Reklama

Pierwszy, historyczny raz. Polki ograły Hiszpanki w Billie Jean King Cup

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

15 listopada 2024, 17:35 • 11 min czytania 2 komentarze

Najpierw połączenie maratonu z horrorem w wykonaniu Magdy Linette. Potem świetna gra Igi Świątek w starciu z dobrze dysponowaną Paulą Badosą. Efekt? Wygrana Polek 2:0 z Hiszpankami! Pierwsza, historyczna w finałach Billie Jean King Cup. Biało-Czerwone zameldowały się w ćwierćfinale, w którym jutro zagrają z jednymi z faworytek – Czeszkami. A miejscowym fanom pozostało tylko oglądać inne mecze. Ich reprezentantki turnieju nie wygrają.

Pierwszy, historyczny raz. Polki ograły Hiszpanki w Billie Jean King Cup

Problemy jeszcze przed startem

Cały mecz Polek z Hiszpankami miał zostać rozegrany w środę, na otwarcie tegorocznych finałów Billie Jean King Cup. Nie wyszło, bo w Maladze – gdzie turniej się odbywa – akurat tego dnia miały miejsce ulewne deszcze, grożące powodziami. A że hala postawiona na potrzeby meczów znajduje się w niecce, to dodatkowo utrudniało sprawę. Stąd spotkanie otwarcia przełożono na dziś, a wczoraj zostały rozegrane już dwa mecze – Japonki pokonały 2:1 Rumunki, a Amerykanki w tym samym stosunku meczów uległy Słowaczkom. To drugie spotkanie zakończyło się zresztą rywalizacją do ostatniego możliwego punktu – potrzebny był deblowy super tie-break, wygrany przez europejską parę 10:8.

My jednak, oglądając te mecze, zastanawialiśmy się, jak to dwudniowe opóźnienie wpłynie na obie reprezentacje, które na kort wyszły dziś o 10 rano.

Bo z jednej strony Hiszpanki miały swój atut – miejscową publikę, która zwykle żywiołowo dopinguje swoje zawodniczki. Ale gdy zaczęło się już spotkanie Magdy Linette, okazało się, że i polscy kibice są na hali dobrze reprezentowani i całkiem głośni. Więc to w sumie mogliśmy wykreślić. Gospodynie w dodatku grały też z pewną presją – to już siódmy raz, gdy goszczą finały czy to Billie Jean King Cup, czy wcześniej Pucharu Federacji, a jeszcze nigdy ich w tej roli nie wygrały. Triumfowały – pięciokrotnie – poza Hiszpanią. Ale u siebie, choć trzy razy występowały w meczu o tytuł – nigdy. Polki z kolei liczyły przede wszystkim na pierwszą wygraną w finałach BJK Cup… w ogóle. Grały w nich bowiem w ostatnich dwóch latach, rozegrały w tym czasie cztery spotkania grupowe – obowiązywał wtedy inny format rozgrywek – ale zawsze przegrywały.

Reklama

Inna sprawa, że wówczas występowały bez Igi Świątek. A teraz nasza najlepsza tenisistka zagościła w Maladze i stała się wielkim atutem kadry. Choć WTA Finals pokazały, że po dłuższej przerwie wcale nie musi być w idealnej formie. Ale i tak cieszyliśmy się, że w ogóle w reprezentacji wystąpi. Bo dawała nam nadzieję, że możemy tu wiele osiągnąć. Zresztą eksperci też sugerowali, że biorąc pod uwagę ten fakt i dobrą w ostatnich tygodniach dyspozycję obu Magd – Fręch i Linette – Polki mogą być uważane za jedne z faworytek całego turnieju.

I w sumie nie mieliśmy nic przeciwko, by widzieć się w tej roli. W końcu przed rokiem niespodziewanie w BJK Cup triumfowały Kanadyjki, a dwa lata temu Szwajcarki. Obie te reprezentacje dokonały tego po raz pierwszy w historii rozgrywek.

Więc dlaczego i Biało-Czerwone nie miałyby się o to pokusić?

