Reklama

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 listopada 2024, 20:36 • 19 min czytania 1 komentarz

Gdy pobijał rekord Eddy’ego Merckxa, cieszył się cały peleton. A przez lata wydawało się, że powodów do radości nie będzie. Za młodu był przebojowy, wygrywał wszystko. Z czasem przyszły kontuzje, choroby, depresja. Pokonał to wszystko, przebrnął przez każdą przeszkodę. I wreszcie zrobił swoje. W wieku 39 lat Mark Cavendish przebił największą legendę w historii kolarstwa. A kilka dni temu – już spełniony – zakończył karierę. To opowieść właśnie o niej.

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Mark Cavendish. Kariera wielkiego kolarza

Zakończenie kariery Marka Cavendisha nie miało jednak miejsca na największej scenie. Wręcz przeciwnie. Brytyjczyk swój ostatni wyścig przejechał w kryterium Tour de France w Singapurze. Scena więc stosunkowo mała, może nawet w pewnym sensie – niegodna tego pożegnania, jak sugerowali niektórzy fani. Rywalizacja – żadna, bo w kolarskich kryteriach zwycięzcy są z góry ustaleni. W tym przypadku, nic dziwnego, zatriumfował właśnie Mark. Należało mu się, za te wszystkie wielkie lata.

Pewnie mógł to zrobić w lepszym miejscu, w milszych okolicznościach, przy większej publice. Może w ojczyźnie, a może na trasie Tour de France, z którym jego kariera tak się związała. Z drugiej strony – czy ktokolwiek jest w stanie mu powiedzieć: „nie no, skończyłeś to wszystko nie tak, powinieneś to zrobić inaczej”? To jego kariera. Wielka, wybitna, fenomenalna. Choć z wieloma kryzysami. Wszystkie jednak pokonał. I ostatecznie został sprinterem, którego wielu uważa za najlepszego w dziejach.

Jak do tego doszedł?

Reklama

W pogoni za Eddym

Wszystkie sukcesy Marka Cavendisha wypisywać można by godzinami. Był mistrzem świata w wyścigu na szosie. Zdobył zieloną koszulkę – dla najlepiej punktującego zawodnika – na Tour de France. Wygrywał etapy w każdym z Wielkich Tourów. Ogółem na oficjalnym liczniku ma 165 zwycięstw we wszystkich wyścigach.

I to drugi wynik w historii. Lepszy jest tylko Eddy Merckx.

Belg w świecie kolarstwa wyznacznikiem jest od dekad. To jego goni Tadej Pogačar czy to w kwestii zwycięstw w Tour de France, czy na Wielkich Tourach ogółem, czy też w jednodniowych Monumentach. Niemal we wszystkich statystykach i zestawieniach, gdy patrzy się na kolarskie rekordy wszech czasów, widnieje właśnie Belg. Szczególnie atrakcyjny był dla wielkich kolarzy – na czele ze sprinterami – jeden taki rekord. Wygranych etapów w Tour de France.

Przez lata 34 etapy Eddy’ego były dla najlepszych zawodników sferą absolutnych marzeń. Drugi na liście Bernard Hinault – absolutnie wybitny zawodnik – dobił do 28. Dalej był z kolei André Leducq (wielki kolarz lat 20. i 30. XX wieku, rekordzista przed Merckxem), który wygrał ich 25. Z kolarzy współczesnych – tych jeżdżących w XXI wieku – sensację wzbudza Pogačar, który ma ich już 17. Jest w połowie drogi, a na karku ma tylko 26 lat. Ale poza nim? Marcel Kittel miał 14 zwycięstw, Peter Sagan 12, a André Greipel 11. W porównaniu do Belga – niewiele.

I tak by to trwało. Gdyby nie Mark Cavendish.

Kariera Brytyjczyka w pewnym momencie sprowadziła się do pogoni właśnie za rekordem liczby wygranych etapów na Tourze. Pogoni, jak się wielokrotnie wydawało, która nie miała się prawa udać. Pogoni, w której z Eddym nie wygrywał nikt. Ale Mark się nie poddawał. A przecież miał pełne prawo. Już dekadę temu mówiono, że jest najwybitniejszym sprinterem, jakiego widział ten świat. Na koncie miał złoto mistrzostw świata. Mnóstwo triumfów w różnorakich wyścigach. Sukcesy na całym świecie.

