Z jednej strony, odkąd pierwszy raz wyszli do ringowej walki, musieli dźwigać brzemię nazwiska znanego ojca. Z drugiej, gdyby nie to nazwisko, kariera wielu z nich nie miałaby szans się rozwinąć. W historii boksu nie brakuje przykładów pięściarzy, którzy poszli w ślady staruszków. Choć nie wszyscy zawiedli pokładane w nich nadzieje, to jednak niewielu udało się być równie wielkimi zawodnikami, co ich poprzednicy. Za to zdecydowana większość na własnej skórze przekonywała się, że boks to ciężki kawałek chleba.
Zebraliśmy tu pokaźne grono potomków legend boksu, którzy chcieli być tacy, jak ich staruszkowie. Wielu z nich okazało się w ringu totalnymi niewypałami. Część można określić jako co najwyżej solidnych wyrobników. Inni, chociaż zostawali mistrzami, i tak osiągnięciami nie mogą równać się ze sławnymi poprzednikami. Lecz nie brakuje też takich, którzy nie splamili nazwisk ojców. A nawet pod pewnymi względami ich przerośli. I to od tych najbardziej pozytywnych przykładów rozpoczniemy.
NASTĘPCZYNI
Poniższy tekst wypełniony będzie mniej lub bardziej godnymi następcami swoich ojców. W tym kontekście na pewną ironię zakrawa fakt, że postacią, o której można powiedzieć, że najbardziej sprostała zadaniu udźwignięcia presji nazwiska, jest kobieta. A przecież Laila Ali miała pod tym względem zadanie najcięższe z możliwych – była bowiem córką samego Muhammada Alego. Największego pięściarza w historii wagi ciężkiej, a być może nawet całego boksu. Ikony tłumów. Bohatera Ameryki, zwłaszcza czarnoskórej części tego kraju.
Mało tego, młoda Laila wcale nie od razu marzyła o pójściu w ślady ojca. Ten, choć utrzymywał z córą dobre kontakty, rozwiódł się z jej matką Veronicą Anderson, gdy Laila miała 12 lat. Jego przyszła następczyni na początku obrała inną ścieżkę kariery. Otworzyła salon kosmetyczny w Los Angeles. Wszystko zmieniło się w 1996 roku, kiedy Ali oglądała z przyjaciółmi jedną z gal z udziałem Mike’a Tysona. Ale to nie Żelazny Mike zainspirował ją do założenia rękawic. Zrobiła to Christy Martin – legenda kobiecego boksu, która walczyła na tej samej gali. Tak oto, pomimo początkowego sprzeciwu ojca, który sam odczuł zdrowotne konsekwencje bycia zawodowym bokserem, Laila postanowiła spróbować swoich sił w tym sporcie.
Miała wtedy 19 lat, co jak na rozpoczęcie przygody z boksem, było już wiekiem zaawansowanym. Szybko okazało się, że Ali jest tak samo pewna siebie i nieustępliwa, jak staruszek. Błyskawicznie nadrabiała braki techniczne, a ponadto odziedziczyła po Muhammadzie znakomite warunki fizyczne. 178 centymetrów wzrostu i o centymetr większy zasięg ramion, pozwalał Laili górować nad większością rywalek. Córka „Największego” nie była jednak pięściarską kunktatorką. Ba, pomiędzy linami dawała takie samo show, jak jej ojciec!
– Nazwisko Ali zobowiązuje mnie, bym na ringu dawała z siebie wszystko. Niektórzy współczują mi, że muszę walczyć pod presją bycia córką Muhammada. Niepotrzebnie, to mnie tylko mobilizuje! Przed każdym wejściem pomiędzy liny powtarzam sobie w szatni, że jestem najlepsza, najsilniejsza, bo w moich żyłach płynie krew bokserskiego czempiona. Wmawiam sobie, że zasługuję na zwycięstwo, ciężko na nie pracowałam. Właściwie każdą walkę wygrywam przed wyjściem do ringu – mówiła Ali w rozmowie z “Super Expressem” w 2003 roku, przed walką z… Christy Martin. Tak, tą samą, dzięki której Laila zaczęła boksować. Pojedynek nazywany kobiecym starciem stulecia zakończył się w czwartej rundzie, gdy Ali znokautowała oponentkę.