Cztery godziny emocji

Gdy Iga Świątek obserwowała, jak Magda Linette stawia dziś pierwsze kroki na korcie, zapewne nie spodziewała się, że sama na swój mecz wyjdzie… po ponad czterech godzinach. Linette stanęła naprzeciwko Sary Sorribes Tormo. Doświadczona, 28-letnia Hiszpanka, to zawodniczka słynąca z tego, że doskonale się broni i potrafi skontrować. Rzadziej – choć, gdy trzeba, to również – zaatakować. To typowa przedstawicielka szkoły kortów ziemnych: wybiegana, podbijająca wszystko, którą – jeśli nie dysponujesz wielką bronią w ataku – trudno “ubić”. No a Magda takiej broni raczej nie ma, choć potrafi świetnie wykorzystywać geometrię kortu. Stąd pewnym było, że czeka ją trudne wyzwanie. Zresztą – świadczył o tym też bilans ich bezpośrednich starć, w którym przed dzisiejszym starciem było 4:0 dla Hiszpanki.

A już w ogóle ciekawe było to, że ostatni raz spotkały się rok temu… w Billie Jean King Cup. Sara wygrała wtedy w dwóch setach.

Dziś liczyliśmy na wielkie przełamanie Magdy. I ono faktycznie nastąpiło. Choć Linette musiała napracować się na nie, jak na żadną inną wygraną w swojej karierze. Mecz, który rozegrały obie tenisistki trwał bowiem dokładnie 3 godziny i 51 minut. W historii kobiecego touru to już szeroka czołówka najdłuższych spotkań w dziejach. W historii całego Pucharu Federacji – czołowa piątka. A w karierze Sary Sorribes Tormo… piąte najdłuższe spotkanie. Hiszpanka do takich meczów jest więc przyzwyczajona. Linette – nie. Dla Polki był to rekord kariery. I to rekord, z którego może być dumna. Bo wygrała.

Reklama

Ale ile razy w ciągu meczu wydawało się, że tego nie zrobi – to już inna historia. Zaczęła dobrze, od 3:0 w I secie, ale tę przewagę straciła. Zaczęła gorzej serwować, rywalka z kolei się rozkręcała i zaczęła grać po swojemu – przebijając wszystko, nie dając Magdzie okazji do skończenia kolejnych wymian. Polka nagle przegrywała przy swoim serwisie 0:40, gdy w gemach było już 3:3. I to pierwszy moment kryzysowy, z którego Magda wyszła jednak obronną ręką. Drugi? Chyba w tie-breaku, gdy akcję przy 5:5 Linette kompletnie zepsuła, przegrywając na własne życzenie. Kolejne trzy punkty zagrała jednak genialnie, ofensywnie, z wiarą w zwycięstwo. I ta wygrana przyszła, do sześciu.

Zresztą bardzo dobrze, bo przed rokiem pierwszego seta przegrała właśnie w tie-breaku. Powtórki nie chcieliśmy i nie dostaliśmy.

O drugiej partii napisać wiele się nie da. Sorribes Tormo wydawała się w ogóle nie zmęczona pierwszym setem, a ten trwał przecież ponad półtorej godziny (!), z kolei Magda wyraźnie potrzebowała drugiego oddechu, którego nie mogła jednak złapać. Efekt? Przegrana 2:6. I problemy na starcie trzeciej partii, którą Hiszpanka zaczęła od przełamania i wygranych dwóch gemów serwisowych. Tak jak jednak Polka straciła przewagę w pierwszym secie, tak jej rywalka nie utrzymała jej w trzeciej partii. Magda wyraźnie poszukiwała rozwiązań i wreszcie zaczęła je znajdować. Przyspieszała akcje, grała ofensywniej, piłki zaczęły wpadać blisko linii. Dwa razy z rzędu przełamała więc rywalkę, dwukrotnie utrzymała też własne podanie.

Wyszła na prowadzenie 4:3 i miała otwartą drogę do wygrania spotkania, po czym… drzwi nieco się przymknęły. Po tak dobrej serii gemów straciła bowiem własny serwis i to w najgorszy możliwy sposób. Prowadziła już 40:0, straciła pięć punktów z rzędu. W dodatku przy ostatnim popełniła ogromny błąd z łatwej, wysokiej piłki przy siatce. W teorii – wielki cios w morale. W praktyce? Linette była w stanie zostawić to za sobą i znów zaatakować. Znowu skutecznie. Zaliczyła bowiem kolejne przełamanie, a po chwili – mimo że Sorribes Tormo fantastycznie obroniła pierwszą piłkę meczową – zamknęła całe spotkanie przy swoim serwisie. Dawid Celt, kapitan kadry, z radości rzucił aż butelką z wodą o kort. Magda też się cieszyła, ale nieco mniej ekspresywnie.