Reklama

No, brakowało mu może tylko medalu olimpijskiego. Ten zdobył dopiero w 2016 roku, na torze, choć faworytem do złota był już w 2008 roku, gdy z Bradleyem Wigginsem mieli wygrać w madisonie. Ale nie wyszło, bo Wiggins był już piekielnie zmęczony (zdobył wcześniej dwa złota). Mark więc odkuł się dopiero osiem lat później, gdy zgarnął srebro. Niby tylko srebro, ale on sam igrzysk nigdy nie traktował przesadnie wyjątkowo – może poza 2012 rokiem, gdy odbywały się w Wielkiej Brytanii. Wtedy czuł lekkie rozczarowanie.

Pojechaliśmy dokładnie taki wyścig, jak chcieliśmy. Długo kontrolowaliśmy sytuację, ale jesteśmy ludźmi, w pewnym momencie nie mogliśmy już tego robić. Czterem gościom, którzy pracowali cały dzień, zabrakło sił. Jestem z nich jednak dumny. Jestem dumny ze swojego kraju, bo wsparcie było niewiarygodne. Chłopaki nie mają już niczego w baku, zużyli całą energię. Niesamowite widzieć, co z siebie dali dla tego wyścigu – mówił. Był wtedy 29., wygrał Aleksandr Winokurow, który urwał się peletonowi razem z Rigoberto Uranem.

W Rio przegrał na torze z fenomenalnym Elią Vivianim. Ale i tak był zadowolony. – Pokonał mnie najlepszy gość, jaki tu był. Na mnie zwracano nieco większą uwagę, niż na innych. Robiłem wszystko, co mogłem w tym wyścigu, dałem z siebie dosłownie wszystko, nie miałem więcej energii. Muszę być zadowolony. Elia był najsilniejszy we wszystkich konkurencjach, czapki z głów. Jestem nieco rozczarowany, że moja postawa nie wystarczyła do wygranej. Mam jednak swój medal olimpijski. Cieszę się nim, ale złoto uzupełniłby kolekcję.

Niemniej: powtarzał, że dla niego igrzyska to zdecydowanie nie najważniejsza impreza w kolarstwie. A te najważniejsze akurat były jego królestwem. Choć po Rio miał sporo problemów z tym, by to regularnie udowadniać.

W końcu się starzał. Nie był już tym samym przebojowym gościem, który wyjechał z niezbyt dużej wyspy położonej między Wielką Brytanią a Irlandią. Bo ten Mark Cavendish stał się absolutną sensacją.

Pocisk z Wyspy Man

Urodził się właśnie na Wyspie Man. Jest jednym z dwóch – obok Kierana Tierneya – najbardziej znanych sportowców pochodzących z tego miejsca, przynajmniej patrząc na liczbę obserwujących ich osób w portalach społecznościowych. Z pewnością jest też najbardziej utytułowanym, bo Wyspa Man nigdy przesadnie wybitnymi osobistościami w świecie sportu nie stała.

Mark też w teorii nie miał zostać wyjątkiem dla tego stwierdzenia.

Kolarstwo, owszem, lubił od początku. Przeszedł całkiem naturalną drogę. Zaczął od BMX-ów, potem były górale. Początkowo zupełnie mu w nich nie szło, przegrywał każdy wyścig, co wzbudzało śmiech… jego własnej matki. W odpowiedzi powiedział jej, że nie ma odpowiedniego roweru dla kolarstwa górskiego. Rodzice mu go kupili, a on z miejsca zaczął wygrywać. Czyli talent jednak miał.

Traf chciał, że w tamtym okresie młody Mark spotkał Davida Millara, uznanego brytyjskiego kolarza, później między innymi medalistę mistrzostw świata. To spotkanie stało się dla Cavendisha inspiracją. Ten całkowicie wkręcił w kolarstwo. Brakowało mu jednak środków, gdy więc skończył szkołę pracował w banku czy nawet amatorsko tańczył. Faktyczną karierę zaczynał od toru i wyszło mu to na dobre, bo trafił pod skrzydła brytyjskiego programu rozwoju młodych talentów. To była wielka zmiana w jego życiu, nagle dostał szansę na rozwój pod opieką specjalistów.