W trakcie kariery „Żądlącej jak pszczoła” (ten przydomek też jest ładnym nawiązaniem do słów ojca) udało się osiągnąć to, czym nie mógł poszczycić się Muhammad. Laila nie zaznała bowiem porażki na zawodowych ringach. Z dwudziestu czterech wygranych walk, dwadzieścia jeden zakończyła przed czasem. Stała się jedną z najważniejszych postaci kobiecego boksu, jego twarzą i popularyzatorką. Bez wątpienia wykorzystała atut nazwiska ojca, ale też udźwignęła presję, która się z nim wiązała.
Co ciekawe, Ali w karierze zmierzyła się też z Jacqui Frazier Lyde, czyli córką… Joe Fraziera. Po zaciętej walce Laila pokonała oponentkę decyzją sędziów dwa do remisu. Lecz był to jedyna porażka Frazier Lyde, która później została mistrzynią świata w kategorii superśredniej. Tym oto sposobem nasuwa się wniosek, że córki pięściarzy znacznie lepiej potrafiły sprostać oczekiwaniom, niż synowie sławnych bokserów. Chociaż nie każdy z męskich następców okazał się ringowym rozczarowaniem.
SYN SENSACJI
Skoro już jesteśmy przy nazwisku Alego, to brzemię sławnego ojca udźwignął też pięściarz, którego staruszek zdetronizował „Największego”. 15 lutego 1978 roku doszło bowiem do jednej z największych sensacji w historii boksu. Mający na swoim koncie zaledwie osiem zawodowych walk Leon Spinks, w walce o niekwestionowane mistrzostwo świata wagi ciężkiej (na które wówczas składały się pasy WBC i WBA) pokonał niejednogłośnie na punkty Muhammada Alego. „Neon Leon” bardziej udowodnił tym samym, że legenda w ringu jest już cieniem dawnego mistrza. Ale hej, tej wygranej nikt mu już nie zabierze.
Wprawdzie Spinks zapowiadał się na świetnego pięściarza, ale pomimo wygranej z Muhammadem, nigdy nie zyskał takiego statusu. Już w czasach amatorskich zmagał się z uzależnieniem od alkoholu. Sława związana ze zdobyciem tytułu mistrza wagi ciężkiej, tylko pogłębiła ten problem, dokładając do niego także narkotyki. Rozmienił swoją karierę na drobne, a zarobione pieniądze roztrwonił. W związku z trybem życia (oraz przyjętymi ciosami) miał problemy zdrowotne, rozpadły się też jego dwa związki małżeńskie, a także inne relacje damsko-męskie, których nie brakowało.
Owocem jednej z nich byli synowie: Leon i Cory Calvin. Imiennik swojego ojca karierę zakończył przedwcześnie, na dwóch zawodowych walkach. W 1990 roku został bowiem śmiertelnie postrzelony na ulicy East St. Louis, zmarł w wieku zaledwie 19 lat. Z kolei Cory zdecydował się przybrać nazwisko ojca. I spoglądając na całą jego karierę, młody Spinks przerósł poprzednika. Zdobywał mistrzowskie pasy w dwóch kategoriach wagowych, półśredniej i superpółśredniej. W pierwszej z wymienionych zdołał nawet zunifikować tytuły, a karierę zakończył z bilansem 39 wygranych i 8 porażek.
Warto też przypomnieć, że w familii Spinksów niekwestionowanym czempionem, tyle że w kat. półciężkiej, był Michael – brat pogromcy Alego. Zatem posiadają oni w rodzinie aż trzech pięściarzy, którzy zdołali osiągnąć miano „undisputed”. Swoich sił pomiędzy linami próbował też Leon Spinks III – syn zastrzelonego Leona Calvina i wnuk „Leona Neona”. „Boskie Złote Dziecko Trzeciej Generacji” nie dorosło jednak do pięt swoim poprzednikom. Spinks III zawodową karierę zakończył z rekordem: 11 wygranych, 4 porażki i 2 remisy. Za to możemy mu przyznać niekwestionowane mistrzostwo świata w kategorii głupich i pompatycznych pseudonimów.
