały się dla niego przepustką do starcia z Tysonem, czyli wielkim mistrzem wagi ciężkiej. Czempionem, który był niepokonany w swoich poprzednich 37 pojedynkach. Zasiadający trzeci rok na tronie “Iron Mike” miał przejechać się po Douglasie, kolejny raz zaliczając udaną obronę. Tak się jednak nie stało. 

Bustera skazywano na porażkę. Za każdego dolara postawionego na niego w starciu z Tysonem, można było dostać 42 baksy – jeśli oczywiście Douglas okazałby się między linami lepszy. Nie było jednak zbyt wielu śmiałków, którzy wierzyli w taki scenariusz. 

Ale to właśnie 11 lutego 1990 roku w Tokio doszło do jednej z największych, o ile nie największej niespodzianki w historii boksu. Początkowo nic na to nie wskazywało, bo w ósmej rundzie Buster padł na deski po silnym ciosie Tysona. Sędzia dał mu jednak szansę zebrać się do kupy, choć do dziś zarzuca mu się zbyt wolne liczenie po nokdaunie. Douglasa uratował gong, który zabrzmiał sekundę później. Pretendent wiedział, że musi postawić wszystko na jedną kartę. Tak też zrobił, w dziesiątej odsłonie sensacyjnie nokautując mistrza świata federacji WBA, WBC i IBF. 

I był to z pewnością przełomowy moment w karierze “Bestii”, który przegrał po raz pierwszy, jednocześnie tracąc wszystkie zdobyte pasy. Wśród ekspertów pojawiły się wątpliwości co do Tysona, zaczęto też bardziej przyglądać się jego pozasportowym problemom. A tych nie brakowało. 

Jeszcze przed walką z Busterem Douglasem mówiono, że gdy rywal wylewał siódme poty na treningach, Mike zabawiał się w Tokio z zachwyconymi nim Japonkami. W swoim mniemaniu był na tyle dobry, że nie musiał się zbytnio przygotowywać do kolejnych starć, bo przecież na pewno będzie w stanie je łatwo wygrać. Pochłonięty sławą, wielkimi pieniędzmi i wciąż nieprzepracowaną do końca żałobą po matce i Cusie D’Amato, Tyson został brutalnie sprowadzony na ziemię. I popadał w coraz większe tarapaty. 

Wyrok 

Kolejny przełomowy moment w życiu Mike’a Tysona to 10 lutego 1992 roku. Zanim jednak przejdziemy do tego konkretnego dnia, trzeba nieco bardziej cofnąć się w czasie. Cała sprawa miała bowiem swój początek w połowie 1991. Cieszący się ogromną popularnością pięściarz poznał Desiree Washington, która miała wówczas zaledwie 18 lat. Ale była już Miss Rhode Island i przymierzała się do zdobycia korony dla najpiękniejszej czarnoskórej Amerykanki. 

Jej marzenia przerwał czyn, którego dopuścił się właśnie Tyson. Zgwałcił modelkę w hotelu, za co ostatecznie został skazany wspomnianego 10 lutego 1992 roku. Przysięgli obradowali w tej sprawie kilkanaście godzin, by ostatecznie wydać wyrok uznający “Iron Mike’a” winnym zarzucanego czynu. Karą miało być aż dziesięć lat bezwzględnego więzienia, z czego cztery w zawieszeniu. 

Sprawą żyły całe Stany Zjednoczone. Tyson trafił do zakładu karnego w Indianie, cały czas zapewniając o swojej niewinności. Bogactwo i luksusy zamienił na niewielką celę, ale jak się szybko okazało, również za kratami miał dostęp do wszystkiego, co najlepsze. Zapewniono mu telefon komórkowy, przygotowywano dla niego specjalne posiłki. Problemu nie stanowił ponadto kontakt z kobietami, które jedna za drugą odwiedzały Mike’a w więzieniu. 

O jego pobycie w placówce w Indianie do dziś krążą legendy. Jedno jest natomiast pewne – to kolejny kamień milowy, który wpłynął na Tysona zarówno jako człowieka, jak i sportowca. 

Odgryzione ucho Holyfielda 

“Iron Mike” na wolność wyszedł w marcu 1995 roku. Szybko zaczął wracać na szczyt królewskiej kategorii, zdobywając kolejno pas WBC po wygranej walce z Frankiem Bruno, a także tytuł WBA, triumfując w starciu przeciwko Bruce’owi Seldonowi. Po tych pojedynkach Tysona zestawiono z Evanderem Holyfieldem, z którym zresztą znał się już bardzo dobrze z czasów boksu olimpijskiego. 