Musiał zacząć od nadrobienia braków. Ale to szło szybko. Fizycznie i kondycyjne stosunkowo prędko „dobił” do innych kolarzy z grupy. Lubił treningowy reżim, podobało mu się takie życie. Wierzył, że może zostać wielkim kolarzem. I został.

Pierwszy wielki sukces? Przypadkowy. Pojechał na mistrzostwa świata w kolarstwie torowym do Los Angeles i zdobył złoto w madisonie, w parze z Robem Haylesem. Znalazł się tam jednak tylko dlatego, że kontuzji doznał stały partner Haylesa, czyli… Geraint Thomas. W nowej parze Mark i Rob musieli się szybko dograć. I zrobili to, a potem pojechali absolutnie genialnie. – Ukończyliśmy ten wyścig wykończeni. Płakałem. Czułem wielką dumę i ulgę, że to się skończyło – wspominał Cavendish.

Miał wtedy 19 lat. Już wcześniej było widać, że może stać się wielki. W amatorskim kolarstwie niemal nie przegrywał sprintów na szosie. Na torze też był znakomity. W 2007 roku dostał więc propozycję przejścia do World Touru. Przyszła z zespołu T-Mobile (późniejszej Columbii i HTC-High Road). Skorzystał z miejsca, nie wahał się ani chwili.

I od tamtej pory nie było już na niego mocnych.

Pierwsze lata Cavendisha w World Tourze to bowiem nieprzerwana seria zwycięstw. A zaczął od triumfu… na 3. etapie Wyścigu Solidarności w Kielcach. To była jego pierwsza zawodowa wygrana, rok 2006, jeszcze w mniejszej ekipie. W kolejnym sezonie triumfował w belgijskim klasyku Scheldeprijs. Ponoć po latach było to jedyne trofeum, jakie trzymał w domu. Reszta, jak mówił, by go rozpraszała, ale to jedno chciał mieć, żeby pamiętać, jak to się wszystko zaczęło.

A kolejne sezony to już czysta wyliczanka. Cztery triumfy na Tour de France 2008. Cztery w Giro d’Italia 2009. Sześć w Tourze w tym samym sezonie. Kolejnych pięć rok później. W 2010 roku wygrywał też czterokrotnie na hiszpańskiej Vuelcie. I kolejnych pięć razy w Tour de France 2011. Do tego dodawał triumfy w niektórych z mniejszych wyścigów. Był absolutnym królem sprintu, rywale na ostatnich metrach zwykle mogli tylko oglądać jego tylne koło.

To w dużej mierze zasługa splotu kilku czynników. Przede wszystkim Cavendish słynął z tego, że był absolutnie zafiksowany na punkcie taktyki. Codziennie wieczorem, nawet po kilka godzin, studiował oficjalną książkę wyścigu. Nawet jeśli chodziło o etap górski, gdzie przyjeżdżał na końcu stawki, chciał wiedzieć, gdzie może odrobić kilka minut czy sekund, żeby nie przekroczyć limitu czasowego. A gdy przychodziło do sprintu – jak rozegrać końcówkę, kiedy zaatakować, czy na coś uważać.

Mark Cavendish

Mark Cavendish wygrywający jeden z etapów Tour de France w 2011 roku. Fot. Newspix

Był perfekcjonistą. Do tego miał doskonały zmysł taktyczny, instynkt, który da się wytrenować tylko w pewnym stopniu. Nie akceptował przy tym porażek. Każda go nakręcała. – Wyścigi, gdzie mogłem zaprezentować się lepiej, a tego nie zrobiłem… One zżerały mnie od środka – mówił po latach. Wreszcie, jeździł w drużynie, która była sprinterskim rajem. Niezależnie od tego, pod jaką nazwą operował team, potrafiono tam idealnie rozprowadzić swojego sprintera. Kto wie, czy nie była to najlepsza pod tym względem ekipa w dziejach.