ADOPTOWANY
Kolejny przykład również związany jest postacią rywala „Największego”. Floyd Patterson to absolutna legenda wagi ciężkiej. Pierwsze w karierze wielkie odkrycie Cusa D’Amato, późniejszego trenera i mentora Mike’a Tysona. Człowiek uwielbiany przez Amerykę… ale tę konserwatywną i białą część. To zresztą znacznie różniło go od Alego, który całą narrację związaną z promocją przed ich pierwszą walką w 1965 roku, oparł na tym dysonansie. A w ringu brutalnie sprał Floyda.
Pattersonowi nie można jednak odmówić sportowej klasy. Ponadto wychował on godnego następcę. Jego syn, Tracy Harris Patterson, także zrobił w ringu świetną karierę, na którą składały się 63 wygrane, 8 porażek i 2 remisy. Młody Patterson w jej trakcie zdobywał mistrzostwo świata WBC w wadze superkoguciej oraz pas mistrza IBF w superpiórkowej. W tym przypadku geny Floyda nie miały jednak nic do rzeczy. Tracy spotkał bowiem mistrza w wieku 11 lat, gdy ten prowadził treningi bokserskie w New Paltz w stanie Nowy Jork. Dzieciak nie znał biologicznego ojca. Z kolei gdy miał 15 lat, jego matka postanowiła przeprowadzić się do Alabamy, w swoje rodzinne strony. Pochłonięty boksem nastolatek chciał jednak zostać i dalej trenować, wobec czego Floyd zdecydował się na jego adopcję. To był wielki gest, który odmienił życie Tracy’ego.
Symboliczny dla rodziny Pattersonów był rok 2014, kiedy obaj dołączyli do Galerii Sław Boksu stanu Nowy Jork. Floyd został w ten sposób uhonorowany pośmiertnie. – Nikt nie zasługuje na to bardziej, niż on. Jestem tam dzięki niemu. Dał mi szansę, by spełnić moje marzenia – mówił o swoim przybranym ojcu Tracy Patterson.
Pojedynek Tracy’ego Pattersona z Eddiem Hopsonem. Przybrany syn Floyda znokautował rywala w 2. rundzie (na wideo w 6:10) i sięgnął po tytuł mistrza federacji IBF w kategorii superpiórkowej.
W zanadrzu mamy jeszcze jeden przykład syna, który skutecznie poszedł w ślady ojca. To Guty Espadas Junior. Jego ojciec – Guty Espadas, jak nietrudno się domyślić – zdobył, a następnie cztery razy skutecznie bronił pasa mistrza świata WBA w kategorii muszej. Z kolei jego syn w 2000 roku wywalczył tytuł WBC w wadze piórkowej. Wprawdzie tego szybko pozbawił go znakomity Erik Morales, ale i tak Junior może zaliczyć swoją karierę do udanych. Jednak w porównaniu do wyżej wymienionych, skala rozpoznawalności Espadasów jest znacznie mniejsza.
CZEGO TY CHCESZ OD ŻYCIA, CHRIS?
Tak oto prezentuje się lista tych pięściarzy, którzy naszym zdaniem udźwignęli presję oczekiwań związanych z nazwiskiem. Przyznacie chyba, że nie jest ona zbyt okazała. W przeciwieństwie do liczby zawodników, którzy nie dorównali do legend swoich ojców. Choć kilku z nich zostało nawet mistrzami świata.
Zacznijmy od Chrisa Eubanka Juniora, z którym mamy największy problem. Jest synem Chrisa Eubanka, byłego czempiona wagi średniej i jednego z najlepszych brytyjskich pięściarzy w historii kategorii super średniej. Z kolei Junior to były tymczasowy mistrz WBA w wadze średniej. Na swoim koncie posiadał też tytuł IBO, który ostatnio odzyskał w walce z naszym Kamilem Szeremetą. Może najmniej prestiżowe, przy czterech wielkich federacjach traktowane niczym piąte koło u wozu, ale jednak to mistrzostwo świata.