Na więcej prawdopodobnie nawet nie miała siły. I nie dziwimy się. To był wielki mecz, wspaniały spektakl, owszem, z błędami, ale pod kątem psychologii i fizyczności rozgrywany na największych możliwych obciążeniach. – Dziękuję za wsparcie. Fani byli wspaniali. Sprawili, że walczyłyśmy o każdy punkt. Jestem niesamowicie zmęczona. Nie znoszę grać przeciwko Sarze. Gratuluję jej, że grała na takim poziomie. Jestem tak szczęśliwa… nigdy wcześniej jej nie pokonałam. Myślałam tylko o tym, że muszę zagrać coś ekstra. Myślę, że to jeden z najważniejszych meczów w mojej karierze. Znaczy niesamowicie wiele dla mnie i całego teamu – mówiła po meczu.

Po czym udała się na – w pełni zasłużoną – regenerację. A my czekaliśmy, aż na kort wyjdzie Iga Świątek.

Po historię. Udanie

Iga Świątek wychodziła na kort w komfortowej sytuacji. Wiedziała, że nawet jeśli jej się nie powiedzie, to zostanie jeszcze debel, w którym Polki i tak będą mogły powalczyć o zwycięstwo w całym meczu. Z kolei Paula Badosa, stojąca po drugiej stronie kortu, mecz musiała wygrać. Z drugiej strony, patrząc na ostatnie tygodnie, to ona mogła zostać uznana za faworytkę. Grała przed swoją publicznością, na korcie, na którym mogła potrenować więcej niż Iga. W dodatku zaliczyła świetny okres w ostatnich miesiącach. Po wielu urazach i kontuzjach wróciła na wysoki poziom i kolejno doszła do tytułu w Waszyngtonie, drugiej rundy w Toronto, półfinału w Cincinnati, ćwierćfinału na US Open oraz półfinałów w Pekinie i Ningbo.

Jeśli już z kimś w tym czasie przegrywała, to z uznanymi i wyżej notowanymi nazwiskami – Jeleną Ostapenko, Jessicą Pegulą, Emmą Navarro, Coco Gauff i Darią Kasatkiną. Sama jednak w tym okresie znacząco podskoczyła w rankingu. Przed Roland Garros była 139. na świecie. Po Wimbledonie – 62. A teraz jest już 12. zawodniczką świata.

To sytuacja całkiem inna niż u Igi, która zdecydowanie nie była w drugiej części sezonu na fali wznoszącej. Owszem, odniosła mały sukces na kortach w Paryżu w trakcie igrzysk olimpijskich. Ale jednak liczyła na złoto, a zgarnęła brąz i do dziś pamiętamy jej łzy po półfinale z Qinwen Zheng. Potem były słabe występy w USA i wreszcie zarządzona przez samą Polkę przerwa, bez turniejów w Azji. WTA Finals – mimo dwóch wygranych w grupie – też jej nie wyszły, odpadła, nie zagrała w fazie pucharowej. Do Hiszpanii przyleciała więc w formie, o której mało co wiedzieliśmy. I sami zastanawialiśmy się, jak zaprezentuje się na korcie.

Zaczęło się nieźle. Zresztą obie tenisistki grały naprawdę świetnie, a z obu stron następowała wymiana ciosów. Pierwszych kilka gemów zależało od tego, która lepiej zaserwuje, albo która znajdzie sposób na rywalkę w dłuższej wymianie. Nie zaskoczyło nas to przesadnie – korty w Maladze są stosunkowo szybkie, Badosa gra mocno, Iga też potrafi. Pytaniem pozostawało, która jako pierwsza popełni błąd przy swoim podaniu.

Padło na Hiszpankę.