Był tam Cavendish. Był André Greipel. Był Edvald Boasson Hagen. Był (do końca sezonu 2008) Gerald Ciolek. Oni wszyscy przyłożyli się do tego, że w 2008 roku Team Columbia zanotował 82 wygrane, a rok później – jeszcze o cztery więcej!

Ale największym z nich wszystkich był właśnie Mark Cavendish. I dopiero, gdy Team HTC – pod koniec 2011 roku – się rozpadł, okazało się, że i on bywa człowiekiem.

Mistrz

Traf chciał, że akurat ten sezon 2011 był pewnie najlepszym w jego karierze. Genialnie przejechał Tour de France, zdobył koszulkę dla najlepiej punktującego zawodnika, za którą gonił od kilku lat. Potwierdził zresztą ten triumf wygraną na ostatnim etapie, na Polach Elizejskich, w mekce sprintu. – Próbowałem zdobyć zieloną koszulkę od kilku lat, to specjalny dzień. Mam niesamowite szczęście, że otaczała mnie grupa kolegów, którzy byli skoncentrowani na to, bym wygrywał etapy. To się opłaciło. Nie mogę opisać, jak szczęśliwy jestem. Nie byłbym w stanie zrobić tego sam. Jestem bardzo emocjonalny i niesamowicie szczęśliwy – mówił potem dziennikarzom.

Na tym się jednak nie zatrzymał. Po Tour de France celem stały się dla niego mistrzostwa świata. Trasa w Kopenhadze, gdzie się odbywały, wydawała się skrojona pod niego. Z drugiej strony to samo mówiono i rok wcześniej, a wtedy przegrał. Tym razem jednak był nastawiony tylko na to, że wygra. W grę nie wchodziły inne opcje.

– Nie mam limitów. Zbyt wielu kolarzy zadowala się wygraniem wyścigu, a potem spędza resztę czasu, oglądając się za siebie. Ja chcę zapisać swoje nazwisko w historii obok takich kolarzy jak Eddy Mercx, Bernard Hinault czy Lance Armstrong [wtedy jeszcze przed odebraniem mu tytułów, z dzisiejszej perspektywy to ironiczne, bo Cavendish zawsze był wielkim wrogiem dopingu – przyp. red.]. Nie wiem, ile nazwisk do tej pory tu jest, ale chcę, żeby moje znalazło się w gronie mistrzów świata – powtarzał.

Do Danii ruszył więc po triumf i triumf z Danii przywiózł. Na mecie wyprzedził Matta Gossa i Andre Greipela. Brytyjska ekipa przez cały wyścig kontrolowała wszystko, co działo się wtedy na trasie. Aż do ostatnich kilometrów, gdy Cavendish nagle zgubił się jego pomocnikom, którzy mieli wyprowadzić go na końcowy sprint. Mark nie były jednak najlepszym sprinterem w historii, gdyby w takiej sytuacji nie umiał się odnaleźć. Utrzymał się więc na kołach rywali, a potem sam ruszył do przodu, jakimś cudem odnajdując lukę w sporej grupie, która dojeżdżała na metę. Nikt nie był w stanie go dogonić.

Tamte mistrzostwa to był popis Brytyjczyka. Świadomości taktycznej, umiejętności znajdowania miejsca, a w końcu – genialnego przyspieszenia na finiszu. Jeszcze jakieś 20 sekund przed tym, jak kolarze wjechali na metę, wydawało się, że nie ma możliwości, by Mark to wygrał. A potem nagle to on był z przodu, choć jeszcze chwilę wcześniej rywale go zamykali. Cavendish tamtego dnia pokazał cały swój geniusz. Nikt nie mógł się z nim równać, gdy był w formie.

A i w kolejnych latach w tej formie bywał. Choć przeplatał to gorszymi momentami.