Występował na dużych galach i bił się z dobrymi pięściarzami. W rankingu portalu BoxRec zajmuje czwarte miejsce w wadze średniej. The Ring w swoim zestawieniu klasyfikuje go na piątej pozycji. Rekord Brytyjczyka to 34-3. Dlaczego zatem nie kwalifikujemy go do grupy bokserów, którzy dorównali staruszkom?
Ano dlatego, że 35-latek jest przykładem pięściarza, który chyba sam nie wie, czego chce od swojej kariery. Z jednej strony jest dobrym zawodnikiem i sam ochoczo rozpowiada się o tym, kogo by to nie wyjaśnił w ringu. A mówił już o takich nazwiskach, jak Giennadij Gołowkin, Erislandy Lara, Jermall Charlo czy nawet Saul Alvarez. Ostatecznie jednak kończyło się na słowach. Kazach zdołał zakończyć już karierę. Kubańczyk, czempion federacji WBA wagi średniej, ma już 41 lat. Do walki z Charlo i Canelo też nie doszło. Nie mówiąc już o innych, groźnych zawodnikach.
Chris Eubank Junior i Chris Eubank Senior podczas konferencji prasowej w 2016 roku. Fot. Newspix
Innymi słowy, Eubank Junior ma ładny rekord i nazwisko, ale nie został sprawdzony na najwyższym poziomie. To taki sam przypadek, jak Wilfredo Vázqueza Juniora. Ojciec Portorykańczyka był świetnym pięściarzem, mistrzem federacji WBA w aż trzech kategoriach wagowych: koguciej, superkoguciej i piórkowej. Vazquez Jr wprawdzie zdobył tytuł WBO w superkoguciej, a później nawet dwa razy go obronił. Jednak zawodnicy, z którymi walczył, byli co najwyżej przeciętni. Kiedy pięściarz spotkał się z Jorge Arce, to owszem, dał dobrą, wyrównaną walkę, ale ostatecznie przegrał przed czasem w ostatniej rundzie. Z kolei z Nonito Donairem sędzia, który widział wygraną Vazqueza 115-112, chyba pomylił rubryki przy punktowaniu wyniku. Na szczęście dwóch innych arbitrów wskazało triumf boksera z Filipin w rozmiarach 117-110.
MISTRZ WŁASNEGO PODWÓRKA
W tym roku podobnie brutalne zderzenie z bokserską rzeczywistością zaliczył Tim Tszyu. Do niedawna kariera 29-latka układała się naprawdę dobrze. Tim wywalczył tytuł mistrza świata WBO w kategorii lekkopółśredniej. Tej samej, w której jego ojciec, Kostia, przed laty zunifikował pasy wszystkich federacji. Jego syn powoli także zaczynał mówić o wielkich walkach – na czele ze starciem z Terencem Crawfordem. Głośnym rywalem Australijczyka o rosyjskich korzeniach miał być też Vergil Ortiz Jr. Tszyu wyzywał też na ring Jermella Charlo.
Pojawiał się tylko jeden kłopot. Tim, pomimo posiadania tytułu WBO, do 2023 roku ani razu nie wychylił nosa poza Australię. Dokonał tego dopiero w marcu, kiedy w Las Vegas walczył z Sebastianem Fundorą. Na szali, poza pasem WBO, znalazł się też wakujący tytuł WBC po Charlo, który zdecydował się ruszyć do wagi superśredniej po wypłatę życia w starciu z Alvarezem. W tak mocnej kategorii wagowej naprawdę trudno wyobrazić sobie lepsze warunki do zdobycia drugiego pasa, niż walkę o wakat z zaledwie dobrym zawodnikiem. Skończyło się jednak na tym, że niejednogłośną decyzją sędziów wygrał Amerykanin. Owszem, Tszyu miał w tym starciu nieco pecha, bo w drugiej rundzie rozciął sobie głowę na łokciu rywala. Lecz wynik poszedł w świat.
Tim szybko chciał się odkuć za niepodziewane niepowodzenie. Za cel obrał sobie Bachrama Murtazalijewa. Niedoceniany (ale też niepokonany) Rosjanin w tym samym roku wywalczył wakujący pas IBF. Za to w Caribe Royale Orlando na Florydzie brutalnie sprał syna legendy boksu. W drugiej rundzie Tszyu aż trzy razy zapoznał się z deskami. W kolejnej ponownie na nich wylądował. I chociaż wstał, to jego narożnik przytomnie rzucił ręcznik, oszczędzając 29-latkowi zdrowia.