Obaj rywalizowali bowiem o przepustkę na igrzyska w 1984 roku. Holyfield uzyskał wtedy kwalifikację, ale już na samym turnieju został oszukany – sędzia zdyskwalifikował go za uderzenie po komendzie “stop”. Sęk w tym, że Evander… nie wykonał żadnego ciosu po sygnale arbitra. Jaki był więc cel takiego werdyktu ogłoszonego przez rozjemcę pojedynku Holyfielda z Kevinem Barrym? 

Otóż ten drugi nie został ostatecznie dopuszczony do finałowego starcia, bo rozcięcia na jego twarzy okazały się zbyt mocne. To z kolei oznaczało złoty medal dla Antona Josipovicia, reprezentanta Jugosławii. Kraju, z którego pochodził sędzia w walce Holyfield – Barry. 

Odłóżmy jednak na bok skandale i początki karier Evandera i Mike’a Tysona. Obaj spotkali się wreszcie na zawodowym ringu pod koniec 1996 roku. Faworytem był wracający na szczyt mistrz WBA i WBC. Skazywany na porażkę pretendent szybko pokazał jednak, że ma wszystko, by skutecznie rozmontować “Bestię”. Dobra defensywa, właściwe prowadzenie walki i neutralizowanie atutów Tysona uwidaczniało się z każdą rundą. 

W szóstej Mike padł na deski. Podniósł się, ale mało brakowało, by pojedynek skończył się w dziesiątej odsłonie. Holyfield ostatecznie odprawił rywala w jedenastym starciu, odnosząc jedno z najcenniejszych zwycięstw w swojej karierze. 

CZYTAJ TEŻ: EVANDER HOLYFIELD. SZEŚĆ WALK MISTRZA Z OKAZJI JEGO SZEŚĆDZIESIĄTYCH URODZIN

Oczywistym stało się zorganizowanie rewanżu. Zestawienie Holyfielda z Tysonem okazało się bowiem kasowym hitem, który przyniósł miliony dolarów zysku. Drugie starcie pięściarzy przeszło do historii boksu, choć na wysokim poziomie sportowym już nie stało. 

Uwidoczniły się natomiast problemy Mike’a, który nie umiał poradzić sobie z presją i nerwami. Szukał wymówek, tłumacząc, że jest uderzany głową przez swojego przeciwnika. Wreszcie zbliżył się do niego w klinczu i… odgryzł mu kawałek ucha. Takie zachowanie poskutkowało odjęciem dwóch punktów, choć nie miało to już dla Tysona większego znaczenia. Chwilę później doszło do dyskwalifikacji, bo były czempion WBA, WBC i IBF jeszcze raz dobrał się do ucha Holyfielda. 

Walka z Andrzejem Gołotą 

Nasz eksportowy pięściarz w latach 90. marzył o zdobyciu mistrzostwa świata. Szybko piął się w górę w rankingu najlepszych ciężkich, tocząc udane boje w Stanach Zjednoczonych. Wreszcie został rywalem Mike’a Tysona, który wracał na zwycięską ścieżkę po porażkach z Evanderem Holyfieldem. Miał się odbudować m.in. na Gołocie, choć ten początkowo przeraził “Bestię”. 

Kiedy go zobaczyłem na ważeniu, spanikowałem. Był wielki, a na plecach miał duże czerwone krosty od sterydów. Pomyślałem sobie: co ja tu robię z tym ogromnym świrem? Nie mogłem przez to zasnąć, więc zapaliłem jointa. Po pierwszym machu poprawił mi się nastrój i doszedłem do wniosku, że wygram z tym gościem – wyjawił Tyson w autobiografii. 

I faktycznie, Mike wyszedł z pojedynku zwycięsko. Ale cała walka okazała się farsą, choć sam jej początek był obiecujący. W pierwszej rundzie Gołota był na deskach, w drugiej zaczął boksować w dobrym stylu, wchodząc w wymiany z przeciwnikiem. I kiedy polscy kibice mieli nadzieje na niespodziankę i zwycięstwo Andrzeja, ten zdecydował, że… zejdzie z ringu. Na dodatek po ogromnej awanturze ze swoim narożnikiem. 

Ten nie dostrzegł złamania kości policzkowej, z którym Gołota nie chciał dalej walczyć. Całkiem słusznie zresztą, bo mogłoby to się okazać dla niego fatalne w skutkach. Co natomiast z Tysonem? Cóż, ostatecznie również i on tej walki nie wygrał. Oblał testy antydopingowe, które ujawniły obecność marihuany w moczu “Iron Mike’a”. 