Mamy kryzys, kryzys, kryzys

HTC Highroad nie przeżyło sezonu 2011, bo – mimo doskonałych wyników – nie znalazło sponsora na kolejny rok. Zresztą jeszcze przed mistrzostwem świata Mark wiedział, że będzie musiał zmienić ekipę. Postawił na Team Sky, ojczysty zespół. Wybór sensowny dla obu stron, team dobrze finansowany, do tego Sky zależało na tym, by mieć czołówkę brytyjskich kolarzy. Tyle że z tej współpracy właściwie nic nie wyszło.

Dlaczego? Bo Cavendish szybko dostrzegł, że w Sky planują skupiać się na walce o klasyfikację generalną, a wygrane etapowe nieszczególnie włodarzy interesują. Wprost przyznawał to nawet Bradley Wiggins, wokół którego budowano wówczas ten zespół. I mówił, że rozumie Marka. Ten przeszedł więc po sezonie do Quick Stepu, ekipy, która zmieniała się wówczas w typowo sprinterski zespół. Jeździł nieźle, ale bez błysku, który przez lata go charakteryzował. Do tego wyrósł mu fantastyczny rywal w osobie Marcela Kittela, który został główną sprinterską gwiazdą Tour de France 2013 (wygrał cztery etapy).

Cavendish patrzył na to wszystko i, choć sam wygrał dwa etapy w Tourze, dziennikarzom mówił przy różnych okazjach, że… czuje się coraz starszy i nie wie, jak długo jeszcze pociągnie na najwyższym poziomie. Ale też zapowiadał, że nie planuje rezygnować, a dostosować do tej sytuacji swój trening.

Początkowo mu nie wychodziło. W 2014 roku Kittel znów zawładnął Tourem. Wygrał pięć etapów. Cavendish za to – po raz pierwszy od 2007 roku – żadnego. A wokół Wielkiej Pętli budował cały swój sezon. Podobnie rok później, choć wtedy wygrał jeden etap. Dla niektórych marzenie na miarę całej kariery. Dla niego – niedosyt. I to ogromny. Podobnie patrzył zresztą na to Quick Step, który zrezygnował po tamtym roku z usług Brytyjczyka, a zatrudnił… Marcela Kittela.

Cavendish wykonał niespodziewany ruch. Na karku miał 30 lat, dalej mógł liczyć na to, że zainteresują się nim duże zespoły. A przeszedł do Dimension Data, ekipy, która jeszcze rok wcześniej jeździła na poziomie kontynentalnym i składała się w dużej mierze z afrykańskich kolarzy. Dla Marka zmieniono jednak jej strukturę. Wokół siebie “Cav” miał takich kolarzy jak Edvald Boasson Hagen, Bernie Eisel czy Mark Renshaw, jego stały rozprowadzający, który podróżował z nim ekipy do ekipy. Było to trochę jak powrót do HTC, choć dało się dostrzec, że to już nie ta sama moc, co kilka lat wcześniej.

Ale wyszło, że w nowym otoczeniu Mark odżył. W 2016 roku zgarnął cztery zwycięstwa etapowe na Tour de France, a w dodatku przez moment był liderem wyścigu. Wygrał bowiem pierwszy etap tamtej edycji Wielkiej Pętli. Nagle wszyscy uwierzyli, że dogoni Merckxa, że faktycznie to możliwe. Dobił do trzydziestki i do Belga brakowało mu w końcu tylko czterech takich zwycięstw. Jeden wielki sezon. Tyle było trzeba.

A jednak okazało się, że to nie tak łatwa sprawa.

Po 2016 roku przyszedł bowiem drugi kryzys, jeszcze poważniejszy od tego pierwszego. W kolejnym sezonie radził sobie głównie na początku. A potem poszło. Zaczęły się choroby, kraksy, kontuzje. Dalej odnosił dobre rezultaty, ale czuł się coraz gorzej. Nie był w pełni sił. Zdiagnozowano u niego wirus Epsteina-Barr, wywołujący choćby mononukleozę (która u Cavendisha faktycznie się rozwinęła). Na tę chorobę nie ma lekarstwa, każdy doktor powie to samo – potrzeba odpoczynku. Kanapa, telewizor, dobre jedzenie. Kilka tygodni, aż samo przejdzie. Tak należy to zwalczyć. I tak też musiał zrobić Mark Cavendish.