DUMA NARODU
Wyliczanka pięściarzy, którzy byli tylko dobrzy i zdobyli mistrzowski tytuł, ale nie mogą równać się z wielkimi poprzednikami, nie może obejść się bez nazwiska „Chavez”. Julio Cesar był bożyszczem meksykańskiego narodu. Gościem, którego walki zapełniały nie tylko hale, ale wręcz całe stadiony. To do gali z jego starciem wieczoru z Gregiem Haugenem w wadze lekkopółśredniej należy rekord sprzedanych biletów. Wówczas, w 1993 roku blisko 133 tysiące kibiców udało się na Estadio Azteca, by podziwiać swego idola w akcji. „Lew z Culiacán” zapewnił rodakom oczekiwane show i znokautował pięściarza z Ameryki w piątej rundzie.
Wielki mistrz z Meksyku zdobywał tytuły w trzech kategoriach wagowych. Nie dość, że był długowieczny (karierę zakończył dopiero w wieku 44 lat), to w dodatku należał do starej szkoły. Będąc u szczytu formy, potrafił toczyć nawet pięć-sześć walk w roku. Nawet w latach dziewięćdziesiątych było to nie do pomyślenia. Chyba, że dla Chaveza, który do zawodowych walk wychodził aż 115 razy, z czego aż 107 wygrał.
Możecie się zatem domyślać, jak ciężkie zadanie stało przed Julio Cesarem Chavezem Juniorem, by wejść w buty ojca. Po pierwsze, musiał on sprostać oczekiwaniom narodu, którym nazwisko „Chavez” przywodziło na myśl pięściarza wybitnego. Po drugie, musiał zaskarbić sobie uwielbienie rodaków. A o to było ciężko. Chavez Senior wywodził się z biednego ludu, wraz z rodzicami i dziewięciorgiem rodzeństwa mieszkał w opuszczonym wagonie kolejowym. Był ucieleśnieniem spełnienia meksykańskich marzeń. Tego, że talentem i pracą można z nizin zajść na sam szczyt.
Jego syn już na tym szczycie się urodził. Od małego wszystko podane miał na tacy. I jasne, przecież sam nie miał na to wpływu. Ale też w żaden sposób nie starał się być bliżej ludzi. Sprawiał wrażenie zblazowanego, bananowego dziecka, który do boksu nie posiadał takiego serca i talentu, jak staruszek.
Julio Cesar Chavez oglądający walkę syna z Andrzejem Fonfarą w 2015 roku. Fot. Newspix
Nosił jednak jego nazwisko i był ostrożnie prowadzony. Efekt był taki, że wreszcie trafił na dobrą okazję do zdobycia tytułu mistrza świata, kiedy pas przeszedł w ręce przeciętnego Sebastiana Zbika. Chavez Jr nie bez problemów, ale poradził sobie z wyzwaniem. Następnie trzy razy udało mu się obronić pas, aż trafił na Sergio Martineza. Znakomitego Argentyńczyka… któremu wcześniej odebrano tytuł za to, że nie miał ochoty walczyć ze wspomnianym Zbikiem, jako obowiązkowym pretendentem. Wolał bardziej kasowe pojedynki. I choć w ostatniej rundzie z Chavezem Martinez miał kłopoty, to całą walkę bardzo wyraźnie wygrał na punkty.
A co dalej działo się z Meksykaninem? Spróbował swoich sił w wyższych kategoriach, ale bez większych sukcesów. Chyba, że za taki uznamy gwarantowane trzy miliony dolarów wypłaty za nudną i jednostronną walkę z Saulem Alvarezem. Polscy kibice z pewnością najbardziej zapamiętają go z pojedynku z Andrzejem Fonfarą o pas WBC International w wadze półciężkiej. Wówczas „Polski Książę” udzielił mu bolesnej lekcji boksu. Fonfara zdominował Chaveza, który po dziewiątej rundzie zdecydował się nie kontynuować walki.