Choć ledwie gema wcześniej sama miała break pointa, to w siódmej małej partii Paula Badosa straciła serwis. Duża w tym jednak zasługa Igi Świaek, która na korcie wydawała się dużo świeższa, żywsza, lżejsza – dorzućcie tu jeszcze inne słowa, jakie tylko chcecie, w każdym razie: dużo pewniejsza swojej gry – niż w trakcie WTA Finals. Tam tylko w meczu z rezerwową, Darią Kasatkiną, grała swoje. Dziś, w pierwszym secie, również. Gdy trzeba było zaatakować, robiła to doskonale. Kiedy dostawała szansę, wynikającą z krótszego, nieco gorszego zagrania rywalki – korzystała z niej. To był doskonały tenis, a przecież Paula wcale nie grała słabo, wręcz przeciwnie. Trzymała poziom. Po prostu Iga okazała się lepsza. W tamtym gemie i całym secie. Bo Hiszpanka zaliczyła po stracie serwisu mały kryzys i ostatecznie dała się przełamać jeszcze raz, przy stanie 3:5.

Świątek prowadziła więc w całym meczu 1:0 w setach. I wydawało się, że idzie po swoje, bo znakomicie – z przełamaniem rywalki – rozpoczęła też partię numer dwa. Ale to był już inny set. Taki, w którym Paula przyspieszyła grę, poprawiła w trakcie jej trwania serwis, zaczęła lepiej umieszczać w korcie kolejne zagrania. I sama wreszcie przełamała Polkę. Nie załamała się też nawet wtedy, gdy chwilę później ponownie straciła serwis, bo straty znów zdołała odrobić. Nie zadrżała jej też ręka w dwóch gemach serwisowych, gdy broniła się przed porażką – przy 5:4 dla Igi wygrała małą partię do zera, przy 6:5 do 30. Problemy zaczęła mieć za to Iga. W dwóch ostatnich gemach broniła dwóch break pointów, z trudem zamykała obie te małe partie. Ale jednak to robiła.

I ostatecznie doszło do tie-breaka.

W nim dostaliśmy całego seta w wersji mini. Zdarzały się spore pomyłki – przy stanie 3:3 Badosie, punkt później Idze. Zdarzały znakomicie wygrane punkty. Dobre serwisy. Świetne wymiany. Ostatecznie jednak, co kluczowe, zdarzyła się wygrana Pauli Badosy. Niestety, bo tie-break mógł potoczyć się w dwie strony. Zadecydowały te słynne już detale. W tym wyrzucony na koniec seta forehand Igi. To była bowiem nieco gorsza twarz Polki. Ta bardziej nerwowa, popełniająca nieco błędów, mniej cierpliwa. Pozostawało więc liczyć, że po secie Świątek zejdzie na przerwę do szatni – co zresztą zrobiła – i wróci na kort odmieniona.

No i nie zgadlibyście – dokładnie tak się stało.

Co prawda na początku trzeciej partii najpierw rywalkę przełamała, a potem sama straciła swój serwis, ale potem odebrała Pauli podanie jeszcze dwukrotnie, nie oddając przy tym swojego. Badosa wyglądała, jakby w międzyczasie po prostu się wypompowała i po tym, jak odżyła w drugiej partii, brakowało jej sił na trzecią. Iga z kolei złapała kolejny oddech i po ponad dwóch godzinach gry, na korcie znów prezentowała się świeżo. Właściwie od szybszej od kilka minut wygranej zastopowało ją tylko to, że przy stanie 4:1 na trybunach zasłabła jedna z fanek, przez co mecz wstrzymano na kilkanaście minut. Potem nastąpiła krótka rozgrzewka, a po niej powrót do rywalizacji.


Ten trwał jednak tylko dwa gemy. Iga najpierw pewnie wygrała partię przy swoim serwisie, a potem po raz czwarty z rzędu przełamała podanie Hiszpanki. W efekcie zapewniła Polkom zwycięstwo – historyczne, bo pierwsze w fazie finałowej Billie Jean King Cup – i awans do ćwierćfinału. Przed tym Polki jednak nie odpoczną. Ze względu na zmianę w terminarzu, rozegrają go już jutro. Ich rywalkami będą Czeszki, osłabione jednak brakiem Karoliny Muchovej, swojej liderki, która wycofała się z rywalizacji na krótko przed startem turnieju.

Polska – Hiszpania 2:0

Magda Linette – Sara Sorribes Tormo 7:6 (6), 2:6, 6:4

Iga Świątek – Paula Badosa 6:3, 6:7 (5), 6:1

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Media: Zadebiutował w Ekstraklasie w wieku 15 lat. Teraz może trafić do Włoch

Bartosz Lodko
1
Media: Zadebiutował w Ekstraklasie w wieku 15 lat. Teraz może trafić do Włoch

Polecane

Komentarze

2 komentarze

Loading...