Taka sytuacja w środku sezonu? Dla zawodowego sportowca – dramat. Mark miał ten komfort, że był już po Tour de France, z którego wycofał się przedwcześnie przez kontuzję ramienia. Nie wygrał wtedy żadnego etapu. Ale sam potem mówił, że z chorobą pewnie i tak byłoby trudno powalczyć nie tyle z rywalami, co z Merckxem. – Przez cały sezon czułem, że fizycznie nie jestem sobą. Osiągałem dobre wyniki na rowerze, ale czułem, że coś jest nie tak. Po przyjściu moich wyników jestem zadowolony. W końcu wiem, o co chodziło i dlaczego nie mogłem rywalizować na najwyższym poziomie.

Zakładał, że gdy odpocznie i przygotuje się odpowiednio do nowego sezonu, to znów będzie wielki. I faktycznie, na początku sezonu 2018 wygrał w Dubaju. Potem jednak miał miejsce splot nieszczęść. Na Abu Dhabi Tour zaliczył poważny upadek, spowodowany przez jedno z oficjalnych aut wyścigu, poruszających się w kolumnie. Wrócił na Tirreno-Adriatico, znów upadł i to na pierwszym etapie. Złamał żebro. W Mediolan-San Remo, w którym wystartował głównie jako wsparcie dla kolegów, przydarzyła się kolejna kraksa. Złamał kolejne żebro i doznał urazu kostki. Mimo tego wszystkiego pojechał na Tour de France, ale nie wygrał żadnego etapu, a w końcu, gdy wyścig wjechał w góry, nie zmieścił się w limicie czasu.

A potem wrócił jeszcze wirus Epsteina-Barra. Brytyjczyk znów musiał odpoczywać, nie wiedząc, jak długa będzie do przerwa. Ostatecznie trwała kilka tygodni. Mark miał jednak i inne problemy. W międzyczasie ujawnił, że zupełnie zmieniła się jego pozycja przybierana do jazdy na rowerze, co było skutkiem kontuzji ramienia. W rozmowach z dziennikarzami mówił też, że nie jest już tym samym sprinterem – kiedyś nie czuł strachu, teraz zaczął. Myślał o rodzinie, dzieciach, które czekały na niego w domu. Dodawał, że minęły dni, gdy był wściekły i koniecznie chciał wygrywać, teraz jego pasja objawiała się zupełnie inaczej.

Może było to lepsze dla Cavendisha-człowieka, ale cierpiał Cavendish-kolarz. Nie był w stanie osiągać takich rezultatów, jak jeszcze dwa lata wcześniej.

Na domiar złego wciąż czepiały się go kraksy i urazy. W 2019 roku nawet nie pojawił się na Tour de France, a na Twitterze pisał, że decyzja drużyny „złamała mu serce”. Był za to na Tour de Pologne, ale… upadł na jednym z etapów. W covidowym sezonie 2020 też nie zabrano go na Wielką Pętlę. Po czasie ujawnił, że w tamtych latach cierpiał na depresję, a Rod Ellingworth, który sprowadził go do ekipy Bahrain-McLaren mówił potem, że gdy Brytyjczyk tam przyszedł, był w formie „dwa na dziesięć”.

Nie walczyłem tylko ze swoim ciałem przez ostatnie lata. Toczyłem dość ciężką walkę z depresją. Zdiagnozowano ją u mnie w sierpniu 2018 roku. Nie brałem leków. Nie chciałem. Odbywałem za to terapię. Byłem w naprawdę ciemnym miejscu, ale teraz jestem już po drugiej stronie. Myślę, że z tego wyszedłem. Dobrze jest to czuć i móc znów patrzyć na pozytywy – mówił sam Cavendish.

I tak to wszystko trwało. Kontuzje, urazy, depresja, pech, może trochę brak dawnego ognia. Wszystko to sprawiło, że pomiędzy lutym 2018 roku, a kwietniem 2021 nie wygrał ani razu. Całkowicie zasadne było myślenie, że to koniec, ba, on sam w wywiadzie na mecie kończył nawet w tamtym okresie karierę, załamany występem w jednym z wyścigów.