Ostatni raz Chavez w ringu pojawił się w lipcu tego roku. Po trzech latach przerwy, walcząc w kategorii cruiser. Ciągną się za nim problemy związane z wieloletnim zażywaniem narkotyków… oraz wzajemne przepychanki medialne z ojcem, który w latach 90. także zmagał się z uzależnieniami. Junior oskarżał swojego tatę o to, że ten u szczytu sławy znęcał się nad ich rodziną. Zarzucał też Chavezowi Seniorowi, że ten przymusowo zamknął go w ośrodku leczenia uzależnień. Poza tym w listopadzie ubiegłego roku trafił do szpitala psychiatrycznego po tym, jak żona głosiła, że zażył sporą ilość tabletek. Z taką przeszłością to wręcz cud, że jeszcze wychodzi na ring. A relacje z ojcem? Cóż, obaj panowie zdążyli się pogodzić, lecz w rodzinie Chavezów ten stan może prędko ulec zmianie.
WYROBNICY
Jednak jakkolwiek by nie oceniać kariery Julio Cesara Juniora, on chociaż doszedł do mistrzowskiego tytułu. Podobnego zaszczytu nie dostąpił jego brat Omar, który przez lata kariery dorobił się zaledwie statusu journeymana. Ciekawostki, otrzymującej kolejne walki głównie ze względu na nazwisko.
Wyświetl ten post na Instagramie
W ślady sławnego ojca starał się też pójść James McGirt. Jego ojciec, Buddy, bardziej znany jest jako znakomity trener. Prowadził takich mistrzów, jak Antonio Tarver, Paul Malignaggi czy Siergiej Kowalow. Ale Buddy był też świetnym pięściarzem, który na zawodowych ringach stoczył 80 walk (wygrał 73) i zdobył mistrzostwo świata dwóch kategorii wagowych: lekkopółśredniej i półśredniej.
James, który boksu uczył się pod okiem ojca, był natomiast tylko pięściarskim rzemieślnikiem. „Buddy Junior” największą walkę stoczył w 2019 roku, na zakończenie kariery. Zremisował wtedy z Davidem Papotem o w starciu o wakujący pas WBO International w wadze średniej. Jego osiągnięcia nie mogą się więc równać z sukcesami ojca.
Podobną opinię można wygłosić o Hectorze Camacho Juniorze. Jego ojciec zdołał podbić aż trzy kategorie wagowe i toczył boje z takimi pięściarzami jak Roberto Duran, Julio Cesar Chavez, Oscar De La Hoya, Felix Trinidad. Następca Hectora zdobył kilka mniej ważnych tytułów. Ale kiedy przyszło mu zmierzyć się o pas mistrza świata federacji WBC z Davidem Lemieux, to Kanadyjczyk w pierwszej rundzie zafundował mu ciężki nokaut.
TOTALNA PORAŻKA
Jednak powyższa grupa może nazywać się chociaż solidnymi pięściarzami. Może daleko im było do klasy staruszków, ale przynajmniej mogli wyżyć z boksu, zapełniając karty walk przed największymi pojedynkami. Albo sami będąc głównymi bohaterami mniejszych wydarzeń.
Tego samego nie możemy jednak powiedzieć o ostatnich nazwiskach w naszej wyliczance. Gościach, którzy w ringu byli (lub są) najzwyczajniej w świecie słabi. Nawet jeżeli ich rekordy na to nie wskazują.
Weźmy za przykład Campbella Hattona. Syn Ricky’ego Hattona, którego pokonać zdołali tylko Floyd Mayweather, Manny Pacquiao i Wjaczesław Senczenko, do tego roku był niepokonany w czternastu walkach. Jednak bardziej świadczy to o wątpliwej klasie jego przeciwników. Kiedy jednak przyszło walczyć mu o pierwszy w karierze pasek od spodni BBBofC Central Area z niejakim Jamesem Flintem, legitymującym się rekordem 13-1-2, 3 KO, to starszy rodak wygrał z nim na punkty. Mało tego, w zeszły weekend doszło do rewanżowej walki obu pięściarzy. I to w Manchesterze, rodzinnym mieście Hattona. No i nie zgadniecie – Flint ponownie był górą! Ricky jednak bardzo wspiera swojego chłopaka i nawet po porażce starał się dodać mu otuchy.