Ale historia o niewinnym skręcie nie była tu źródłem problemu. Tak naprawdę Tyson od wielu lat miał już poważny problem z używkami. Jakim więc cudem pięściarz przechodził kolejne kontrole antydopingowe?

Wykorzystywałem sztucznego penisa, do którego wlewałem mocz dziecka. Większość mężczyzn, czuje się nieswojo, gdy pokazuje swój organ płciowy. Kontrolerzy odwracali więc swój wzrok, a ja wyciągałem sztucznego penisa i tak przelewałem mocz do kubka zdradził po latach Mike. Z Gołotą ta sztuczka się nie udała, bowiem Amerykanin zapomniał owego “rekwizytu”.

Wracając jednak do narkotyków, to one ciągnęły go na dno, jednocześnie doprowadzając do szastania pieniędzmi. Tych powoli zaczynało “Bestii” brakować, dążył więc do dobrze płatnych starć. I taką szansę otrzymał. 

Wszystko albo nic z Lennoxem Lewisem 

Rok po pojedynku z Gołotą, finalnie uznanym za nierozstrzygnięty, Tyson udał się do Danii, gdzie ubił lokalnego bohatera, Briana Nielsena. Będący wciąż gorącym nazwiskiem “Iron Mike” został zestawiony z Lennoxem Lewisem. Brytyjczyk był wówczas w absolutnie szczytowym momencie kariery, dzierżąc pasy WBC, IBF i IBO, dodatkowo mając też tytuł mistrza wagi ciężkiej magazynu The Ring. Wszystko to stało na szali w starciu Lewisa z Tysonem. 

Dla tego drugiego była to ogromna szansa. Znajdował się już u schyłku poważnej kariery, a walka o tak ogromną stawkę mogła mu pozwolić odejść w chwale. Obaj znali się od czasów juniorskich i nie pałali do siebie sympatią, co rzekomo miało być powodem agresji Tysona podczas sparingów jeszcze w boksie olimpijskim. “Bestię” kolejny raz widok Lewisa rozsierdził na konferencji, podczas której pięściarze stanęli ze sobą twarzą w twarz. Wywiązała się bójka, a Mike ugryzł Brytyjczyka w nogę. 

Mniej ognia było już w ringu. Między linami Tyson często klinczował, szukał pojedynczego ciosu, którym mógłby powalić aktualnego czempiona. Ten był natomiast dość uważny i w ósmej rundzie ostatecznie znokautował mocno już rozbitego rywala, którego wcześniej miał na deskach. 

Był to dla Mike’a przełomowy moment, bo pokazał mu, że nie ma już szans na zdobycie mistrzostwa świata. Zdał on sobie z tego sprawę, unikając rewanżu, a wychodząc do ringu z teoretycznie znacznie mniej groźnymi zawodnikami. Co gorsza, przegrywał te starcia, ulegając Danny’emu Williamsowi i Kevinowi McBride’owi. – Przepraszam wszystkich fanów, którzy musieli to oglądać. Żałuję, że zrobiłem coś takiego dyscyplinie, którą kocham – mówił po swoich słabych występach. Swoją drogą, te słowa brzmią jeszcze bardziej interesująco po ostatnim pojedynku Mike’a z Jakiem Paulem.

Ale czym tak naprawdę były one podyktowane? 

Bankructwo 

Tyson, rozmieniając się na drobne na końcu kariery, chciał po prostu jak najwięcej zarobić, nie wychodząc przy tym na kompletnego emeryta między linami. Pozasportowo był już na dnie, bo w 2003 roku ogłosił bankructwo. Jego hulaszczy tryb życia doprowadził do tego, że z około 300 milionów dolarów, które łącznie wywalczył w ringu, nie zostało mu nic. Ba, był nawet ponad 20 milionów na minusie, mając liczne długi. 

Czy jednak mógł liczyć na coś innego, będąc najczęściej pod wpływem narkotyków i dokonując kolejnych irracjonalnych zakupów? Wszak pieniądze wydawał dla przykładu na tygrysy bengalskie, które nie tylko kosztowały kilkadziesiąt tysięcy baksów, ale i roczne ich utrzymanie sięgało łącznie niemal miliona dolarów. Pięściarz przyznawał także, że ogromne środki musiał przeznaczyć na rehabilitację. 

“Iron Mike” godził się w tamtych latach na wiele. Kilka dni po ujawnieniu fatalnego stanu finansowego zaakceptował propozycję walki z Bobem Sappem. Ta miała się odbyć w Japonii, ale Tyson ze względu na swoją karalność nie otrzymał wizy wjazdowej do Kraju Kwitnącej Wiśni. Ostatecznie znalazł się więc między linami ze wspomnianymi McBridem i Williamsem, prezentując się już słabo i w obu walkach będąc odprawianym przed czasem. 

Jednym z tych, którzy czerpali spore profity na niechęci “Bestii” do spraw papierkowych, był legendarny promotor, Don King. W pewnym momencie Tyson zorientował się nawet, że menedżer w cwany sposób zagarnął 100 milionów dolarów, które tak naprawdę należały się Mike’owi. Skończyło się jednak na polubownym oddaniu 15 z nich. 

CZYTAJ TEŻ: DON KING: NĘDZNA, OŚLIZGŁA GADZINA, CZY NAJWIĘKSZY PROMOTOR W HISTORII BOKSU?

Pięściarz ewidentnie nie miał głowy do interesów. Losowym dziewczynom, przypadkiem trafiającym na organizowane przez niego orgie, kupował drogie samochody. Co ciekawe, w bankructwie Tysona jest również polski akcent. Chodzi o promotora Tomasza Babilońskiego, który chciał sprowadzić legendarnego mistrza na galę Warsaw Boxing Night. Zapłacił, ale później nie zobaczył już ani pieniędzy, ani “Iron Mike’a”. 

Do dziś nie otrzymałem nawet złotówki. A z odsetkami wisi mi około 100 tysięcy dolarów. Oficjalnie jest bankrutem, więc nie da się tego zbytnio wyegzekwować. Paradoks polega na tym, że przyjeżdżał później do Polski, aby kręcić reklamy. Ale no cóż, taka już moja nauczka – mówił później w wywiadzie z Andrzejem Kostyrą Babiloński. 

Być może powinien dochodzić swojego teraz, bo – jeśli wierzyć szacunkom zagranicznych mediów – Tyson znów jest milionerem. A wszystko to dzięki starciu, które choć odbyło się kilka dni temu, to nadal jest głośno komentowane. 

Jake Paul 

Powrót 58-letniego weterana do ringu wzbudził ogromne zainteresowanie. Rywalem “Bestii” ogłoszono Jake’a Paula, kontrowersyjnego YouTubera, któremu zamarzyło się bycie pięściarzem. Oczywistym był fakt, że będzie to skok na kasę w wykonaniu Mike’a Tysona, choć ten na rozmaitych migawkach z treningów prezentował się zaskakująco dobrze. Niewiele z tego przeniosło się jednak na faktyczny pojedynek. 

Nie znoszę Jake’a Paula jako postaci. Uważam, że tworzone przez niego materiały na YouTube w najlepszym razie są bezwartościowe, a w najgorszym – szkodliwe. Jednocześnie jednak doceniam to, jak w dzisiejszej walce zachował się względem Mike’a Tysona. Widać było bowiem, że celebryta bawiący się w boks nie ma zamiaru wyrządzić krzywdy legendzie tego sportu. Tym sposobem starcie zawodowe przypominało bardziej pokazówkę, na której obaj zyskali – skomentował walkę dziennikarz Weszło, Szymon Szczepanik. 

CZYTAJ TEŻ: WALKA TYSON – PAUL BYŁA TANIĄ POKAZÓWKĄ. I BARDZO DOBRZE 

Trudno się z tym nie zgodzić. Między linami szybko uwidoczniło się 31 lat różnicy pomiędzy oboma zawodnikami. Fani, którzy spodziewali się niesamowicie szybkiego Tysona, mogli poczuć się nieco rozczarowani, choć jak na 58 lat Mike poruszał się w ringu nie najgorzej. Po samej walce pojawiło się w Internecie wiele teorii spiskowych, jakoby były mistrz hamował się przed zrobieniem krzywdy Paulowi, nie wyprowadzając w kluczowych momentach silnych ciosów. 

Jak tak naprawdę wyglądały zapisy w kontraktach, tego pewnie nie dowiemy się nigdy. Jedno jest pewne – “Bestii” udało się przywrócić finansową stabilność, a pojedynkiem z dużo młodszym YouTuberem nie odrzucił od siebie swoich wiernych fanów. 

Dziś mają oni okazję do wspominania najlepszych momentów z udziałem swojego idola. A właściwie jednego, konkretnego wydarzenia – zdobycia dokładnie 38 lat temu po raz pierwszy mistrzostwa świata wagi ciężkiej przez Mike’a Tysona. Pięściarza, który w szczycie formy był poza zasięgiem absolutnie każdego innego zawodnika królewskiej kategorii. I takim warto go przede wszystkim zapamiętać. 

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI 

Fot. Newspix 

Czytaj więcej o boksie:

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Komentarze

2 komentarze

Loading...