Wydawało się, że Mark Cavendish już nigdy nie będzie wielki, a Eddy Merckx utrzyma jeden z najwspanialszych rekordów w historii kolarstwa.

Jeszcze trochę paliwa w baku

A jednak wreszcie przyszedł sezon 2021. Cavendish wrócił do Deceuninck-Quick Step i tym razem była to znacznie bardziej udana przygoda. Choć mało brakowało, by w ogóle nie znalazł ekipy. Brakowało dla niego miejsca w większości zespołów, które miały już ustalone składy na kolejny sezon. Patrick Lefevere, szef DQS mówił z kolei, że nie ma na niego budżetu, ale może go przyjąć, jeśli znajdzie się prywatny inwestor.

Udało się. Cavendish został w World Tourze. I nikt nie żałował tej decyzji.

W kwietniu tamtego sezonu „Pocisk z Wyspy Man” odpalił. Ale już wcześniej widać było, że może tak być. W Quick Stepie był uśmiechnięty, radosny, znów cieszył się kolarstwem. Ba, nawet z siebie żartował. – Gdybym powiedział, że chcę wygrać sześć etapów Tour de France, tkwiłbym w świecie iluzji. Jestem realistą. Nie szukam magicznego końca kariery. Ale wiem, że nadal jestem dobry. Jacy są obecni sprinterzy? Nie wiem! Przez cały poprzedni rok nie byłem blisko nich – mówił.

Ale przez pierwszych kilka miesięcy nadal nie wygrywał. Aż przyszedł Tour of Turkey, wiadomo, wyścig mniejszy, nie tak prestiżowy, ale po trzech latach posuchy wystrzał, jaki zanotował tam Mark, odbił się echem w całym kolarskim świecie. Cavendish wygrał powiem cztery etapy z ośmiu. Potem pojechał na belgijski Baloise Belgium Tour. I ekipa zdecydowała się go wziąć na Tour de France. Wracał tam po dwóch latach przerwy.

Wracał jak wielki sprinter, którym od zawsze był.

Wygrał cztery etapy. Wyrównał rekord Merckxa. Dokonał niebywałej, niemożliwej, kosmicznej rzeczy. Brakowało już tylko jednego, by wielkiego Belga przebić. Tak niewiele, a jednak… długo się na to naczekał. W 2022 roku trafił do składu na Giro d’Italia, ale we Francji go nie było. W 2023 – po zmianie ekipy na Astanę – upadek już na trasie spowodował kontuzję i Cav musiał się wycofać (a przecież był w formie, ledwie dzień wcześniej mało zabrakło mu do triumfu na etapie do Bordeaux), zalany łzami. Zresztą te łzy to nic dziwnego, jeszcze przed Tour de France głosił, że to jego ostatni sezon. Ale Aleksandr Winokurow i szefostwo Astany przekonali go – zostań z nami, damy ci jeszcze jedną szansę. Zasługujesz na to.

Mark więc został. Pozwolił sobie nadal marzyć. I w wieku 39 lat ruszył na swoje ostatnie Tour de France. Ruszył, by wygrać. Nie wyścig. Jeden etap. Tak mało, a tak dużo. Ba, wydawało się, że to rzecz nieosiągalna, gdy na pierwszych trudnych etapach miał spore problemy. Ale przetrwał chwile słabości. Doczekał do sprinterskich odcinków. I wreszcie wygrał jeden z nich, piąty etap tamtej Wielkiej Pętli. 35. w karierze Marka Cavendisha.

Eddy Merckx uległ.

Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Astana zaryzykowała w tym roku, by postawić na Tour de France. Liczyliśmy przynajmniej na jedno zwycięstwo etapowe. To pokazuje, że Alex Winokurow wie, czym jest Tour de France. Trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Wiedzieliśmy dokładnie, co zrobić. Widzicie, ile to znaczy. Dzięki tej wygranej nie będziemy na szczycie rankingu UCI, ale Tour de France jest większy od samego kolarstwa – mówił Cavendish ze łzami w oczach.

Tym razem – łzami radości.

Największy

Przed pisaniem tego tekstu zapytaliśmy kilku osób związanych z kolarstwem, jaka jest trójka największych sprinterów w historii. Dwie odpowiedzi powtarzały się właściwie zawsze – Mark Cavendish i Mario Cipollini. Nic dziwnego, oni zajmują kolejne dwie pozycje w łącznej liczbie zwycięstw za Eddym Merckxem i osiągali niesamowite rezultaty we wszystkich Wielkich Tourach, ale mieli też swoje specjalności. Mark Tour de France, a Mario Giro d’Italia, gdzie wygrał… 42 etapy!

CZYTAJ TEŻ: PLAYBOY Z 42 ETAPAMI GIRO. MARIO, KOLARSKI KRÓL LEW

Trzeci w takim zestawieniu? To już kwestia do dyskusji. Pojawiały się różne nazwiska. Peter Sagan, jako trzykrotny – z rzędu! – mistrz świata. Andre Graipel, były klubowy kolega Cavendisha. Sean Kelly, choć ten był nie tylko sprinterem. Kilku innych, choć raczej nieco mniejszych zawodników. I ten, na którego my byśmy postawili – Freddy Maertens, fantastyczny kolarz sprzed lat, zwycięzca Vuelty, na której ustanowił rekord dziś nie do pobicia. W 1977 wygrał bowiem w Hiszpanii… 13 etapów.

CZYTAJ TEŻ: FREDDY. NAJLEPSZA VUELTA W DZIEJACH I 30 LAT SPŁACANIA DŁUGÓW

Ale kto jest z nich największy? Wszystko wskazuje na to, że właśnie Cavendish.

Trudno wybrać inaczej. Jest rekordzistą w największym wyścigu świata. Został kolarzem piekielnie długowiecznym, bo pomiędzy pierwszym a ostatnim triumfem na Tour de France minęło w jego życiu nieco ponad 16 lat (to zresztą też rekord). Jest drugi na liście triumfów w historii kolarstwa, a trzeci na liście zwycięzców etapów w Wielkich Tourach – za Merckxem (65) i Cipollinim (57). Ma ich na koncie 55.

Dzierży też inne rekordy. Jest najstarszym zwycięzcą sprintu w historii Tour de France. Do tego drugim najstarszym zwycięzcą etapu w dziejach tego wyścigu w ogóle (starszy jest tylko Pino Cerami, w 1963 roku wygrał w Pau, mając 41 lat, 2 miesiące i 3 dni, Cavendish był o nieco ponad dwa lata młodszy). I tak dalej, i tak dalej. Poza tym przez lata dał się poznać jako sprinter wybitny, nie bojący się żadnego ataku i znajdujący luki, o których inni nawet by nie marzyli.

Czy zawsze był uwielbiany? Niekoniecznie. We wczesnych latach kariery w peletonie krążyło o nim różne zdanie. Ale z czasem kupił wszystkich rywali, którzy cieszyli się z tego, że wygrał we francuskim wyścigu w tym sezonie. Zresztą Eddy Merckx – jeśli wierzyć jego gratulacjom – też był z tego zadowolony. W końcu to piękna historia wielkiego kolarza, która – jak się wydawało – nie miała prawa skończyć się happy endem. Ale Mark Cavendish jednak się o niego postarał. Jak na legendę przystało.

Legendę, której brak w peletonie będzie odczuwalny. Ale kto jak kto – on na spokojną emeryturę zdecydowanie zasłużył.

SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj więcej o kolarstwie:

Fot. Newspix

Źródła: Revolution, Guardian, BBC, Rouleur, Independent, Cycling News, Cycling Weekly, Road, Daily Sabah, NaSzosie, Cycling Tips, Sky Sports, Peloton Magazine, CNN, Sticky Bottle, oficjalne strony Tour de France i Giro d’Italia, oficjalny kanał igrzysk olimpijskich na YouTubie, “Boy Racer” – biografia Marka Cavendisha, Eurosport, oficjalna strona Cavendisha oraz jego profile w social mediach, The Telegraph, część cytatów za portalami NaSzosie oraz Rowery.org.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Kolarstwo

Komentarze

1 komentarz

Loading...