– To była kolejna ciasna walka Campbella. Każdy ma o niej swoje zdanie. Myślałem, że pierwszy pojedynek [z Flintem] minimalnie przegrał. Myślałem też, że minimalnie zwyciężył wczorajszy rewanż. Jedno jest pewne, obie walki były wyrównane i świetne, prawdopodobnie mogły się rozstrzygnąć w obie strony. Gratulacje dla Jimmy’ego, to wspaniały chłopak, cała jego rodzina okazała mi mnóstwo szacunku. Co do mojego syna, głowa do góry: odpocznij, pomyśl. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cię kocham i jestem z ciebie dumny. Żaden ojciec nie mógłby doświadczyć większego szczęścia, dlatego jestem dumny, że każdego dnia mogę mówić ludziom „To mój chłopak!” – napisał na Instagramie „Hitman”.
Ricky i Campbell Hattonowie. Fot. Instagram/rickyhitmanhatton
Młody Hatton to przypadek jednak podobny do Ronalda Hearnsa oraz Marvisa Fraziera. Ojca drugiego z wymienionych nie trzeba nikomu przedstawiać, w końcu rywalizacja „Smokin’ Joe” z Muhammadem Alim to jedne z najsłynniejszych walk w historii boksu. Wspomnieliśmy już o córce Fraziera, ale boksem zajęło się też dwóch jego synów. Joe Frazier Jr może zostać sklasyfikowany do kategorii bokserskiego dżemiku, który niczym nie zapadł w pamięć.
Z kolei rekord Marvisa wynosi 19 wygranych i 2 porażki. Ale to te niepowodzenia fani zapamiętają najbardziej. Do pierwszej porażki doszło z Larrym Holmesem, który położył rywala na deski pierwszym celnym prawym. Marvis wprawdzie wstał, ale Holmes później szybko zakończył starcie. Druga porażka jest jeszcze słynniejsza. Frazier wpadł wtedy bowiem pod koła pędzącego pociągu, który nazywał się Mike Tyson.
Thomas Hearns dwukrotnie był wybierany przez magazyn The Ring bokserem roku. Z kolei jego syn Ronald był niepokonany przez pierwszych 21 walk. Do czasu, aż w starciu o niewiele znaczący tytuł IBA Intercontinental wyjaśnił go Harry Joe Yorgey. Hearns po tej porażce dalej nabijał rekord, aż ktoś się na niego nabrał i dopuścił do walki o mistrzowski pas WBA, który posiadał Felix Sturm. Niemiec, który nie słynął z silnego ciosu, pokonał syna legendy boksu przed czasem, w siódmej rundzie. Po tej porażce Hearns zaliczył trzy kolejne przegrane, za każdym razem przez TKO. A w 2015 roku stoczył ostatni pojedynek.
Widać więc jak na dłoni, że pociechom sławnych bokserów rzadko kiedy udaje się dorównać wielkości ojców. Oczywiście trudno dziwić się synom dawnych mistrzów, że wybierają tę samą ścieżkę. W końcu od małego posiadają świetnych nauczycieli boksu. Idoli, którzy wzbudzali podziw tysięcy fanów. I którzy przez boks wznieśli się na sam szczyt. Takie przypadki wciąż będą się pojawiać – w sierpniu ubiegłego roku widzieliśmy to w Polsce. Wtedy, podczas gali we Wrocławiu z udziałem Oleksandra Usyka i Daniela Dubois, na ringu debiut zaliczył Aadam Hamed, syn słynnego Prince’a Naseema. Aadam wygrał starcie z osiemnastoletnim czeskim kelnerem, a do tej pory zdążył pokonać jeszcze dwóch przypadkowych ludzi. I choć trudno wymagać, by już na początku przygody z boksem 23-latek prezentował się tak, jak jego ojciec w latach świetności, to młody Hamed nawet nie zdradza potencjału na dobry boks.
Cóż, nie on pierwszy i z pewnością nie ostatni jest zawodnikiem, którego największy atut w ringu stanowi nazwisko.
SZYMON SZCZEPANIK
Zdjęcie główne: Laila i Muhammad Ali. Fot. Newspix
Czytaj też: